Sztejer. Umarły syn - ebook
Sztejer. Umarły syn - ebook
To ja, Vincent Sztejer.
W świecie po Zagładzie wartością nie jest dobro czy zło, lecz przetrwanie. Gdy spotkam na swojej drodze człowieka czy mutanta, muszę dobrać odpowiedni rodzaj broni. A ludzie wcale nie są łatwiejszymi przeciwnikami, zwłaszcza jeśli stoją za nimi potężne siły: Ojcowie z Torunium, Szkarłatni Kapłani z Piołunu, Władymir Jednodzierżca, czy Szalony Prorok.
Jeśli więc wchodzi się w świat, w którym można natknąć się na strzygonia, wudrułaka lub Zaprzysiężonego Brata, najlepiej zrobić to ze mną. Że niby zabijam dla srebra? Plotka jak każda inna, choć jest w tym trochę prawdy. Zabijam, żeby przeżyć…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-19-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. To wszystko, co na razie powinniście o mnie wiedzieć.
Wierzchem dłoni otarłem pot z czoła i zmrużyłem oczy, wypatrując choćby najdrobniejszego poruszenia wody – śladu, że w głębinie czai się coś dużego. Na próżno.
Zacząłem wątpić, czy na pewno trafiłem na legowisko. Takich uroczysk były tu dziesiątki, a teren łowiecki bestii rozciągał się zwykle na kilkanaście kilometrów w dół i w górę rzeki. Z drugiej strony, przeczucie rzadko mnie zawodziło; no i jeszcze te ślady pazurów, odciśnięte w błocie starorzecza. Oczywiście mogło to być coś innego: leśna hiena czy wudrułak, trop pochodził sprzed kilku dni.
Zerknąłem na kozę przywiązaną do powalonego pnia wierzby zalegającego na płyciźnie. Łaciate, chude bydlę co jakiś czas szarpało nerwowo powróz zasupłany na rogach i spoglądało z pretensją na krzaki, które wybrałem na kryjówkę. Rozumiałem ją doskonale, mnie również ludzie często traktowali podle. Postanowiłem sobie w duchu, że postaram się, aby wyszła z tej kabały w jednym kawałku.
Mieszkańcy osady z dużymi oporami zgodzili się, bym wziął ze sobą to zwierzę – w zamian próbowali wcisnąć mi niemowlę. Kozy są zbyt cenne, by je marnować, a większość malców i tak nie dożywa do siódmego roku życia, zabita przez choroby, głód lub pożarta przez potwory – choćby takie jak ten, na którego się tu zasadziłem. A tak przynajmniej na coś się przydają.
Zresztą niemowlę tylko sra i płacze, gdy zwierzę w większości przypadków wcześniej niż ja wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo. O, choćby jak teraz – łaciata wydała z siebie krótki, rozpaczliwy bek.
Przyjrzawszy się lepiej wodzie, dostrzegłem zmarszczkę na zgniłozielonym kobiercu, tuż przy zwalonym pniu. Kilka oddechów później toń poruszyła się i powolutku wyłonił się z niej płaski, bezwłosy łeb utopca. Dodatkowe powieki chroniące oczy w głębinie cofnęły się, odsłaniając niemal ludzkie źrenice. Bezduszne spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na kozie szamoczącej się na postronku, po czym przesunęło się po porośniętym chaszczami brzegu zatoczki.
Z pewnością nie była to przezorność; utopce są na to za głupie. Zapewne ten osobnik był już po kolacji i pozostało czekać, aż znów poczuje apetyt.
I wtedy się wynurzył. Przemknąłem spojrzeniem po bladym, ociekającym wodą ciele.
Pomyłka! To była ona. Obwisłe piersi o małych brodawkach wskazywały, że nie jest to jej pora godowa. Wciąż była podobna do człowieka, choć cechy recesywne pozwalające żyć pod wodą wybijały się na pierwszy plan. Pozbawiona owłosienia, zielonkawa skóra, błony między palcami rąk i stóp, z których wyrastały długie jak sztylety pazury, skrzela po obu stronach szyi. Prawdziwa lalunia.
Zbliżyła się do ofiary lekko zgarbiona, obnażając kły i ryjąc brzeg pazurami błonostóp.
