- promocja
Sztorm - ebook
Sztorm - ebook
Kolejna powieść ze śledczym Rinem Carlsenem Szef lokalnego posterunku policji w malowniczym Reine, Berger Falch, zostaje wezwany do pobliskiego Vindstad, gdzie pod skałami, które osunęły się podczas deszczu, znaleziono szkielet z malutkimi kośćmi palców. Wszystkie co do jednej były połamane. W śledztwie bierze udział Rino Carlsen, który przeniósł się na pewien czas do Reine z niedalekiego Bodo.
W pobliskim domu opieki przebywa mocno poparzony mężczyzna, który ucierpiał w wyniku nietypowego wypadku – wybuchu kosiarki do trawy.
Co dziwniejsze, na miejscu wypadku znaleziono rysunek przedstawiający wykrzywioną w grymasie bólu maskę o czarnych oczach z krwistoczerwonymi źrenicami.
Tajemnice tragicznych wydarzeń rozgrywających się w surowej scenerii Lofotów zostają wyjaśnione podczas dramatycznego sztormu. Okazuje się, że są one nierozerwalnie związane z inną sztormową nocą sprzed kilkudziesięciu lat.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7943-945-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie powiedziałem Ci tego, co gnębiło mnie przez wszystkie te lata. Byłaś dla mnie tak dobra, okazałaś mi więcej zrozumienia, niż na to zasługuję. Zawsze też słuchałaś mnie z uwagą, nigdy nie osądzałaś. Z tego jednego nie zdołałem Ci się jednak zwierzyć. Aż do teraz. Zrozumiesz, dlaczego tak długo się wzbraniałem, ponieważ tego, co mam do powiedzenia, nie da się usprawiedliwić. Jedynym uzasadnieniem niech będzie bezkresna rozpacz młodego chłopaka. Bo tego dnia zawalił się cały mój świat i nigdy nie wybaczę sobie tego, co zrobiłem...Rozdział 1
Chmury napływały z południa, ciemne jak dym z palonego mchu, przynosząc kaskady ulewnego deszczu. Tutejsze góry należały do najbardziej stromych i najgroźniejszych na Lofotach, a lawiny zdarzały się często tak latem, jak i zimą. Ludzie, którzy kiedyś zdecydowali się osiedlić u podnóża tych kolosów, myśleli pewnie, że upatrzyli sobie bezpieczny skrawek lądu. Góry jednak były zdradzieckie – niejeden z mieszkańców został porwany przez morze albo dokonał żywota zasypany śniegiem. W ten sposób siły natury zmusiły osadników do odwrotu i większość narażonych na lawiny wiosek opustoszała, chociaż niektóre odżyły niedawno za sprawą tęsknoty turystów za przeszłością.
Wiatr wzmógł się i wzburzył fiord. Deszcz dudnił o górskie zbocza, wlewał się w szczeliny ukształtowane przez tysiące lat, aż wreszcie siła ciążenia zadała decydujący cios. Duży blok oderwał się od skały, z łoskotem osunął po zboczu i rozpadł na grad mniejszych kamieni. Potężny ryk rozległ się wokół fiordu, jakby góry wydały wspólne, prehistoryczne westchnienie. Lawina porwała stary hangar na łodzie, który parę sekund później unosił się już jak patyczek na grzbietach morskich fal. Chmura pyłu i kamieni sunęła za pędzącymi masami, które sprawiły, że fale cofnęły się pod wiatr.
