Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztejer. Umarły syn - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Sztejer. Umarły syn - ebook

To ja, Vincent Sztejer.

W świecie po Zagładzie wartością nie jest dobro czy zło, lecz przetrwanie. Gdy spotkam na swojej drodze człowieka czy mutanta, muszę dobrać odpowiedni rodzaj broni. A ludzie wcale nie są łatwiejszymi przeciwnikami, zwłaszcza jeśli stoją za nimi potężne siły: Ojcowie z Torunium, Szkarłatni Kapłani z Piołunu, Władymir Jednodzierżca, czy Szalony Prorok.

Jeśli więc wchodzi się w świat, w którym można natknąć się na strzygonia, wudrułaka lub Zaprzysiężonego Brata, najlepiej zrobić to ze mną. Że niby zabijam dla srebra? Plotka jak każda inna, choć jest w tym trochę prawdy. Zabijam, żeby przeżyć…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66955-19-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Nazy­wam się Vin­cent Szte­jer i za­bi­jam dla sre­bra. To wszyst­ko, co na ra­zie po­win­ni­ście o mnie wie­dzieć.

Wierz­chem dło­ni ota­rłem pot z czo­ła i zmru­ży­łem oczy, wy­pa­tru­jąc cho­ćby naj­drob­niej­sze­go po­ru­sze­nia wody – śla­du, że w głębi­nie czai się coś du­że­go. Na pró­żno.

Za­cząłem wąt­pić, czy na pew­no tra­fi­łem na le­go­wi­sko. Ta­kich uro­czysk były tu dzie­si­ąt­ki, a te­ren ło­wiec­ki be­stii roz­ci­ągał się zwy­kle na kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w dół i w górę rze­ki. Z dru­giej stro­ny, prze­czu­cie rzad­ko mnie za­wo­dzi­ło; no i jesz­cze te śla­dy pa­zu­rów, od­ciś­ni­ęte w bło­cie sta­ro­rze­cza. Oczy­wi­ście mo­gło to być coś in­ne­go: le­śna hie­na czy wu­dru­łak, trop po­cho­dził sprzed kil­ku dni.

Zer­k­nąłem na kozę przy­wi­ąza­ną do po­wa­lo­ne­go pnia wierz­by za­le­ga­jące­go na pły­ci­źnie. Ła­cia­te, chu­de by­dlę co ja­kiś czas szar­pa­ło ner­wo­wo po­wróz za­su­pła­ny na ro­gach i spo­gląda­ło z pre­ten­sją na krza­ki, któ­re wy­bra­łem na kry­jów­kę. Ro­zu­mia­łem ją do­sko­na­le, mnie rów­nież lu­dzie często trak­to­wa­li pod­le. Po­sta­no­wi­łem so­bie w du­chu, że po­sta­ram się, aby wy­szła z tej ka­ba­ły w jed­nym ka­wa­łku.

Miesz­ka­ńcy osa­dy z du­ży­mi opo­ra­mi zgo­dzi­li się, bym wzi­ął ze sobą to zwie­rzę – w za­mian pró­bo­wa­li wcis­nąć mi nie­mow­lę. Kozy są zbyt cen­ne, by je mar­no­wać, a wi­ęk­szo­ść mal­ców i tak nie do­ży­wa do siód­me­go roku ży­cia, za­bi­ta przez cho­ro­by, głód lub po­żar­ta przez po­two­ry – cho­ćby ta­kie jak ten, na któ­re­go się tu za­sa­dzi­łem. A tak przy­naj­mniej na coś się przy­da­ją.

Zresz­tą nie­mow­lę tyl­ko sra i pła­cze, gdy zwie­rzę w wi­ęk­szo­ści przy­pad­ków wcze­śniej niż ja wy­czu­je zbli­ża­jące się nie­bez­pie­cze­ństwo. O, cho­ćby jak te­raz – ła­cia­ta wy­da­ła z sie­bie krót­ki, roz­pacz­li­wy bek.

Przyj­rzaw­szy się le­piej wo­dzie, do­strze­głem zmarszcz­kę na zgni­ło­zie­lo­nym ko­bier­cu, tuż przy zwa­lo­nym pniu. Kil­ka od­de­chów pó­źniej toń po­ru­szy­ła się i po­wo­lut­ku wy­ło­nił się z niej pła­ski, bez­wło­sy łeb utop­ca. Do­dat­ko­we po­wie­ki chro­ni­ące oczy w głębi­nie cof­nęły się, od­sła­nia­jąc nie­mal ludz­kie źre­ni­ce. Bez­dusz­ne spoj­rze­nie za­trzy­ma­ło się przez chwi­lę na ko­zie sza­mo­czącej się na po­stron­ku, po czym prze­su­nęło się po po­ro­śni­ętym chasz­cza­mi brze­gu za­tocz­ki.

Z pew­no­ścią nie była to prze­zor­no­ść; utop­ce są na to za głu­pie. Za­pew­ne ten osob­nik był już po ko­la­cji i po­zo­sta­ło cze­kać, aż znów po­czu­je ape­tyt.

I wte­dy się wy­nu­rzył. Prze­mknąłem spoj­rze­niem po bla­dym, ocie­ka­jącym wodą cie­le.

Po­my­łka! To była ona. Ob­wi­słe pier­si o ma­łych bro­daw­kach wska­zy­wa­ły, że nie jest to jej pora go­do­wa. Wci­ąż była po­dob­na do czło­wie­ka, choć ce­chy re­ce­syw­ne po­zwa­la­jące żyć pod wodą wy­bi­ja­ły się na pierw­szy plan. Po­zba­wio­na owło­sie­nia, zie­lon­ka­wa skó­ra, bło­ny mi­ędzy pal­ca­mi rąk i stóp, z któ­rych wy­ra­sta­ły dłu­gie jak szty­le­ty pa­zu­ry, skrze­la po obu stro­nach szyi. Praw­dzi­wa la­lu­nia.

Zbli­ży­ła się do ofia­ry lek­ko zgar­bio­na, ob­na­ża­jąc kły i ry­jąc brzeg pa­zu­ra­mi bło­no­stóp.