Na ten widok łaciata dostała czegoś na kształt koziej apopleksji; nie było na co czekać, jeśli nie chciałem, by pękło jej serce.
Poderwałem się na nogi zza osłony krzewów i przycisnąłem palec do bliźniaczych cyngli dwururki. Z przyjemnością dostrzegłem grymas zaskoczenia, który wykrzywił jej płaską mordę: nie napawałem się długo, wystarczyło mi kilka uderzeń serca.
Nacisnąłem oba cyngle, celując w korpus. Z luf obrzyna plunął ogień i faszerowane siekańcami pociski trafiły utopicę w pierś i brzuch.
W paru susach przedarłem się przez kłąb prochowego dymu i zatrzymałem się na płyciźnie, po której rozlewała się szkarłatna plama.
To była jednak prosta robota, pomyślałem zadowolony. Odłożyłem obrzyna i wyciągnąłem z pochwy, zawieszonej u pasa, nóż. Długie na łokieć ostrze błysnęło w świetle zachodzącego słońca.
Nagle koza szarpnęła się na sznurku, jakby dziabnął ją giez, i wlepiła ślepia gdzieś za moje plecy.
Trzask łamanej gałęzi nie pozostawiał wątpliwości – miałem widownię.
Obróciłem się, tnąc nożem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbiło się w chudą pierś, przebijając żebra, i utkwiło w niej aż po rękojeść, nie zatrzymując jednak szarżującej bestii. Impet ataku obalił mnie z nóg. Zielona maź z bajora zalała mi oczy i wdarła się w usta.
Odruchowo uniosłem ramię, by chronić krtań. Spiczaste kły przebiły skórę i mięśnie, zatrzymując się na kości. Jednocześnie grube pazury sięgnęły tułowia.
Wolną dłonią szarpnąłem za nóż; na próżno, ostrze zaklinowało się na dobre. Po kilku próbach puściłem rękojeść i wbiłem kciuk w jedno ze ślepi, tuż przy kąciku, tam gdzie błyskał skrawek wewnętrznej powieki. Przebita gałka pękła z wilgotnym plaśnięciem.
Rybojeb zaskomlał z bólu; wykorzystałem okazję, by oswobodzić rękę. Dwa razy walnąłem z łokcia w płaski łeb i kopnięciem odepchnąłem utopca na brzeg…
Stanąłem na nogach i zacisnąłem pięści. Co dziwne, stwór nie uciekł, choć jedną łapę miał bezwładną, poderwał się niemal równocześnie ze mną, gotów do dalszej walki.
Dopadliśmy do siebie. Bestia uderzyła sprawną ręką, celując pazurami w moją twarz. Zblokowałem cios przedramieniem i z całej siły walnąłem pięścią w jądra, skryte w wilgotnych fałdach pachwin. Trafiłem bez pudła. Rybojeb skrzeknął i padł na kolana jak ścięty.
Teraz był już mój, wiedział o tym. Cios z kolana w rachityczny nos dokumentnie rozpłaszczył ludojada na glebie.
W wodnistym ślepiu nie dostrzegłem głodu… tylko czystą nienawiść, i to mnie zaskoczyło. Nie powinien tak patrzeć, nie tak po ludzku. W ogóle, do chuja, nie powinno go tu być, to nie był ich sezon godowy.
Jeśli czegoś nie rozumiesz, zabij to – to prosta zasada, którą wpajano nam w klasztorze. Lubię proste zasady.
Z impetem opuściłem podeszwę buta na odsłoniętą szyję. Rozległ się trzask łamanych kręgów i oślizgły łeb opadł bezwładnie pod nienaturalnym kątem.
Zaciskając pięści, rozejrzałem się za kolejnym członkiem rodzinki – dziś nic mnie już nie mogło zdziwić. Chwalić Najświętszą Panią, teren był czysty. I dobrze, za kilkanaście minut nadejdzie gorączka, a potem drgawki.
Wpierw musiałem zadbać o trofeum, w końcu z tego żyję. Objąłem wzrokiem dwa truchła i przeliczyłem zysk. Miałem dostać sto marek za łeb utopca, teraz mam dwa.