Dźwięk ucichł tak samo nagle, jak powstał. Chmura pyłu unosiła się jeszcze, aż wolno opadła, by ukazać zmieniony kształt góry – wyrwę, która wyglądała jak wycięta laserem – mocno kontrastowała z nierównymi liniami otoczenia, a w miejscu wyrównania terenu – rów, głęboko wyorany w trawiastym podłożu.Rozdział 2
Funkcjonariusz Berger Falch siedział na pokładzie, chociaż wiał silny wiatr, a prom płynął dość szybko. Musiał oczyścić myśli. Sandra, jego jedyna córka – której nieprzeciętnie zależało na dobru ojca – marudziła już od kilku lat. „Musisz sobie kogoś znaleźć, chcesz resztę życia spędzić jako pustelnik?”. I tak dalej. Nie miał za dużo do powiedzenia na swoją obronę, z wyjątkiem tego, że samotne kobiety w Reine może policzyć na palcach jednej ręki. Następnie je wymienił i każdą kandydatkę wyeliminował. Córka znała je wszystkie, toteż wiedziała, że tylko jedna z nich jest w jego wieku i że z powodu problemów psychicznych nosi dość specyficzny przydomek – właściwie to żadne z nich nie pamiętało już jej prawdziwego nazwiska. Sandra zauważyła, że materiał na sympatię można znaleźć też poza Reine, a kiedy on myślał, że chodzi jej o pomniejsze okoliczne wioski, powiedziała, że czeka na niego cały świat kobiet, wystarczy kilka kliknięć. Odparował, że coś takiego jest wykluczone, że ten rodzaj flirtu wydaje mu się zimny i wyrachowany. Parę dni później ze wstydem zalogował się na jednej ze stron randkowych, od których reklam roiło się w sieci, a teraz – po niecałym roku – podjął pierwszą próbę cyfrowego zbliżenia.
Kobieta mieszkała na południu, lecz jej rodzina pochodziła ze Svolvżr, a zatem płynęła w niej północna krew, co jej zdaniem stanowiło znakomity zbieg okoliczności. Niestety, Berger Falch się z nią zgodził i gdy tak siedział – dość już przewiany – pojął, że bezpowrotnie opuścił swój bezpieczny kokon.
– Chłodno? – Kapitan jednostki Lofotfjord II, Olav Rist, wystawił głowę przez otwarte drzwi. Rist obsługiwał trasę przez fiord, odkąd Falch tylko pamiętał, z wyjątkiem okresu od ostatniej zimy, kiedy musiał zaprzestać pracy z powodu ostrego ataku choroby nowotworowej. Plotki głosiły, że Rist umiera, ale jakoś przed miesiącem wrócił na stanowisko, co prawda nieco chudszy, lecz na pozór taki sam jak wcześniej. Rist miał siedemdziesiąt pięć lat, a skoro rak nie powalił go na kolana, trudno było sobie wyobrazić, co innego miałoby zmusić go do odejścia ze służby.
– Już wracam do środka. – Chociaż nadal znajdowali się dość daleko od lądu, Falch dostrzegł wyrwę w górze. Była to jedna z największych lawin, jaką ludzie pamiętali, a co gorsza, przecięła popularną trasę wycieczkową w Vindstad, gdzie w sezonie roiło się od turystów. Tego jeszcze gminie brakowało, aby letnicy wybrali inne przyrodnicze perełki w rejonie.
Dopiero w środku zdał sobie sprawę, że jest przemarznięty. Rist uśmiechnął się do niego krzywo.
– Mam nadzieję, że nie stało się tam nic poważnego? – zapytał.
Falch powiedział już kapitanowi, że znaleziono ludzką czaszkę. Czuł się niemal zobowiązany do wyjaśnienia, skoro poprosił o podwózkę poza rozkładem rejsów. Zresztą poczta pantoflowa działała tu całkiem nieźle. Plotka i tak by do niego dotarła.
– Nie wyobrażam sobie. Bardziej przydałby się tu pewnie archeolog. To na pewno jaskiniowiec, zobaczy pan – stwierdził policjant. Dawno temu w jednej z opuszczonych osad rybackich odkryto jaskinię, która też stanowiła atrakcję turystyczną, chociaż jej niedostępność sprawiała, że docierali tam jedynie najbardziej zainteresowani.
– Na pewno – zgodził się Rist, po czym zwolnił tempo.
Na nabrzeżu stał mężczyzna z psem na smyczy. Nieco dalej siedziała kobieta z dziewczynką w wieku dziesięciu, dwunastu lat, pozornie mocno na czymś skupiona. Chce pewnie odwrócić od siebie uwagę, pomyślał Falch, przypuszczając, że kobieta zbierała na plaży pozostałości po ostatnim odpływie.
Mężczyzna przedstawił się, słabo ściskając dłoń policjanta.
– To Łajka ją znalazła. – Border collie zamerdał z zadowoleniem ogonem i pociągnął smycz, żeby powąchać nowo przybyłego. – Cecilie, moja żona, nalegała, by to zgłosić. Pewnie to stara czaszka, ale mimo wszystko.