Na ten wi­dok ła­cia­ta do­sta­ła cze­goś na kszta­łt ko­ziej apo­plek­sji; nie było na co cze­kać, je­śli nie chcia­łem, by pękło jej ser­ce.

Po­de­rwa­łem się na nogi zza osło­ny krze­wów i przy­cis­nąłem pa­lec do bli­źnia­czych cyn­gli dwu­rur­ki. Z przy­jem­no­ścią do­strze­głem gry­mas za­sko­cze­nia, któ­ry wy­krzy­wił jej pła­ską mor­dę: nie na­pa­wa­łem się dłu­go, wy­star­czy­ło mi kil­ka ude­rzeń ser­ca.

Na­ci­snąłem oba cyn­gle, ce­lu­jąc w kor­pus. Z luf ob­rzy­na plu­nął ogień i fa­sze­ro­wa­ne sie­ka­ńca­mi po­ci­ski tra­fi­ły uto­pi­cę w pie­rś i brzuch.

W paru su­sach przeda­rłem się przez kłąb pro­cho­we­go dymu i za­trzy­ma­łem się na pły­ci­źnie, po któ­rej roz­le­wa­ła się szka­rłat­na pla­ma.

To była jed­nak pro­sta ro­bo­ta, po­my­śla­łem za­do­wo­lo­ny. Odło­ży­łem ob­rzy­na i wy­ci­ągnąłem z po­chwy, za­wie­szo­nej u pasa, nóż. Dłu­gie na ło­kieć ostrze bły­snęło w świe­tle za­cho­dzące­go sło­ńca.

Na­gle koza szarp­nęła się na sznur­ku, jak­by dziab­nął ją giez, i wle­pi­ła śle­pia gdzieś za moje ple­cy.

Trzask ła­ma­nej ga­łęzi nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści – mia­łem wi­dow­nię.

Ob­ró­ci­łem się, tnąc no­żem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbi­ło się w chu­dą pie­rś, prze­bi­ja­jąc że­bra, i utkwi­ło w niej aż po ręko­je­ść, nie za­trzy­mu­jąc jed­nak sza­rżu­jącej be­stii. Im­pet ata­ku oba­lił mnie z nóg. Zie­lo­na maź z ba­jo­ra za­la­ła mi oczy i wda­rła się w usta.

Od­ru­cho­wo unio­słem ra­mię, by chro­nić krtań. Spi­cza­ste kły prze­bi­ły skó­rę i mi­ęśnie, za­trzy­mu­jąc się na ko­ści. Jed­no­cze­śnie gru­be pa­zu­ry si­ęgnęły tu­ło­wia.

Wol­ną dło­nią szarp­nąłem za nóż; na pró­żno, ostrze za­kli­no­wa­ło się na do­bre. Po kil­ku pró­bach pu­ści­łem ręko­je­ść i wbi­łem kciuk w jed­no ze śle­pi, tuż przy kąci­ku, tam gdzie bły­skał skra­wek we­wnętrz­nej po­wie­ki. Prze­bi­ta ga­łka pękła z wil­got­nym pla­śni­ęciem.

Ry­bo­jeb za­skom­lał z bólu; wy­ko­rzy­sta­łem oka­zję, by oswo­bo­dzić rękę. Dwa razy wal­nąłem z łok­cia w pła­ski łeb i kop­ni­ęciem ode­pchnąłem utop­ca na brzeg…

Sta­nąłem na no­gach i za­ci­snąłem pi­ęści. Co dziw­ne, stwór nie ucie­kł, choć jed­ną łapę miał bez­wład­ną, po­de­rwał się nie­mal rów­no­cze­śnie ze mną, go­tów do dal­szej wal­ki.

Do­pa­dli­śmy do sie­bie. Be­stia ude­rzy­ła spraw­ną ręką, ce­lu­jąc pa­zu­ra­mi w moją twarz. Zblo­ko­wa­łem cios przed­ra­mie­niem i z ca­łej siły wal­nąłem pi­ęścią w jądra, skry­te w wil­got­nych fa­łdach pa­chwin. Tra­fi­łem bez pu­dła. Ry­bo­jeb skrzek­nął i padł na ko­la­na jak ści­ęty.

Te­raz był już mój, wie­dział o tym. Cios z ko­la­na w ra­chi­tycz­ny nos do­ku­ment­nie roz­płasz­czył lu­do­ja­da na gle­bie.

W wod­ni­stym śle­piu nie do­strze­głem gło­du… tyl­ko czy­stą nie­na­wi­ść, i to mnie za­sko­czy­ło. Nie po­wi­nien tak pa­trzeć, nie tak po ludz­ku. W ogó­le, do chu­ja, nie po­win­no go tu być, to nie był ich se­zon go­do­wy.

Je­śli cze­goś nie ro­zu­miesz, za­bij to – to pro­sta za­sa­da, któ­rą wpa­ja­no nam w klasz­to­rze. Lu­bię pro­ste za­sa­dy.

Z im­pe­tem opu­ści­łem po­de­szwę buta na od­sło­ni­ętą szy­ję. Roz­le­gł się trzask ła­ma­nych kręgów i ośli­zgły łeb opa­dł bez­wład­nie pod nie­na­tu­ral­nym kątem.

Za­ci­ska­jąc pi­ęści, ro­zej­rza­łem się za ko­lej­nym człon­kiem ro­dzin­ki – dziś nic mnie już nie mo­gło zdzi­wić. Chwa­lić Najświ­ęt­szą Pa­nią, te­ren był czy­sty. I do­brze, za kil­ka­na­ście mi­nut na­dej­dzie go­rącz­ka, a po­tem drgaw­ki.

Wpierw mu­sia­łem za­dbać o tro­feum, w ko­ńcu z tego żyję. Ob­jąłem wzro­kiem dwa tru­chła i prze­li­czy­łem zysk. Mia­łem do­stać sto ma­rek za łeb utop­ca, te­raz mam dwa.

Czło­wiek ni­g­dy nie wie, kie­dy przy­tra­fi mu się szczęśli­wy dzień.