Człowiek nigdy nie wie, kiedy przytrafi mu się szczęśliwy dzień.
***
Koza szła za mną niczym wierny psiak, co chwila zerkając nerwowo na boki. Szczęśliwie do dłubanki nie mieliśmy daleko, ukryłem ją w pobliżu. Siatka maskująca i grube płaty mchu sprawiały, że na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za dawno powalony pień.
Zwinąłem i zapakowałem siatkę maskującą, następnie zepchnąłem łódkę na wodę. Łaciata wskoczyła do środka bez poganiania. Mądre bydlę, trzeba przyznać. Byłby z niej dobry towarzysz w podróżach – ale kto wynajmie faceta od mokrej roboty łażącego z kozą u boku?
Czując, że łapie mnie gorączka, chwyciłem za wiosło o pojedynczym piórze i zabrałem się energicznie do wiosłowania; nie miałem wiele czasu, nim rozwinie się zakażenie.
Opuściłem kanał starorzecza, wypłynąłem na środek rzeki i pozwoliłem nieść się leniwemu nurtowi. Korzystając z okazji, oceniłem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Rany po pazurach, choć na pierwszy rzut oka wyglądały paskudnie, nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia; bardziej martwiło mnie ugryzienie. W miejscach, gdzie kły przebiły skórę i mięśnie, pokazała się opuchlizna.
To czyni utopce tak groźnymi, że inne potwory czy drapieżniki unikają ich jak ognia. Wystarczy jedno ugryzienie i większość stworzeń zdycha po kilku dniach. W klasztorze uczono nas, że ma to związek z ich śliną, w której żyją niewidoczne dla oka robaczki. Jaka by nie była tego przyczyna, czekała mnie paskudna noc.
Poszukałem w sakwie woreczka z ziołami, odnalazłem odpowiedni specyfik, rozmoczyłem w wodzie i nałożyłem papkę na rany.
Nieuchronnie zbliżał się zmrok. Musiałem szybko znaleźć miejsce na nocleg, nie chciałem, by ciemności zastały mnie na wodzie. Nigdy nie wiadomo, jakie zagrożenie czai się w odmętach.
Stara puszcza migotała niezliczonymi cieniami, rzucanymi przez konary wiekowych drzew, głównie cedrów, klonów, dębów i jesionów. W tej okolicy drzew iglastych niemal się nie spotykało, najbliższe takie lasy można było znaleźć nad Morzem Niewolniczym w okolicach Piwnych Miast.
Wiele drzew, zwłaszcza tych najstarszych, o monstrualnych kształtach, miało podwójne lub potrójne pnie i makabrycznie powykręcane konary. Ponure świadectwo koszmaru, jaki przetoczył się przez te ziemie podczas Zagłady. Straszliwa broń użyta w czasie walk skaziła w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób to, co przetrwało – rośliny, zwierzęta i ludzi.
Nocowanie w tym gąszczu nie byłoby mądrą decyzją, nie w moim obecnym stanie: z gorączką i ciałem trzęsącym się w febrze. Chwalić Panią, w półmroku wypatrzyłem wysepkę: niewielki kawałek skały pośrodku rzeki. Nurt w tym miejscu był szeroki na jakieś sto metrów, spokojny, pozbawiony wirów, kilkanaście mocnych pociągnięć wiosłem wystarczyło, aby dziób dłubanki uderzył o skaliste podłoże.
Walcząc z narastającą słabością, przywiązałem łódkę sznurem do krzaka. Zabrałem derkę, obrzyna i jagathan. Słaniając się na nogach, ruszyłem ku wysokiej skale tworzącej trzon wysepki. Odkryłem tam wnękę, ledwie okap zawieszony nad głową.
Wiedziałem, że powinienem rozpalić ogień, lecz nie miałem już na to sił. Niedawno minęła pora deszczowa i noce były ciepłe, ale i tak trząsłem się, jakbym stał nago na mrozie.
Osunąłem się na ziemię, a resztki energii przeznaczyłem na okręcenie się derką.
Nim zemdlałem, ułożyłem sobie broń pod ręką, aby móc natychmiast jej użyć, choć wiedziałem, że mam tyle siły, co niemowlę.
Wspomniałem wam już, że potwory je uwielbiają?