Falch skinął głową i omiótł wzrokiem teren. Jaskinia znajdowała się po drugiej stronie gór, wychodziła na otwarte morze. Niemniej jego spostrzeżenie mogło być trafne – wędrujący jaskiniowiec z czasów, gdy bronią myśliwską były włócznie i topory. Dyskretnym skinieniem głowy przywitał się z kobietą, która rzeczywiście segregowała muszle, po czym wraz z psem i jego właścicielem udał się na miejsce przejścia lawiny.
Lawina była większa, niż sobie wyobrażał. Jego oczom ukazał się głęboki rów, jak po zadrapaniu gigantycznego szpona, otoczony rozrzuconą na dziesiątki metrów ziemią i kamieniami. Osuwisko minęło jeden z zamieszkanych latem domów, ale zmiażdżyło po drodze hangar na łodzie, przypominając tym samym, że nikt nie może czuć się tu bezpiecznie.
Mężczyzna wspiął się po zboczu, po czym wskazał na zagłębienie.
– Tam w dole.
Falch od razu zobaczył czaszkę leżącą na niewielkim kamieniu.
– Łajka ją wyciągnęła. Widziałem, że zniknęła w pobliżu przejścia lawiny, więc poszedłem sprawdzić, co robi. Po kilku minutach znalazłem miejsce, gdzie kopała. Widać było więcej kości, toteż – jak powiedziałem – Cecilie nie chciała iść dalej, dopóki nie powiadomi policji.
Falch zerknął w górę na rozdarte górskie zbocze, a następnie ostrożnie zszedł w zagłębienie. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak masy kamieni w parę sekund posunęły się naprzód, sześćset metrów, aż do miejsca, gdzie stał. Wywołało to zapewne małe tsunami, które przetoczyło się przez fiord, ale nie dotarło do lądu.
Chociaż czaszkę umieszczono na kamieniu w dobrej wierze, w całej scenie było coś groteskowego. Falch przeszedł ostatnie metry i od razu zauważył więcej kości. Pochylił się i tylko milimetr dzielił go od dotknięcia – jak przypuszczał – kości przedramienia, gdy nagle się powstrzymał. Szczątki nie miały nic wspólnego z jaskiniowcami. To oczywiste. Rozejrzał się wokół. Czyżby jakaś rodzina pogrzebała krewnego poza cmentarzem?
– Jak pan myśli? – Mężczyzna zerknął mu niecierpliwie przez ramię. Pewnie miał ochotę kontynuować spacer.
– Szkielet, ni mniej, ni więcej. Byliście w drodze do Bunes, zgadza się?
Mężczyzna skinął głową.
– W takim razie proponuję, żebyście ruszali. Jeszcze pół godziny i słońce zniknie za górą.
Mężczyzna się pożegnał, a Falch został sam w zagłębieniu, nie wiedząc dokładnie, do czego ma się zabrać. Stwierdził, że para słusznie postąpiła, zgłaszając znalezisko – lawina wydobyła na światło dzienne szkielet, który mógł tu leżeć setki lat. Falch powiadomił główny posterunek w Leknes w nadziei, że tamtejszy komendant podejmie odpowiednie decyzje. Ostrożnie podniósł czaszkę z kamienia. Zarówno pies, jak i właściciel zostawili ślady, więc nie miało większego znaczenia, czy on zrobi to samo. Zresztą wątpił w to, że komendant uczyni cokolwiek poza spisaniem protokołu. Pewnie któryś z byłych mieszkańców wioski mógłby opowiedzieć o starym, prywatnym cmentarzu, o czymś, co w naturalny sposób wyjaśniłoby znalezisko.