***

Koza szła za mną ni­czym wier­ny psiak, co chwi­la zer­ka­jąc ner­wo­wo na boki. Szczęśli­wie do dłu­ban­ki nie mie­li­śmy da­le­ko, ukry­łem ją w po­bli­żu. Siat­ka ma­sku­jąca i gru­be pła­ty mchu spra­wia­ły, że na pierw­szy rzut oka mo­gła ucho­dzić za daw­no po­wa­lo­ny pień.

Zwi­nąłem i za­pa­ko­wa­łem siat­kę ma­sku­jącą, na­stęp­nie ze­pchnąłem łód­kę na wodę. Ła­cia­ta wsko­czy­ła do środ­ka bez po­ga­nia­nia. Mądre by­dlę, trze­ba przy­znać. By­łby z niej do­bry to­wa­rzysz w pod­ró­żach – ale kto wy­naj­mie fa­ce­ta od mo­krej ro­bo­ty ła­żące­go z kozą u boku?

Czu­jąc, że ła­pie mnie go­rącz­ka, chwy­ci­łem za wio­sło o po­je­dyn­czym pió­rze i za­bra­łem się ener­gicz­nie do wio­sło­wa­nia; nie mia­łem wie­le cza­su, nim roz­wi­nie się za­ka­że­nie.

Opu­ści­łem ka­nał sta­ro­rze­cza, wy­pły­nąłem na śro­dek rze­ki i po­zwo­li­łem nie­ść się le­ni­we­mu nur­to­wi. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, oce­ni­łem ob­ra­że­nia za­da­ne mi przez ry­bo­je­ba. Rany po pa­zu­rach, choć na pierw­szy rzut oka wy­gląda­ły pa­skud­nie, nie sta­no­wi­ły dla mnie żad­ne­go za­gro­że­nia; bar­dziej mar­twi­ło mnie ugry­zie­nie. W miej­scach, gdzie kły prze­bi­ły skó­rę i mi­ęśnie, po­ka­za­ła się opu­chli­zna.

To czy­ni utop­ce tak gro­źny­mi, że inne po­two­ry czy dra­pie­żni­ki uni­ka­ją ich jak ognia. Wy­star­czy jed­no ugry­zie­nie i wi­ęk­szo­ść stwo­rzeń zdy­cha po kil­ku dniach. W klasz­to­rze uczo­no nas, że ma to zwi­ązek z ich śli­ną, w któ­rej żyją nie­wi­docz­ne dla oka ro­bacz­ki. Jaka by nie była tego przy­czy­na, cze­ka­ła mnie pa­skud­na noc.

Po­szu­ka­łem w sa­kwie wo­recz­ka z zio­ła­mi, od­na­laz­łem od­po­wied­ni spe­cy­fik, roz­mo­czy­łem w wo­dzie i na­ło­ży­łem pap­kę na rany.

Nie­uchron­nie zbli­żał się zmrok. Mu­sia­łem szyb­ko zna­le­źć miej­sce na noc­leg, nie chcia­łem, by ciem­no­ści za­sta­ły mnie na wo­dzie. Ni­g­dy nie wia­do­mo, ja­kie za­gro­że­nie czai się w od­mętach.

Sta­ra pusz­cza mi­go­ta­ła nie­zli­czo­ny­mi cie­nia­mi, rzu­ca­ny­mi przez ko­na­ry wie­ko­wych drzew, głów­nie ce­drów, klo­nów, dębów i je­sio­nów. W tej oko­li­cy drzew igla­stych nie­mal się nie spo­ty­ka­ło, naj­bli­ższe ta­kie lasy mo­żna było zna­le­źć nad Mo­rzem Nie­wol­ni­czym w oko­li­cach Piw­nych Miast.

Wie­le drzew, zwłasz­cza tych naj­star­szych, o mon­stru­al­nych kszta­łtach, mia­ło po­dwój­ne lub po­trój­ne pnie i ma­ka­brycz­nie po­wy­kręca­ne ko­na­ry. Po­nu­re świa­dec­two kosz­ma­ru, jaki prze­to­czył się przez te zie­mie pod­czas Za­gła­dy. Strasz­li­wa broń uży­ta w cza­sie walk ska­zi­ła w ja­kiś nie­zro­zu­mia­ły dla mnie spo­sób to, co prze­trwa­ło – ro­śli­ny, zwie­rzęta i lu­dzi.

No­co­wa­nie w tym gąsz­czu nie by­ło­by mądrą de­cy­zją, nie w moim obec­nym sta­nie: z go­rącz­ką i cia­łem trzęsącym się w fe­brze. Chwa­lić Pa­nią, w pó­łm­ro­ku wy­pa­trzy­łem wy­sep­kę: nie­wiel­ki ka­wa­łek ska­ły po­środ­ku rze­ki. Nurt w tym miej­scu był sze­ro­ki na ja­kieś sto me­trów, spo­koj­ny, po­zba­wio­ny wi­rów, kil­ka­na­ście moc­nych po­ci­ągni­ęć wio­słem wy­star­czy­ło, aby dziób dłu­ban­ki ude­rzył o ska­li­ste podło­że.

Wal­cząc z na­ra­sta­jącą sła­bo­ścią, przy­wi­ąza­łem łód­kę sznu­rem do krza­ka. Za­bra­łem der­kę, ob­rzy­na i ja­ga­than. Sła­nia­jąc się na no­gach, ru­szy­łem ku wy­so­kiej ska­le two­rzącej trzon wy­sep­ki. Od­kry­łem tam wnękę, le­d­wie okap za­wie­szo­ny nad gło­wą.

Wie­dzia­łem, że po­wi­nie­nem roz­pa­lić ogień, lecz nie mia­łem już na to sił. Nie­daw­no mi­nęła pora desz­czo­wa i noce były cie­płe, ale i tak trząsłem się, jak­bym stał nago na mro­zie.

Osu­nąłem się na zie­mię, a reszt­ki ener­gii prze­zna­czy­łem na okręce­nie się der­ką.

Nim ze­mdla­łem, uło­ży­łem so­bie broń pod ręką, aby móc na­tych­miast jej użyć, choć wie­dzia­łem, że mam tyle siły, co nie­mow­lę.

Wspo­mnia­łem wam już, że po­two­ry je uwiel­bia­ją?

Po­tem za­pa­dła ciem­no­ść.