Potem zapadła ciemność.
***
Obudziło mnie gdakanie jakiegoś pełnego optymizmu ptaka.
Koszulę miałem mokrą od potu i chyba zlałem się w spodnie. Czułem się jednak o wiele lepiej. Gorączka, dreszcze i uczucie zamroczenia przeszły bez śladu.
Ciężko mnie zabić: to jeden z powodów, dla których ludzie traktowali mnie jak odmieńca – nie on był jednak najważniejszy.
Odepchnąłem przykre wspomnienia i podniosłem się na równe nogi. Ślady po pazurach zaczęły się już zrastać: dzięki maści i moim zdolnościom regeneracyjnym nie wdało się zakażenie. Jeśli chodzi o rękę, też nie było źle: opuchlizna zeszła niemal całkowicie i choć poruszanie palcami wciąż sprawiało mi ból, dłoń była sprawna. Na szczęście dla mnie utopce nie gryzą tak mocno jak ghule – te potrafią zmiażdżyć zębami kość udową. Nie potrzebują tego; zwykle dopadają ofiarę w wodzie, wciągają w toń i czekają, aż ta się utopi.
Koza przywitała mnie wdzięcznym beknięciem. Gdy tylko wyszedłem spod skalnego nawisu, zaczęła ocierać się o moje nogi i spoglądać na mnie tak jakoś dziwnie, nie po koziemu.
Kto wie, co w tych odludnych stronach robią wieczorami kmiecie?
Poczułem wściekłe ściskanie w żołądku i postanowiłem rozejrzeć się za śniadaniem. Najpewniejszą opcją było złowienie ryby lub żółwia błotnego. Oścień służący do połowu został w czółnie. Nim tam dotarłem, zauważyłem ptaka siedzącego na skalnym występie. Wyglądał jak połączenie koguta i bażanta, był całkiem spory i chyba niezbyt dobrze fruwał. To on wydawał to obrzydliwe, radosne gdakanie. Nigdy wcześniej nie wiedziałem takiego gatunku. Choć od Zagłady minęły setki lat, wśród roślin, zwierząt i ludzi wciąż pojawiały się nowe mutacje.
Kurak patrzył na mnie bez strachu czarnymi paciorkami oczu i zaciekawiony przechylał małą główkę z czerwonym grzebieniem, jakby po raz pierwszy widział takie dwunożne dziwadło.
Ukucnąłem powoli, wymacałem odpowiedni kamień i cisnąłem nim w ufne ptaszysko.
Zawsze miałem celne oko i parę w łapie.
Siedząc przy ognisku i opiekając kuraka, doszedłem do wniosku, że ta mutacja gatunków raczej się nie przyjmie. Posiłek poprawił mi humor i nabrałem chęci na kąpiel. Wpierw jednak należało zadbać o broń.
Sięgnąłem po leżący przy udzie jagathan. Wysunąłem klingę z drewnianej, obitej skórą pochwy. Wąskie ostrze zalśniło w porannym słońcu: doskonałe do fechtunku jak szabla, a jednocześnie poręczne w pchnięciach sztychem jak miecz.
Następnie przeczyściłem krótką dwururkę z resztek czarnego prochu osiadłego w lufie i komorze nabojowej. Była to solidna, niezawodna broń ładowana wielkokalibrowymi pociskami. Główną jej wadę stanowiła niska celność – maksymalnie do czterdziestu kroków, jednak nawet pojedynczy pocisk zabijał większość znanych mi stworzeń.
Z juków dobyłem metalowe pudełko. Wewnątrz były naboje ułożone w oddzielnych przegródkach.
Policzyłem naboje, pozostało trzynaście sztuk, w tym tylko pięć w srebrnych płaszczach. Tych ostatnich używałem do polowań na niektóre gatunki mutacji. Z nieznanych mi powodów część stworów była wrażliwa na pewne stopy metali.
Skrzywiłem twarz na myśl o czekającej mnie wizycie w Piołunie. Jak w każdym z większych miast i tam znajdowało się Poselstwo Torunium. Wprawdzie upłynęło sporo lat od mojej dezercji z Czarnej Gwardii, lecz nie wątpiłem, że podobizny z moją zakazaną gębą wysłano do wszystkich łowców nagród działających na obszarze rozciągającym się od Morza Niewolniczego aż po wielkie góry na Południu – z napisem „poszukiwany żywy lub martwy”, ze wskazaniem na to drugie.