Ale kiedy tak stał, wpatrzony w czaszkę, podświadomość podpowiadała mu, że wyjaśnienie jest całkiem inne, że zmarły wcale nie został złożony do grobu w otoczeniu żałobników, ale tylko przez jedną osobę, która ów grób wykopała. Przykucnął i rękawem kurtki starł nieco ziemi, gotów zrzucić całą winę na psa. Po raz pierwszy w swoim sześćdziesięciojednoletnim życiu miał przed oczami szkielet, co wiele mówiło o jego spokojnym policyjnym życiu, a jednak coś mu się nie zgadzało. Malutkie kosteczki palców. Zbyt małe. Połamane. Co do jednej.Rozdział 3
Obudził się jak zwykle, gdy sen zmienił kształt – dźwięki się oddaliły, a jednocześnie stały się wyraźniejsze. Poza tym we śnie nie było czuć zapachów. Oczywiście mógł śnić o cuchnących ranach i perfumowanych maściach, ale nigdy nie pachniało. Puste doświadczenie zmysłowe, nic więcej. Teraz jednak wyczuwał zapach. Na początku suchego powietrza, które wsączyło się przez kanały wentylacyjne do jego pokoju, następnie woń pościeli, irytująco neutralną, a zarazem intensywną. Gdy tylko oczyścił myśli, dotarły do niego odleglejsze zapachy – kawy z ekspresu w korytarzu, świeżo pieczonego chleba – również napływające przez kanały wentylacyjne. A po nich dźwięki. Najpierw te głośne i wyraźne: metalowy wózek, na którym pielęgniarki woziły tacki z pigułkami, sandały stukające o niedawno wyfroterowaną podłogę, a także stłumione rozmowy przetykane pojedynczymi wybuchami ostrożnego śmiechu. Ktoś tego ranka był w dobrym humorze. Wtedy wzmógł się ledwie słyszalny szum wentylacji, zmieniający charakter za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi jego pokoju. Czasami ktoś zakradał się do niego bezgłośnie, sądząc, że śpi, ale zdradzał go przewód wentylacyjny.
Pokój, w którym leżał, miał jakieś cztery na cztery metry. Nigdy go nie widział i nigdy nie będzie mógł go zobaczyć, a mimo to wiedział. Policzył kroki pielęgniarek, od drzwi do łóżka, oraz kiedy toczyły go na łóżku do łazienki położonej za przesuwanymi drzwiami na drugim końcu pokoju. Okno znajdowało się po jego lewej stronie. Czasami mu się zdawało, że dostrzega smugę światła, gdy rozsuwano firany, lecz w głębi duszy wiedział, że to tylko obrazy powstające w jego głowie. Po brzemiennych w skutki chwilach w garażu nie był już w stanie odróżnić światła od ciemności.
Przez noc zaschło mu w gardle, lecz wiedział, że nie może myśleć o piciu, bo pragnienie mogło wywołać mdłości.
Drzwi na dobrze naoliwionych zawiasach otworzyły się wolno, a potem wzmógł się szum wentylacji. To pielęgniarka.
– Obudziłeś się, Hero.
Nadały mu taki przydomek, jakby w kurczowym trzymaniu się życia było coś bohaterskiego. Nigdy nie zrozumiał, jak poznawały, czy śpi czy nie śpi, może podczas snu ciężej oddychał. Dzisiaj blondynka o jasnych, błękitnych oczach i z półdługimi, falistymi włosami. W każdym razie taki jej obraz, pasujący do ciepłego, łagodnego głosu, stworzył sobie w wyobraźni. Lekkie i krótkie kroki, ulotna woń szamponu, która nie pozostawiała wątpliwości: to ona. Zaraz potem poczuł szklankę przy wargach, a następnie pierwsze krople wody. Fale bólu z otwartych ran przetoczyły się przez ciało, paląc jak płomienie, które rozpuściły skórę, zmieniając ją w ciasny, krzywo skrojony kostium. Jęk dobył się z trzewi, ponieważ dźwięk nie powstawał w krtani.
– Już, już. – Miękką szmatką starła krople z jego warg. Pachniała jak pościel.
Kolejne krople. Tym razem nie cierpiał już tak bardzo, a jednak miał wrażenie, że w wodzie unosiły się drobinki szkła. Zdołał wypić jedynie mały łyk. Resztę płynów otrzymywał dożylnie, podobnie jak pożywienie. W szpitalu Haukeland w Bergen karmili go zupą, ale nie tutaj. Tu przekazano go diablicy.
Od czasu pożaru schudł pewnie dwadzieścia kilo. Mniej tkanki tłuszczowej oznaczało zwiększone ryzyko odleżyn, lecz nadal udawało mu się obracać w łóżku, tak by nie obciążać wyłącznie bioder i pleców.