***

Obu­dzi­ło mnie gda­ka­nie ja­kie­goś pe­łne­go opty­mi­zmu pta­ka.

Ko­szu­lę mia­łem mo­krą od potu i chy­ba zla­łem się w spodnie. Czu­łem się jed­nak o wie­le le­piej. Go­rącz­ka, dresz­cze i uczu­cie za­mro­cze­nia prze­szły bez śla­du.

Ci­ężko mnie za­bić: to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych lu­dzie trak­to­wa­li mnie jak od­mie­ńca – nie on był jed­nak naj­wa­żniej­szy.

Ode­pchnąłem przy­kre wspo­mnie­nia i pod­nio­słem się na rów­ne nogi. Śla­dy po pa­zu­rach za­częły się już zra­stać: dzi­ęki ma­ści i moim zdol­no­ściom re­ge­ne­ra­cyj­nym nie wda­ło się za­ka­że­nie. Je­śli cho­dzi o rękę, też nie było źle: opu­chli­zna ze­szła nie­mal ca­łko­wi­cie i choć po­ru­sza­nie pal­ca­mi wci­ąż spra­wia­ło mi ból, dłoń była spraw­na. Na szczęście dla mnie utop­ce nie gry­zą tak moc­no jak ghu­le – te po­tra­fią zmia­żdżyć zęba­mi kość udo­wą. Nie po­trze­bu­ją tego; zwy­kle do­pa­da­ją ofia­rę w wo­dzie, wci­ąga­ją w toń i cze­ka­ją, aż ta się uto­pi.

Koza przy­wi­ta­ła mnie wdzi­ęcz­nym bek­ni­ęciem. Gdy tyl­ko wy­sze­dłem spod skal­ne­go na­wi­su, za­częła ocie­rać się o moje nogi i spo­glądać na mnie tak ja­koś dziw­nie, nie po ko­zie­mu.

Kto wie, co w tych od­lud­nych stro­nach ro­bią wie­czo­ra­mi kmie­cie?

Po­czu­łem wście­kłe ści­ska­nie w żo­łąd­ku i po­sta­no­wi­łem ro­zej­rzeć się za śnia­da­niem. Naj­pew­niej­szą opcją było zło­wie­nie ryby lub żó­łwia błot­ne­go. Oścień słu­żący do po­ło­wu zo­stał w czó­łnie. Nim tam do­ta­rłem, za­uwa­ży­łem pta­ka sie­dzące­go na skal­nym wy­stępie. Wy­glądał jak po­łącze­nie ko­gu­ta i ba­żan­ta, był ca­łkiem spo­ry i chy­ba nie­zbyt do­brze fru­wał. To on wy­da­wał to obrzy­dli­we, ra­do­sne gda­ka­nie. Ni­g­dy wcze­śniej nie wie­dzia­łem ta­kie­go ga­tun­ku. Choć od Za­gła­dy mi­nęły set­ki lat, wśród ro­ślin, zwie­rząt i lu­dzi wci­ąż po­ja­wia­ły się nowe mu­ta­cje.

Ku­rak pa­trzył na mnie bez stra­chu czar­ny­mi pa­cior­ka­mi oczu i za­cie­ka­wio­ny prze­chy­lał małą głów­kę z czer­wo­nym grze­bie­niem, jak­by po raz pierw­szy wi­dział ta­kie dwu­no­żne dzi­wa­dło.

Ukuc­nąłem po­wo­li, wy­ma­ca­łem od­po­wied­ni ka­mień i ci­snąłem nim w ufne pta­szy­sko.

Za­wsze mia­łem cel­ne oko i parę w ła­pie.

Sie­dząc przy ogni­sku i opie­ka­jąc ku­ra­ka, do­sze­dłem do wnio­sku, że ta mu­ta­cja ga­tun­ków ra­czej się nie przyj­mie. Po­si­łek po­pra­wił mi hu­mor i na­bra­łem chęci na kąpiel. Wpierw jed­nak na­le­ża­ło za­dbać o broń.

Si­ęgnąłem po le­żący przy udzie ja­ga­than. Wy­su­nąłem klin­gę z drew­nia­nej, obi­tej skó­rą po­chwy. Wąskie ostrze za­lśni­ło w po­ran­nym sło­ńcu: do­sko­na­łe do fech­tun­ku jak sza­bla, a jed­no­cze­śnie po­ręcz­ne w pchni­ęciach szty­chem jak miecz.

Na­stęp­nie prze­czy­ści­łem krót­ką dwu­rur­kę z resz­tek czar­ne­go pro­chu osia­dłe­go w lu­fie i ko­mo­rze na­bo­jo­wej. Była to so­lid­na, nie­za­wod­na broń ła­do­wa­na wiel­ko­ka­li­bro­wy­mi po­ci­ska­mi. Głów­ną jej wadę sta­no­wi­ła ni­ska cel­no­ść – mak­sy­mal­nie do czter­dzie­stu kro­ków, jed­nak na­wet po­je­dyn­czy po­cisk za­bi­jał wi­ęk­szo­ść zna­nych mi stwo­rzeń.

Z ju­ków do­by­łem me­ta­lo­we pu­de­łko. We­wnątrz były na­bo­je uło­żo­ne w od­dziel­nych prze­gród­kach.

Po­li­czy­łem na­bo­je, po­zo­sta­ło trzy­na­ście sztuk, w tym tyl­ko pięć w srebr­nych płasz­czach. Tych ostat­nich uży­wa­łem do po­lo­wań na nie­któ­re ga­tun­ki mu­ta­cji. Z nie­zna­nych mi po­wo­dów część stwo­rów była wra­żli­wa na pew­ne sto­py me­ta­li.

Skrzy­wi­łem twarz na myśl o cze­ka­jącej mnie wi­zy­cie w Pio­łu­nie. Jak w ka­żdym z wi­ęk­szych miast i tam znaj­do­wa­ło się Po­sel­stwo To­ru­nium. Wpraw­dzie upły­nęło spo­ro lat od mo­jej de­zer­cji z Czar­nej Gwar­dii, lecz nie wąt­pi­łem, że po­do­bi­zny z moją za­ka­za­ną gębą wy­sła­no do wszyst­kich łow­ców na­gród dzia­ła­jących na ob­sza­rze roz­ci­ąga­jącym się od Mo­rza Nie­wol­ni­cze­go aż po wiel­kie góry na Po­łud­niu – z na­pi­sem „po­szu­ki­wa­ny żywy lub mar­twy”, ze wska­za­niem na to dru­gie.