Niestety nie miałem wyjścia, tylko tam mogłem zdobyć amunicję i wydać ciężko zarobione pieniądze.
Zrzuciłem ubranie. Z przyjemnością zanurzyłem się w chłodnej wodzie, dbając, by jagathan i obrzyn były na wyciągnięcie ręki. Po kąpieli wyprałem ubranie i jeszcze mokre naciągnąłem na ciało.
Wyjąłem z worka mapę i ołówek, zaznaczyłem wyspę. Mogła się jeszcze kiedyś przydać. Gdy wróciłem do łodzi, koza stała już na dziobie niczym jedna z tych figur, jakie przyozdabiają statki Jegrów pływające po Morzu Niewolniczym.
Przywitała mnie radosnym beczeniem. Chyba lubiła przygody?
Załadowałem do dłubanki skromny ekwipunek, a potem odbiłem od wysepki. W osadzie powinienem być przed południem.
***
Na miejsce dotarłem zgodnie z przewidywaniami. Nim jeszcze ujrzałem słomiane dachy chałup, powitał mnie krzyk dzieci bawiących się nad wodą. Było to oczywiste igranie z losem, ale dzieciaki są wszędzie takie same – myślą, że są nieśmiertelne. Niektórym ta wada pozostaje w dorosłym życiu.
Dopłynąłem do przystani, uwiązałem dłubankę przy pomoście i wyszedłem na brzeg, zabierając ze sobą wszelką broń, jaką miałem, oraz worek, w którym trzymałem trofea.
Pożegnałem kozę pieszczotliwym klepnięciem w łeb, po czym udałem się w kierunku głównej bramy, umieszczonej w solidnym ostrokole. Tutejsi ludzie nie oszczędzali na bezpieczeństwie, w dzisiejszych czasach różnica między uczciwym kupcem a piratem była raczej mocno płynna. Z tej też przyczyny podejście pod bramę zostało tak skonstruowane, aby potencjalni napastnicy musieli przejść kilkadziesiąt kroków wzdłuż obwarowań, narażając się na ostrzał obrońców.
Trzech miejscowych strażników odsunęło się na bok, jakbym przyniósł ze sobą zarazę. Ruszyłem szeroką ulicą wiodącą na główny plac osady, mijając długie drewniane domy zamieszkałe przez całe rody. W tej dziczy rodzina jest wszystkim. Człowiek bez wsparcia rodu miał w zasadzie trzy wyjścia: kurewstwo, żołnierkę lub wyjazd do któregoś z większych miast w poszukiwaniu pracy i chleba, inaczej zostawał szybko czyimś niewolnikiem lub trupem.
Wkroczyłem na obstawiony gapiami plac i minąłem obszerną kapliczkę poświęconą Najświętszej Pani. Niektórzy z tych dobrych ludzi mieli w rękach siekiery, kusze, a dostrzegłem nawet kilka prymitywnych samopałów. Chyba nie spodziewali się, że wrócę, i nie wyglądali z tego powodu na szczęśliwych. Było mi to obojętne – już dawno przestałem liczyć na ludzką wdzięczność.
Wolną ręką odchyliłem połę płaszcza, pokazując gapiom imponujący zestaw taszczonej przeze mnie broni. Przetoczyłem spojrzeniem po tłumie, zatrzymując uważniej wzrok na twarzach uzbrojonych mężczyzn. Żaden nie sprostał mi dłużej niż kilka oddechów. Tacy jak ja zawsze budzili strach u prostaczków.
Odegrawszy rolę największego łobuza we wsi, skierowałem się do najokazalszego budynku w osadzie: piętrowego, z dachem krytym gontem i szybami w oknach. Szczyt luksusu, zważywszy na okolicę.
Dotarłszy do drzwi, wszedłem bez pukania. Wójt czekał na mnie, rozparty na wielkim krześle. Był to postawny mężczyzna o brzuszysku wylewającym się zza szerokiego pasa. Potężne bary i zwalista sylwetka jasno wskazywały, że nim utuczył się na urzędzie, był z niego silny mężczyzna.