– Spróbujemy dziś trochę śniadania? – Słowa wyszeptano w nadziei, że zabrzmią mniej groźnie.
Pewnie zastanawiali się, czemu się wzbrania; przeniesiono go tutaj z informacją, że może przyjmować stały pokarm. Ostrożnie kręcił głową na boki, czuł skórę napinającą się pod uchem i na szyi. Komunikował się z otoczeniem jedynie poprzez próby ruchów głową. Aż do przyjęcia na oddział w szpitalu Haukeland terapeuci i pielęgniarki próbowali nawiązać z nim dialog – uniesiony palec na „tak”, dwa palce na „nie” – ale ponieważ ich pytania dotyczyły jedynie błahostek, pozostawały bez większego odzewu.
– Może trochę później?
Miękką dłonią dotknęła jego policzka, po czym bezgłośnie opuściła pokój. Lubił ją. Nie tylko była miła i ciepła, lecz również nieprawdopodobnie ładna. Tak myślał. Szacunek należał jej się choćby dlatego, że wytrzymywała jego bliskość. W przeciwieństwie do wielu swoich koleżanek zdawała się szczerze mu współczuć. Przedstawiła się jako G¸ril. Uważał, że imię nie bardzo pasuje do jej osobowości i wyglądu, jaki sobie wyobrażał, ale niech już będzie. G¸ril była dobra.
Następnym punktem programu była poranna toaleta. Nienawidził tego poniżenia. Siedział jak kobieta na muszli, podtrzymywany przez pielęgniarkę, która odwracała wzrok. Dźwięki, zapachy obnażały to, co najintymniejsze, czym najmniej chciał się dzielić. W takich chwilach czuł, że pielęgniarki nienawidzą swojego zawodu.
G¸ril zostawiła uchylone drzwi, przez co stukanie sandałów brzmiało wyraźniej. Od miękkich, pełnych gracji kroków, do leniwego powłóczenia nogami. To najcięższa z nich. Ella. Nie lubił Elli, ponieważ wyczuwał u niej większe niż u innych obrzydzenie i dyskomfort. Również z powodu tego, jak do niego mówiła – bez współczucia. Mówiła, żeby mówić. Przez jakiś czas próbował rozgryźć zasady rządzące rozkładem dyżurów, by wiedzieć, kiedy przygotować się na najgorsze, ale z powodu ciągłych zmian zarzucił ten pomysł.
Leżał tu już od trzech miesięcy. Na początku wieczorami wtaczano go do świetlicy, pewnie żeby włączyć go do społeczności pensjonariuszy, jednak on nienawidził siedzieć tam na widoku jak odpychająca maszkara. Chciał być sam. W spokoju z własnymi myślami.
Przeżył szok, gdy taki się obudził i nie rozumiał, co się stało. Zarówno przed, jak i po licznych operacjach słyszał rozmowy lekarzy o tym, że nierozważne rozlanie benzyny spowodowało wybuch kosiarki do trawy. Sam pamiętał tylko, że poszedł do garażu, aby naprawić zepsuty silnik marki Briggs&Stratton, a potem, gdy tylko pochylił się nad kosiarką, pogrążył się w ciemności. Jednak dopiero kiedy przeniesiono go do domu opieki, zdał sobie sprawę, że wybuch nie był wypadkiem. Codziennie rozmyślał, kto mu to zrobił i dlaczego, lecz jasne było jedynie to, że nie próbowano go zabić. Karą nie było wydarzenie w garażu niecałe sześć miesięcy temu. Karę odbywał tu i teraz, był nią każdy bolesny oddech, aż wreszcie wszystko się skończy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Od autora
Chciałbym bardzo podziękować moim redaktorkom – Karen Forberg i Annette Orre – za dobre rady i wielkie zaangażowanie. Jestem też winien czytelnikowi wyjaśnienie, że opisując Reine i okolicę, pozwoliłem sobie na wprowadzenie pewnych zmian w topografii. Między innymi uczyniłem niektóre nadmorskie skały bardziej stromymi, niż są w rzeczywistości; w prawdziwym Reine nie ma też posterunku policji. Starałem się opisywać przyrodę i miejsca z należytym szacunkiem, chociaż słowa nigdy w pełni nie oddadzą wyglądu tego wyjątkowego krajobrazu.