Nie­ste­ty nie mia­łem wy­jścia, tyl­ko tam mo­głem zdo­być amu­ni­cję i wy­dać ci­ężko za­ro­bio­ne pie­ni­ądze.

Zrzu­ci­łem ubra­nie. Z przy­jem­no­ścią za­nu­rzy­łem się w chłod­nej wo­dzie, dba­jąc, by ja­ga­than i ob­rzyn były na wy­ci­ągni­ęcie ręki. Po kąpie­li wy­pra­łem ubra­nie i jesz­cze mo­kre na­ci­ągnąłem na cia­ło.

Wy­jąłem z wor­ka mapę i ołó­wek, za­zna­czy­łem wy­spę. Mo­gła się jesz­cze kie­dyś przy­dać. Gdy wró­ci­łem do ło­dzi, koza sta­ła już na dzio­bie ni­czym jed­na z tych fi­gur, ja­kie przy­ozda­bia­ją stat­ki Je­grów pły­wa­jące po Mo­rzu Nie­wol­ni­czym.

Przy­wi­ta­ła mnie ra­do­snym be­cze­niem. Chy­ba lu­bi­ła przy­go­dy?

Za­ła­do­wa­łem do dłu­ban­ki skrom­ny ekwi­pu­nek, a po­tem od­bi­łem od wy­sep­ki. W osa­dzie po­wi­nie­nem być przed po­łud­niem.

***

Na miej­sce do­ta­rłem zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi. Nim jesz­cze uj­rza­łem sło­mia­ne da­chy cha­łup, po­wi­tał mnie krzyk dzie­ci ba­wi­ących się nad wodą. Było to oczy­wi­ste igra­nie z lo­sem, ale dzie­cia­ki są wszędzie ta­kie same – my­ślą, że są nie­śmier­tel­ne. Nie­któ­rym ta wada po­zo­sta­je w do­ro­słym ży­ciu.

Do­pły­nąłem do przy­sta­ni, uwi­ąza­łem dłu­ban­kę przy po­mo­ście i wy­sze­dłem na brzeg, za­bie­ra­jąc ze sobą wszel­ką broń, jaką mia­łem, oraz wo­rek, w któ­rym trzy­ma­łem tro­fea.

Po­że­gna­łem kozę piesz­czo­tli­wym klep­ni­ęciem w łeb, po czym uda­łem się w kie­run­ku głów­nej bra­my, umiesz­czo­nej w so­lid­nym ostro­ko­le. Tu­tej­si lu­dzie nie oszczędza­li na bez­pie­cze­ństwie, w dzi­siej­szych cza­sach ró­żni­ca mi­ędzy uczci­wym kup­cem a pi­ra­tem była ra­czej moc­no płyn­na. Z tej też przy­czy­ny po­de­jście pod bra­mę zo­sta­ło tak skon­stru­owa­ne, aby po­ten­cjal­ni na­past­ni­cy mu­sie­li prze­jść kil­ka­dzie­si­ąt kro­ków wzdłuż ob­wa­ro­wań, na­ra­ża­jąc się na ostrzał ob­ro­ńców.

Trzech miej­sco­wych stra­żni­ków od­su­nęło się na bok, jak­bym przy­nió­sł ze sobą za­ra­zę. Ru­szy­łem sze­ro­ką uli­cą wio­dącą na głów­ny plac osa­dy, mi­ja­jąc dłu­gie drew­nia­ne domy za­miesz­ka­łe przez całe rody. W tej dzi­czy ro­dzi­na jest wszyst­kim. Czło­wiek bez wspar­cia rodu miał w za­sa­dzie trzy wy­jścia: ku­rew­stwo, żo­łnier­kę lub wy­jazd do któ­re­goś z wi­ęk­szych miast w po­szu­ki­wa­niu pra­cy i chle­ba, ina­czej zo­sta­wał szyb­ko czy­imś nie­wol­ni­kiem lub tru­pem.

Wkro­czy­łem na ob­sta­wio­ny ga­pia­mi plac i mi­nąłem ob­szer­ną ka­plicz­kę po­świ­ęco­ną Najświ­ęt­szej Pani. Nie­któ­rzy z tych do­brych lu­dzi mie­li w rękach sie­kie­ry, ku­sze, a do­strze­głem na­wet kil­ka pry­mi­tyw­nych sa­mo­pa­łów. Chy­ba nie spo­dzie­wa­li się, że wró­cę, i nie wy­gląda­li z tego po­wo­du na szczęśli­wych. Było mi to obo­jęt­ne – już daw­no prze­sta­łem li­czyć na ludz­ką wdzi­ęcz­no­ść.

Wol­ną ręką od­chy­li­łem połę płasz­cza, po­ka­zu­jąc ga­piom im­po­nu­jący ze­staw tasz­czo­nej prze­ze mnie bro­ni. Prze­to­czy­łem spoj­rze­niem po tłu­mie, za­trzy­mu­jąc uwa­żniej wzrok na twa­rzach uzbro­jo­nych mężczyzn. Ża­den nie spro­stał mi dłu­żej niż kil­ka od­de­chów. Tacy jak ja za­wsze bu­dzi­li strach u pro­stacz­ków.

Ode­graw­szy rolę naj­wi­ęk­sze­go ło­bu­za we wsi, skie­ro­wa­łem się do naj­oka­zal­sze­go bu­dyn­ku w osa­dzie: pi­ętro­we­go, z da­chem kry­tym gon­tem i szy­ba­mi w oknach. Szczyt luk­su­su, zwa­żyw­szy na oko­li­cę.

Do­ta­rłszy do drzwi, wsze­dłem bez pu­ka­nia. Wójt cze­kał na mnie, roz­par­ty na wiel­kim krze­śle. Był to po­staw­ny mężczy­zna o brzu­szy­sku wy­le­wa­jącym się zza sze­ro­kie­go pasa. Po­tężne bary i zwa­li­sta syl­wet­ka ja­sno wska­zy­wa­ły, że nim utu­czył się na urzędzie, był z nie­go sil­ny mężczy­zna.