Czujne oczka wpiły się we mnie znad pulchnych, pokrytych siateczką żyłek policzków.
W wielkich dłoniach trzymał cynowy kielich, jakby chciał mi pokazać, że nie ma złych zamiarów. Zacząłem wierzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Najświętszej Pani.
Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu.
Na ścianach wisiały skóry, a pod nimi ustawiono wielkie kufry. Dziesięć kroków przed krzesłem stały stół i zydel, przeznaczony dla mnie. Drugie drzwi prowadzące do sypialni były uchylone. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju.
Podszedłem do stołu, jednak nie usiadłem. Są przecież jakieś granice zaufania w interesach.
Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym Llaf Mierlke spojrzał na poplamiony krwią worek.
– A więc udało ci się – rzekł niezbyt lotnie. – Ciężko było?
– Bywało gorzej – odparłem zgodnie z prawdą.
– Napijesz się miodu? – zaproponował po przyjacielsku.
– Chętnie.
Na te słowa drzwi prowadzące do sypialni otworzyły się szerzej i weszła przez nie młoda czarnowłosa dziewczyna, niosąc dzban i kielich. Sukienka z lnu obrysowywała zgrabną figurę, stymulując moją wyobraźnię. Na przedramieniu nosiła piętno niewolnicy. Postawiła cynowy kubek na blacie. Gdy pochyliła się przy nalewaniu złocistego trunku, pełne piersi naparły na cienki materiał.
Patrzyłem jak zahipnotyzowany: nie miałem kobiety od trzech miesięcy.
Młódka wyprostowała plecy i uchwyciłem spojrzenie wielkich czarnych oczu. Czaił się w nich strach. Nic więcej nie wypatrzyłem, gdyż pospiesznie spuściła wzrok i podeszła do swego pana.
Od tyłu była równie pociągająca jak z przodu.
Napełniwszy kielich trzymany przez wójta, niewolnica zniknęła za drzwiami sypialni. Dopiero wówczas odkleiłem wzrok od kształtnego tyłeczka.
Nie spieszyłem się z zamoczeniem ust: nie żeby mnie nie suszyło, ale już kilka razy próbowano mnie otruć. To uczy ostrożności.
– Wasze zdrowie – rzekłem przyjaznym tonem.
Oblicze gospodarza rozciągnął fałszywy uśmiech. Uniósł kielich i ostentacyjnie wychylił jego zawartość do dna, co udowodnił, pokazując mi puste naczynie.
Poszedłem w ślad za wójtem i również osuszyłem kubek.
To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję.
Odstawiłem naczynie i sięgnąłem po worek z trofeami, otworzyłem go i bezceremonialnie wysypałem na blat dwa łby. Oblicze wójta wydłużyło się pod wpływem zaskoczenia. Trzeba mu przyznać, szybko się opanował, a gdy uniósł wzrok, na tłustą gębę wypłynęła wojownicza zaciętość.
– Umówiliśmy się tylko na jednego – powiedział zapalczywie.
Moje nadzieje na spokojne załatwienie sprawy uleciały jak powietrze z przebitego świńskiego pęcherza.
Uniosłem brew, udając zdziwienie.
– To była para – wyjaśniłem uprzejmie. – Gdybym zabił tylko jednego, wciąż miałbyś na karku drugiego rybojeba, i to porządnie wkurzonego.
Llaf Mierlke nie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co przy jego podwójnym podbródku nie wypadło szczególnie imponująco.
– Masz mnie, kurwa, za przygłupa? – parsknął wściekle, potrząsając przy tym wojowniczo pięścią. – O tej porze roku utopce nie łączą się w pary.
Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się tłumaczyć tłuściochowi tego, co ujrzałem w oczach potwora. W służbie Ojców Synodu wpojono mi, że czyny są ważniejsze niż słowa. Od niechcenia sięgnąłem po obrzyna, spoczywającego w pochwie umocowanej przy biodrze, i położyłem go na stole, z lufami skierowanymi w stronę rozmówcy.
– Widocznie się kochali – odpowiedziałem chłodnym tonem.
Wójt zastygł w bezruchu, świdrując mnie gniewnymi oczkami.
– Jeśli mnie zabijesz, nie wypłyniesz stąd żywy – stwierdził z przekonaniem i spojrzał wymownie w okno.
Wiedziałem, co ma na myśli. W tego rodzaju osadach wszyscy są spokrewnieni. Właściwie to jeden klan, podzielony na kilka rodów. Gdybym zabił ich przywódcę, w jego własnym domu, okryłbym hańbą całą społeczność, a nie ma nic gorszego niż plama na honorze klanu.
Wzruszyłem ramionami z wystudiowaną obojętnością.
– Zapłacisz albo ci na zewnątrz będą musieli poszukać sobie nowego wójta, oczywiście ci, co przeżyją – dodałem z wilczym uśmiechem.
Przechwałka nieco na wyrost, gdyż zostało mi niewiele nabojów, ale on przecież o tym nie wiedział.
Wójt opuścił wzrok na obrzyna i przez chwilę wpatrywał się w wielkokalibrowe lufy. Oblizał koniuszkiem języka dolną wargę i zerknął w stronę drzwi, za którymi zniknęła niewolnica.
Zareagowałem instynktownie: wykonałem przewrót przez bark, poderwałem się na nogi i doskoczyłem do uchylonych drzwi. Kopnąłem je z całej siły, blokując lufę, która pojawiła się nagle w prześwicie, chwyciłem ją lewą ręką, pociągnąłem w górę i do siebie. Wolną dłonią sięgnąłem po jagathan i płynnym ruchem pchnąłem klingą w lukę tuż pod lufą. Wyraźnie wyczułem moment, gdy ostrze rozpłatało miękkie ciało. Tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym.
Ktoś jęknął za drzwiami. Chwyt na drugim końcu rusznicy osłabł, szarpnąłem i rzuciłem samopał na podłogę. Złapałem za krawędź drzwi i otworzyłem je na oścież, wyciągając jednocześnie klingę i gotując się do zadania kolejnego pchnięcia.
Bez potrzeby.
Czas i przestrzeń wokół mnie powróciły na normalne tryby. Tylko moje serce waliło niczym miechy w kuźni, a krew pulsowała w nabrzmiałych mięśniach i żyłach.
Zobaczyłem, jak niefortunny zamachowiec pada na kolana i chwyta się dłońmi za brzuch, usiłując zatamować wyciekającą krew.
Na przedramieniu miał wypalone niewolnicze piętno. Z jego oczu wyzierał szok. Wiedziałem, że za chwilę zacznie wyć. Rany brzucha są bardzo bolesne, choć człowiek może żyć z nimi i kilka dni.
On nie miał tyle czasu.
Ciąłem krótko, celując w tętnicę. Fontanna krwi uderzyła w podłogę rwanymi chluśnięciami.
Dopiero wówczas spojrzałem na dziewczynę. Siedziała skulona w rogu wielkiego łoża, wpatrując się w umierającego człowieka. W wielkich czarnych oczach malowało się przerażenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem odgadnąć.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do stołu. Wójt przez cały ten czas nawet nie drgnął, co dobrze świadczyło o jego rozumie.
– A więc to prawda, co o was mówią – w jego głosie brzmiał niechętny podziw. – Nie myślałem, że można być tak szybkim – doprecyzował po kilku oddechach.
Czyli jednak wiedział, kim jestem. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Mógł donieść na mnie urzędnikowi z najbliższej faktorii, a jednak spróbował sam załatwić sprawę. Rzecz jasna, uczynił to z czystego rozsądku. Na wschodnim pograniczu władza Ojców z Torunium wciąż była iluzoryczna. Stan ten wiązał się z konkretnymi korzyściami dla tuziemców.
Już za pierwszym razem, gdy zjawiłem się w osadzie, zorientowałem się, że nie mają tu własnego Ojca Głosiciela, a zatem dziesięć procent wszelkich dóbr zostawało w skrzyniach wójta i mieszkańców. W takich przypadkach zdarzało się, że najbliższy klasztor przysyłał Ojca Głosiciela w towarzystwie drużyny Zaprzysiężonych Braci – elitarnego oddziału wojowników – by ten zaopiekował się zbłąkanymi owieczkami.
Jako że sam również nie chciałem spotkać dawnych towarzyszy broni, wybaczyłem tłuściochowi niefortunny incydent sprzed chwili; ostatecznie dwieście marek w srebrze to pokaźna suma. Każdy mógł ulec pokusie.
Na szczęście wójt nie mógł słyszeć tych myśli. Pucołowatą twarz wykrzywiał gorzki grymas strachu. Podniósł wielki zad z krzesła i ciężkim, posuwistym krokiem podszedł do jednego z kufrów – tego wyglądającego najsolidniej.
Wyjął klucz z kieszeni, wsadził w otwór zamka i przekręcił.
Nie sądziłem, że poważy się na jakieś głupstwo, ale dla pewności podniosłem obrzyna z blatu i wycelowałem w szerokie plecy.
Wójt obrzucił mnie posępnym spojrzeniem, po czym sięgnął do środka, chwilę poszperał i wyciągnął dwie solidnie napchane sakwy. Jedna była wyraźnie mniejsza od drugiej.
– Sto marek w srebrze i jeszcze pięćdziesiąt – rzekł z wyraźnym bólem w głosie.
Poczułem, jak opada mi szczęka. Stary łobuz jeszcze się targował.
– Po sto od łba to razem dwieście, chyba że w tych stronach jest inaczej? – warknąłem.
Tłuścioch zerknął w przepastne tunele luf. O dziwo, na jego twarz powróciło uprzednie zacięcie.
– Nie mam tyle srebra, to nie Piołun, do cholery – warknął. – Chyba że chcesz taszczyć worki z miedziakami – dodał, wskazując na pozostałe kufry – albo skóry.
Wykrzywiłem usta. Nie uśmiechało mi się wiosłować z dodatkowym obciążeniem.
– Co możesz dać w zamian? – zapytałem, choć obaj znaliśmy odpowiedź.
– Niewolnicę do łoża na czas, kiedy tu zostaniesz, kwaterunek, wyżywienie i co znajdziesz u naszych rzemieślników – wyliczył.
Zastanowiłem się. Propozycja nie była taka zła. Zwłaszcza pierwsza jej część.
– Odpoczniesz, rany zaleczysz – zachęcił wójt i wskazał na poplamione juchą, postrzępione przez pazury koszulę i płaszcz. – Wokół osady jest trochę siół. Może kto wynajmie cię do roboty, jak mu człek czy potwory zalezą za skórę.
– Na ile czasu ta gościna?
Wójt potarł z namysłem podwójny podbródek.
– Do kolejnego nowiu.
Propozycja była uczciwa i przypadła mi do gustu.
– Potwierdzicie, wójcie, tę umowę pod przysięgą przed obliczem Pani wraz z wszystkimi mieszkańcami? – upewniłem się.
– Potwierdzę i inni też tak uczynią.
Skinąłem głową zadowolony.
– Co do dziewki, to chcę tamtą. – Wskazałem ruchem głowy na sypialnię.
Oblicze wójta wykrzywił bolesny grymas.
– To moja ulubiona – odparł. – Zamiast niej dam ci dwie inne.
Aż tak to go nie polubiłem.
– Chcę tę – stwierdziłem tonem sugerującym, że ta kwestia nie podlega negocjacjom.
Zacisnął szczękę, przez co jego policzki lekko się zatrzęsły.
– Zgoda – wycedził, obrzucając mnie złym wzrokiem. – Gdzie się zatrzymasz?
– W gospodzie, przyślij ją do mnie jeszcze przed zmierzchem.
Nie zwracając uwagi na jego ponurą minę, zgarnąłem srebro i ruszyłem do wyjścia, na wszelki wypadek trzymając odbezpieczonego obrzyna w dłoni.
Na dworze przywitał mnie milczący tłum. Spojrzenia wszystkich gapiów kierowały się ku sakwom w mojej ręce. Wnioskując po wyrazie zaskoczenia malującym się na poniektórych twarzach, chyba nie spodziewali się, że pójdzie mi tak łatwo. Obdarzyłem tych dobrych ludzi moim najprzyjaźniejszym uśmiechem. Ostatecznie przez kilka najbliższych niedziel miałem wypoczywać tu na ich koszt. ■