Czuj­ne oczka wpi­ły się we mnie znad pulch­nych, po­kry­tych sia­tecz­ką ży­łek po­licz­ków.

W wiel­kich dło­niach trzy­mał cy­no­wy kie­lich, jak­by chciał mi po­ka­zać, że nie ma złych za­mia­rów. Za­cząłem wie­rzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Najświętszej Pani.

Ro­zej­rza­łem się po ob­szer­nym po­miesz­cze­niu.

Na ścia­nach wi­sia­ły skó­ry, a pod nimi usta­wio­no wiel­kie ku­fry. Dzie­si­ęć kro­ków przed krze­słem sta­ły stół i zy­del, prze­zna­czo­ny dla mnie. Dru­gie drzwi pro­wa­dzące do sy­pial­ni były uchy­lo­ne. Po­czu­łem lek­kie ukłu­cie nie­po­ko­ju.

Pod­sze­dłem do sto­łu, jed­nak nie usia­dłem. Są prze­cież ja­kieś gra­ni­ce za­ufa­nia w in­te­re­sach.

Przez krót­ką chwi­lę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem, po czym Llaf Mierl­ke spojrzał na poplamiony krwią worek.

– A więc uda­ło ci się – rze­kł nie­zbyt lot­nie. – Ci­ężko było?

– By­wa­ło go­rzej – od­pa­rłem zgod­nie z praw­dą.

– Na­pi­jesz się mio­du? – za­pro­po­no­wał po przy­ja­ciel­sku.

– Chęt­nie.

Na te sło­wa drzwi pro­wa­dzące do sy­pial­ni otwo­rzy­ły się sze­rzej i we­szła przez nie mło­da czar­no­wło­sa dziew­czy­na, nio­sąc dzban i kie­lich. Su­kien­ka z lnu ob­ry­so­wy­wa­ła zgrab­ną fi­gu­rę, sty­mu­lu­jąc moją wy­obra­źnię. Na przed­ra­mie­niu no­si­ła pi­ęt­no nie­wol­ni­cy. Po­sta­wi­ła cy­no­wy ku­bek na bla­cie. Gdy po­chy­li­ła się przy na­le­wa­niu zło­ci­ste­go trun­ku, pe­łne pier­si na­pa­rły na cien­ki ma­te­riał.

Pa­trzy­łem jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny: nie mia­łem ko­bie­ty od trzech mie­si­ęcy.

Młód­ka wy­pro­sto­wa­ła ple­cy i uchwy­ci­łem spoj­rze­nie wiel­kich czar­nych oczu. Cza­ił się w nich strach. Nic wi­ęcej nie wy­pa­trzy­łem, gdyż po­spiesz­nie spu­ści­ła wzrok i po­de­szła do swe­go pana.

Od tyłu była rów­nie po­ci­ąga­jąca jak z przo­du.

Na­pe­łniw­szy kie­lich trzy­ma­ny przez wój­ta, nie­wol­ni­ca znik­nęła za drzwia­mi sy­pial­ni. Do­pie­ro wów­czas od­kle­iłem wzrok od kszta­łt­ne­go ty­łecz­ka.

Nie spie­szy­łem się z za­mo­cze­niem ust: nie żeby mnie nie su­szy­ło, ale już kil­ka razy pró­bo­wa­no mnie otruć. To uczy ostro­żno­ści.

– Wa­sze zdro­wie – rze­kłem przy­ja­znym to­nem.

Ob­li­cze go­spo­da­rza roz­ci­ągnął fa­łszy­wy uśmiech. Unió­sł kie­lich i osten­ta­cyj­nie wy­chy­lił jego za­war­to­ść do dna, co udo­wod­nił, po­ka­zu­jąc mi pu­ste na­czy­nie.

Po­sze­dłem w ślad za wój­tem i rów­nież osu­szy­łem ku­bek.

To tyle, je­śli cho­dzi o kur­tu­azję.

Od­sta­wi­łem na­czy­nie i si­ęgnąłem po wo­rek z tro­fe­ami, otwo­rzy­łem go i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­sy­pa­łem na blat dwa łby. Ob­li­cze wój­ta wy­dłu­ży­ło się pod wpły­wem za­sko­cze­nia. Trze­ba mu przy­znać, szyb­ko się opa­no­wał, a gdy unió­sł wzrok, na tłu­stą gębę wy­pły­nęła wo­jow­ni­cza za­ci­ęto­ść.

– Umó­wi­li­śmy się tyl­ko na jed­ne­go – po­wie­dział za­pal­czy­wie.

Moje na­dzie­je na spo­koj­ne za­ła­twie­nie spra­wy ule­cia­ły jak po­wie­trze z prze­bi­te­go świ­ńskie­go pęche­rza.

Unio­słem brew, uda­jąc zdzi­wie­nie.

– To była para – wy­ja­śni­łem uprzej­mie. – Gdy­bym za­bił tyl­ko jed­ne­go, wci­ąż mia­łbyś na kar­ku dru­gie­go ry­bo­je­ba, i to po­rząd­nie wku­rzo­ne­go.

Llaf Mierl­ke nie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co przy jego podwójnym podbródku nie wypadło szczególnie imponująco.

– Masz mnie, kur­wa, za przy­głu­pa? – par­sk­nął wście­kle, po­trząsa­jąc przy tym wo­jow­ni­czo pi­ęścią. – O tej po­rze roku utop­ce nie łączą się w pary.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, nie chcia­ło mi się tłu­ma­czyć tłu­ścio­cho­wi tego, co uj­rza­łem w oczach po­two­ra. W słu­żbie Oj­ców Sy­no­du wpo­jo­no mi, że czy­ny są wa­żniej­sze niż sło­wa. Od nie­chce­nia si­ęgnąłem po ob­rzy­na, spo­czy­wa­jące­go w po­chwie umo­co­wa­nej przy bio­drze, i po­ło­ży­łem go na sto­le, z lu­fa­mi skie­ro­wa­ny­mi w stro­nę roz­mów­cy.

– Wi­docz­nie się ko­cha­li – od­po­wie­dzia­łem chłod­nym to­nem.

Wójt za­sty­gł w bez­ru­chu, świ­dru­jąc mnie gniew­ny­mi oczka­mi.

– Je­śli mnie za­bi­jesz, nie wy­pły­niesz stąd żywy – stwier­dził z prze­ko­na­niem i spoj­rzał wy­mow­nie w okno.

Wie­dzia­łem, co ma na my­śli. W tego ro­dza­ju osa­dach wszy­scy są spo­krew­nie­ni. Wła­ści­wie to je­den klan, po­dzie­lo­ny na kil­ka ro­dów. Gdy­bym za­bił ich przy­wód­cę, w jego wła­snym domu, okry­łbym ha­ńbą całą spo­łecz­no­ść, a nie ma nic gor­sze­go niż pla­ma na ho­no­rze kla­nu.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi z wy­stu­dio­wa­ną obo­jęt­no­ścią.

– Za­pła­cisz albo ci na ze­wnątrz będą mu­sie­li po­szu­kać so­bie no­we­go wój­ta, oczy­wi­ście ci, co prze­ży­ją – do­da­łem z wil­czym uśmie­chem.

Prze­chwa­łka nie­co na wy­rost, gdyż zo­sta­ło mi nie­wie­le na­bo­jów, ale on prze­cież o tym nie wie­dział.

Wójt opu­ścił wzrok na ob­rzy­na i przez chwi­lę wpa­try­wał się w wiel­ko­ka­li­bro­we lufy. Ob­li­zał ko­niusz­kiem języ­ka dol­ną war­gę i zer­k­nął w stro­nę drzwi, za któ­ry­mi znik­nęła nie­wol­ni­ca.

Za­re­ago­wa­łem in­stynk­tow­nie: wy­ko­na­łem prze­wrót przez bark, po­de­rwa­łem się na nogi i do­sko­czy­łem do uchy­lo­nych drzwi. Kop­nąłem je z ca­łej siły, blo­ku­jąc lufę, któ­ra po­ja­wi­ła się na­gle w prze­świ­cie, chwy­ci­łem ją lewą ręką, po­ci­ągnąłem w górę i do sie­bie. Wol­ną dło­nią si­ęgnąłem po ja­ga­than i płyn­nym ru­chem pchnąłem klin­gą w lukę tuż pod lufą. Wy­ra­źnie wy­czu­łem mo­ment, gdy ostrze roz­pła­ta­ło mi­ęk­kie cia­ło. Tego uczu­cia nie da się po­my­lić z żad­nym in­nym.

Ktoś jęk­nął za drzwia­mi. Chwyt na dru­gim ko­ńcu rusz­ni­cy osła­bł, szarp­nąłem i rzu­ci­łem sa­mo­pał na podło­gę. Zła­pa­łem za kra­wędź drzwi i otwo­rzy­łem je na oścież, wy­ci­ąga­jąc jed­no­cze­śnie klin­gę i go­tu­jąc się do za­da­nia ko­lej­ne­go pchni­ęcia.

Bez po­trze­by.

Czas i prze­strzeń wo­kół mnie po­wró­ci­ły na nor­mal­ne try­by. Tyl­ko moje ser­ce wa­li­ło ni­czym mie­chy w ku­źni, a krew pul­so­wa­ła w na­brzmia­łych mi­ęśniach i ży­łach.

Zo­ba­czy­łem, jak nie­for­tun­ny za­ma­cho­wiec pada na ko­la­na i chwy­ta się dło­ńmi za brzuch, usi­łu­jąc za­ta­mo­wać wy­cie­ka­jącą krew.

Na przed­ra­mie­niu miał wy­pa­lo­ne nie­wol­ni­cze pi­ęt­no. Z jego oczu wy­zie­rał szok. Wie­dzia­łem, że za chwi­lę za­cznie wyć. Rany brzu­cha są bar­dzo bo­le­sne, choć czło­wiek może żyć z nimi i kil­ka dni.

On nie miał tyle cza­su.

Ci­ąłem krót­ko, ce­lu­jąc w tęt­ni­cę. Fon­tan­na krwi ude­rzy­ła w podło­gę rwa­ny­mi chlu­śni­ęcia­mi.

Do­pie­ro wów­czas spoj­rza­łem na dziew­czy­nę. Sie­dzia­ła sku­lo­na w rogu wiel­kie­go łoża, wpa­tru­jąc się w umie­ra­jące­go czło­wie­ka. W wiel­kich czar­nych oczach ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie i coś jesz­cze, cze­go nie po­tra­fi­łem od­gad­nąć.

Za­mknąłem drzwi i wró­ci­łem do sto­łu. Wójt przez cały ten czas na­wet nie drgnął, co do­brze świad­czy­ło o jego ro­zu­mie.

– A więc to praw­da, co o was mó­wią – w jego gło­sie brzmiał nie­chęt­ny po­dziw. – Nie my­śla­łem, że mo­żna być tak szyb­kim – do­pre­cy­zo­wał po kil­ku od­de­chach.

Czy­li jed­nak wie­dział, kim je­stem. Po­czu­łem do nie­go coś w ro­dza­ju sym­pa­tii. Mógł do­nie­ść na mnie urzęd­ni­ko­wi z naj­bli­ższej fak­to­rii, a jed­nak spró­bo­wał sam za­ła­twić spra­wę. Rzecz ja­sna, uczy­nił to z czy­ste­go roz­sąd­ku. Na wschod­nim po­gra­ni­czu wła­dza Oj­ców z To­ru­nium wci­ąż była ilu­zo­rycz­na. Stan ten wi­ązał się z kon­kret­ny­mi ko­rzy­ścia­mi dla tu­ziem­ców.

Już za pierw­szym ra­zem, gdy zja­wi­łem się w osa­dzie, zo­rien­to­wa­łem się, że nie mają tu wła­sne­go Ojca Gło­si­cie­la, a za­tem dzie­si­ęć pro­cent wszel­kich dóbr zo­sta­wa­ło w skrzy­niach wój­ta i miesz­ka­ńców. W ta­kich przy­pad­kach zda­rza­ło się, że naj­bli­ższy klasz­tor przy­sy­łał Ojca Gło­si­cie­la w to­wa­rzy­stwie dru­ży­ny Za­przy­si­ężo­nych Bra­ci – eli­tar­ne­go od­dzia­łu wo­jow­ni­ków – by ten za­opie­ko­wał się zbłąka­ny­mi owiecz­ka­mi.

Jako że sam rów­nież nie chcia­łem spo­tkać daw­nych to­wa­rzy­szy bro­ni, wy­ba­czy­łem tłu­ścio­cho­wi nie­for­tun­ny in­cy­dent sprzed chwi­li; osta­tecz­nie dwie­ście ma­rek w sre­brze to po­ka­źna suma. Ka­żdy mógł ulec po­ku­sie.

Na szczęście wójt nie mógł sły­szeć tych my­śli. Pu­co­ło­wa­tą twarz wy­krzy­wiał gorz­ki gry­mas stra­chu. Pod­nió­sł wiel­ki zad z krze­sła i ci­ężkim, po­su­wi­stym kro­kiem pod­sze­dł do jed­ne­go z ku­frów – tego wy­gląda­jące­go naj­so­lid­niej.

Wy­jął klucz z kie­sze­ni, wsa­dził w otwór zam­ka i prze­kręcił.

Nie sądzi­łem, że po­wa­ży się na ja­kieś głup­stwo, ale dla pew­no­ści pod­nio­słem ob­rzy­na z bla­tu i wy­ce­lo­wa­łem w sze­ro­kie ple­cy.

Wójt ob­rzu­cił mnie po­sęp­nym spoj­rze­niem, po czym si­ęgnął do środ­ka, chwi­lę po­szpe­rał i wy­ci­ągnął dwie so­lid­nie na­pcha­ne sa­kwy. Jed­na była wy­ra­źnie mniej­sza od dru­giej.

– Sto ma­rek w sre­brze i jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt – rze­kł z wy­ra­źnym bó­lem w gło­sie.

Po­czu­łem, jak opa­da mi szczęka. Sta­ry ło­buz jesz­cze się tar­go­wał.

– Po sto od łba to ra­zem dwie­ście, chy­ba że w tych stro­nach jest ina­czej? – wark­nąłem.

Tłu­ścioch zer­k­nął w prze­past­ne tu­ne­le luf. O dzi­wo, na jego twarz po­wró­ci­ło uprzed­nie za­ci­ęcie.

– Nie mam tyle sre­bra, to nie Pio­łun, do cho­le­ry – wark­nął. – Chy­ba że chcesz tasz­czyć wor­ki z mie­dzia­ka­mi – do­dał, wska­zu­jąc na po­zo­sta­łe ku­fry – albo skó­ry.

Wy­krzy­wi­łem usta. Nie uśmie­cha­ło mi się wio­sło­wać z do­dat­ko­wym ob­ci­ąże­niem.

– Co mo­żesz dać w za­mian? – za­py­ta­łem, choć obaj zna­li­śmy od­po­wie­dź.

– Nie­wol­ni­cę do łoża na czas, kie­dy tu zo­sta­niesz, kwa­te­ru­nek, wy­ży­wie­nie i co znaj­dziesz u na­szych rze­mie­śl­ni­ków – wy­li­czył.

Za­sta­no­wi­łem się. Pro­po­zy­cja nie była taka zła. Zwłasz­cza pierw­sza jej część.

– Od­pocz­niesz, rany za­le­czysz – za­chęcił wójt i wska­zał na po­pla­mio­ne ju­chą, po­strzępio­ne przez pa­zu­ry ko­szu­lę i płaszcz. – Wo­kół osa­dy jest tro­chę siół. Może kto wy­naj­mie cię do ro­bo­ty, jak mu człek czy po­two­ry za­le­zą za skó­rę.

– Na ile cza­su ta go­ści­na?

Wójt po­ta­rł z na­my­słem po­dwój­ny pod­bró­dek.

– Do ko­lej­ne­go no­wiu.

Pro­po­zy­cja była uczci­wa i przy­pa­dła mi do gu­stu.

– Po­twier­dzi­cie, wój­cie, tę umo­wę pod przy­si­ęgą przed ob­li­czem Pani wraz z wszyst­ki­mi miesz­ka­ńca­mi? – upew­ni­łem się.

– Po­twier­dzę i inni też tak uczy­nią.

Ski­nąłem gło­wą za­do­wo­lo­ny.

– Co do dziew­ki, to chcę tam­tą. – Wska­za­łem ru­chem gło­wy na sy­pial­nię.

Ob­li­cze wój­ta wy­krzy­wił bo­le­sny gry­mas.

– To moja ulu­bio­na – od­pa­rł. – Za­miast niej dam ci dwie inne.

Aż tak to go nie po­lu­bi­łem.

– Chcę tę – stwier­dzi­łem to­nem su­ge­ru­jącym, że ta kwe­stia nie pod­le­ga ne­go­cja­cjom.

Za­ci­snął szczękę, przez co jego po­licz­ki lek­ko się za­trzęsły.

– Zgo­da – wy­ce­dził, ob­rzu­ca­jąc mnie złym wzro­kiem. – Gdzie się za­trzy­masz?

– W go­spo­dzie, przy­ślij ją do mnie jesz­cze przed zmierz­chem.

Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jego po­nu­rą minę, zgar­nąłem sre­bro i ru­szy­łem do wy­jścia, na wszel­ki wy­pa­dek trzy­ma­jąc od­bez­pie­czo­ne­go ob­rzy­na w dło­ni.

Na dwo­rze przy­wi­tał mnie mil­czący tłum. Spoj­rze­nia wszyst­kich ga­piów kie­ro­wa­ły się ku sa­kwom w mo­jej ręce. Wnio­sku­jąc po wy­ra­zie za­sko­cze­nia ma­lu­jącym się na po­nie­któ­rych twa­rzach, chy­ba nie spo­dzie­wa­li się, że pój­dzie mi tak ła­two. Ob­da­rzy­łem tych do­brych lu­dzi moim naj­przy­ja­źniej­szym uśmie­chem. Osta­tecz­nie przez kil­ka naj­bli­ższych nie­dziel mia­łem wy­po­czy­wać tu na ich koszt. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: