Sztuczne ognie - ebook
Sztuczne ognie - ebook
„Sztuczne ognie” to projekt stosunkowo eksperymentalny – pisany w formie dziennika dokumentującego „dni z życia”, nie pozwalający na odnalezienie miejsca ani czasu wydarzeń. Książka ma charakter beletrystyki autobiograficznej, bazująca na wydarzeniach z prawdziwego życia, istniejących miejscach i do bólu szczerych przemyśleniach, które nadają jej życie głównie ze względu na fakt, że wydarzyły się naprawdę. Prawdziwe życie w „Sztucznych ogniach”
zostało zmanipulowane halucynacjami i snami, które przeplatają się z prawdziwym światem i nie pozwalają mu na samoistne istnienie, zakłócając jego odbiór. Całości utworu towarzyszą komentarze muzyczne w przypisach, mające w zamiarze nie tylko sparafrazować utwory, ale zachęcić czytelnika do odsłuchania ich w trakcie tej psychodelicznej podróży – muzyka, która towarzyszyła zdarzeniom opisanym w „Sztucznych ogniach”.
Damian Małecki – urodzony w roku 1993, pracuje nad wieloma projektami, które podpisuje pseudonimem „Szopa”. Poza pisarstwem, które tyczy się prozy jak i poezji, do głównych zainteresowań autora należą malarstwo, rzeźba, fotografia analogowa oraz komponowanie muzyki. Wśród głównych inspiracji pisarskich warto wymienić Terry’ego Pratchetta, którego wyszukany sarkazm zainspirował wiele fragmentów „Sztucznych ogni”, oraz Charlesa Baudeleire’a i jego „Fleurs du mal”, będące najczęściej wspominaną przez autora inspiracją w poezji.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65482-01-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę w bujanym fotelu mojej wyobraźni. Dobry Boże, bujany fotel. Zastanawia mnie, kiedy minął ten czas. Dałbym sobie głowę uciąć, że jeszcze przed chwilą biegałem po placu zabaw i wywracałem się raz za razem, potykając o moje grube nogi i uderzając twarzą w ziemię. Inne dzieci zawsze wymyślały mi dziwne przezwiska, z reguły nawiązujące do mojej wagi. Lub do tego, że miałem najdziwniejszą fryzurę, jaką można sobie wyobrazić. Nazywała się „matka obcinała mnie w łazience tępymi nożyczkami z kuchennej szafki z petem w gębie”, chociaż pewnie hiperbolizuję ten obraz. A teraz? Patrzę na siebie, a raczej opisuję to, co zobaczyłbym, gdybym mógł stanąć przed sobą. Zastanawiam się, kiedy czas zdążył wyżłobić w mojej twarzy te wszystkie zmarszczki. Te głębokie koryta czasu, noszące w sobie tyle wspomnień. Bardzo smutnych, dałbym sobie głowę uciąć po raz drugi, gdybym nie zrobił tego za pierwszym razem. Patrzę na mój zabawny, niebieski szlafrok, który nie wiedzieć czemu powinien być czerwony. Mam też na sobie puszyste kapcie, jedne z tych, które noszą starsi panowie, którym jestem. Patrzę w sam środek ogniska, bijącego niczym serce zza żeliwnych prętów komina i szturcham je od czasu do czasu pogrzebaczem, żeby nie zgubiło rytmu. Żłopię słodką, czerwoną herbatę, która smakuje cynamonem, pomarańczą i pękiem miłych wspomnień. Jest ich niewiele, więc staram się rozkoszować tą chwilą. Przeszkadza mi w niej mój przestarzały kot, Feliks, który mimo tego, że zasypia mi właśnie na kolanach, co chwilę się przeciąga wbijając pazury w moje uda. Zamykam oczy i skupiam się na tej błogiej chwili, intensywnie wdychając zapach pleśniejących desek na poddaszu, słuchając jak pająki tkają pajęczynę w kątach mojej piwnicy. Robią to niesamowicie głośno i jestem w stanie usłyszeć każdą nić przeplataną w rogu tuż pod sufitem, tam, po lewej stronie, tuż nad pustymi beczkami. Kiedyś dostałem od dobrego znajomego w prezencie dwie beczułki Whisky i sam nie potrafię określić, kiedy zdążyłem je wypić. Ale było to dawno temu. Na tyle dawno, bym już zapomniał. Ręką sięgnąłem po fajkę i opakowanie z tytoniem – zorientowałem się jednak w czas, że fajka jest już nabita, a ja, głupi staruch, na śmierć o tym zapomniałem. Tytoń zajął się ogniem w ułamku sekundy, kiedy to przystawiłem do fajki płonącą zapałkę firmy „Swan”. Przez jeszcze kilka sekund czułem w powietrzu charakterystyczny, ostry zapach siarki, który zawsze bardzo lubiłem. Kojarzył mi się z młodością, z czasami kiedy nie było stać mnie na zapalniczkę. I pewnie tylko przez tą dziwną nostalgię wciąż kupuję zapałki. Ha, młodość. Ciągły bieg. Ciągła pogoń za niczym. Zawsze kojarzyła mi się z tańcem, cholera wie czemu. A nigdy tańczyć nie potrafiłem. Nie jestem pewien, czy powinienem zrzucić moje życiowe porażki na ten fakt i złożyć skargę wyższemu bytowi, rządzącemu tym wszechświatem, że też nie wysłał mnie na lekcje rumby przed pięćdziesiątką.
Zamykam oczy, po raz kolejny. Tym razem nie mam w planie niczym się rozkoszować – żadnym zapachem, smakiem, wspomnieniem. Chcę się zatracić w czymś, czego dawno nie odwiedzałem. Zarywam teraz dłońmi sterty pajęczyn, które tak hałaśliwie plotły pająki w mojej piwnicy i ignoruję pazury mojego głupiego kota. Stoję teraz pośrodku niczego i przywołuję zza grobu nieistniejące, niczym nekromanta odprawiający rytuał. Widzę formę nieistniejącego – jest ciemne i lepkie. Wyobraźcie sobie coś, co ma strukturę pulsującej wątroby, bijącej niczym serce. Lepkiej i smolistej. Wyobraźcie sobie klatkę zbitą z żeliwnych, powykrzywianych prętów, ogromnych rozmiarów. W jej wnętrzu znajduje się ta nieistniejąca masa przypominająca żywy organ, wypluwający z siebie strugi dymu. Stoję tuż przed nim, w moim niebieskim szlafroku, który powinien być czerwony i głowię się nad tym, co wyprawiam. Nie wiedzieć czemu, pomieszczenie, w którym się znalazłem, miało drzwi. Obszedłem nieistniejące dookoła i chwyciłem za mosiężną, ciężką klamkę. Drzwi jednocześnie otworzyły się, a jednak nie. Jak gdybym przekroczył przez jakąś barierę, przestąpił przez metafizyczny całun „zamkniętych drzwi”, które przesiały mnie na drugą stronę nieistniejącego. Stałem poza tą barierą, nieświadom czegokolwiek, jak gdyby wszechświat formował na swojej krawędzi nową konstelację. I kiedy stałem tak otoczony przez nicość usłyszałem bezbarwny głos, dochodzący znikąd.
– Teraz?
Dotarło do mnie, że na chwilę zasnąłem. Nigdzie nie widziałem mojego kota, ale wiedziałem, że błądzi gdzieś między hebanowymi szafkami, szukając much, na które mógłby zapolować.
– Najwidoczniej znowu przysnąłem.
Uśmiechnąłem się sam do siebie i spojrzałem w ogień, który prawie zgasł. Teraz już tylko małe, figlarne strzępki ognia panoszyły się po zwęglonych kłodach. Powiedziałbym, że tańczyły, ale ile, na litość boską można wracać do tego tańca? Chwyciłem za poręcze mojego bujanego fotela wyobraźni i lekko odepchnąłem się w tył. Lubiłem to uczucie, bujania się w przód i w tył. Jak gdyby było się na huśtawce. Niektórym zdarza się mówić, że ludzie na starość dziecinnieją, a bujane fotele są na to najlepszym dowodem. Nasze małe huśtawki, dla starych, szurniętych ludzi. Odpychałem się raz za razem i w którymś momencie zacząłem tęsknić, sam z siebie, bez większego powodu. Zacząłem tęsknić za jesienią. Najbardziej jednak brakowało mi tego nieistniejącego wspomnienia starości, której nie mogę się doczekać.1
Postawiłem pierwszy krok z większą uwagą niż zwykle. Byłem prawie pewien, że weszła już na piętro i siedzi w swoim pokoju, ale ciężko określić czy faktycznie tam jest. Jedyne co da się słyszeć z jej pokoju to szum telewizora, jakieś piorące mózgi stacje. Czasami Olly Murs. Więc stałem tak, w korytarzu, przebierając stopami w miejscu, od czego deski na całym piętrze hałaśliwie skrzypiały. Nasłuchiwałem, czy tam jest. Stałem tak jak idiota przez dobre dwie, trzy minuty i myślałem. Na początku o tym, jak śmieszne byłoby gdyby jedna ze współlokatorek wyszła właśnie na korytarz i zobaczyła mnie w eleganckiej koszuli, uczesanego i gotowego do wyjścia, z drobnym przymrużeniem oka na brak spodni. Pewnie natychmiast ruszyłbym do najbliższej toalety i udał, że dopiero co wyszedłem z pokoju, choć, gdyby były wystarczająco czujne, zauważyłyby, że drzwi nie wydały żadnego dźwięku przy otwieraniu, kiedy to rzekomo z niego wyszedłem. Ale to nieistotne. Teraz najważniejsze jest obranie taktyki. Za piętnaście minut muszę być w drodze do pracy, słuchając Milli Jovovich z otwartą gębą. Wolałbym zatracić się w soundtracka z „Piątego elementu”, ale nie mam czasu na szukanie kabla USB, a z resztą i tak wyłączyłem już komputer. Przez minutę myślałem o tym, czy moja skala głosu jest wystarczająco wysoka, żeby wyciągnąć „Diva Dance", ale potem przypomniałem sobie, że nawet gdybym spełnił ten warunek, to nie potrafię śpiewać. Czas ucieka, stoję jak idiota w tym przejściu. Obliczam, która łazienka jest położona w większej odległości od pokoju Lindy. Siedzi tam i ogląda telewizję, a ja wypiłem za dużo mleka. Nigdy nie podejrzewałem nietolerancji laktozy, za to ona podejrzewała mnie o romans z mlekiem czekoladowym, który okazał się dla mnie o wiele bardziej zgubny niż planowałem. Jasne, zawsze miałem lekki sztorm w jelitach po kawie z mlekiem czy misce Müsli, ale nigdy nie zamieniało się to w skurcze i mordercze konwulsje. A teraz stoję jak wariat w korytarzu i kalkuluję, czy monstrum w moich jelitach zbudzi współlokatorów i dzieci sąsiadów.
Co właściwie się stało? I dlaczego nie mam spodni?
Zdarza wam się czasem mieć jeden z tych dni, który odsączył z was wszelkie siły życiowe? Kiedy jakakolwiek próba obudzenia się i podjęcia walki z codziennością wypełza z was, niedomagając i ląduje na podłodze, zamieniając się w bezbarwną breję braku zaangażowania i jakiejkolwiek motywacji? Witam was serdecznie w moim typowym dniu. Zbudzony wściekłym telefonem z pracy, czy jestem już w drodze, bo chcą zejść ze zmiany, uświadomiłem sobie, że zapomniałem ustawić alarm na dziesiątą. Zerwałem się z łóżka omal nie krzycząc z przerażenia, że wywalą mnie z roboty, po czym zacząłem myśleć o wszystkich czynnościach, które muszę wykonać, mając również na uwadze, czy wykonać je zdążę. Zająłem się zrobieniem trzech rzeczy na raz, z czego jedna okazała się zgubna – ubierałem się, co przerwane zostało przy zakładaniu spodni, bo zgubiłem mój identyfikator, którego odnalezienie stało się czynnością numer dwa, podczas kiedy trzecią było spożycie śniadania w postaci mleka czekoladowego. Oj tak. To był błąd.
Ale nie mam teraz czasu na wspominki błędów przeszłości, które miały miejsce dwie minuty temu – jedyne na co mam teraz czas to wybiegnięcie z mieszkania i udanie się do pracy. I kiedy już myślę, że to zrobię, czuję kolejny, obezwładniający skurcz – a w tle, jak gdyby na złość, akompaniuje mu odgłos otwieranych drzwi od pokoju mojej współlokatorki. Wskakuję czym prędzej do łazienki i zasuwam drzwi na każdy zamek, który jestem w stanie zlokalizować. Nie wiedzieć czemu, jedyną normą społeczną, której na stałe nie udało mi się wyplewić z mojej psychiki jest korzystanie z toalety – żyję w wiecznym strachu i fobii, że ktoś mógły się zorientować, że z owej toalety korzystam. Nie wiem kiedy ten problem się zrodził i przez jak bardzo traumatyczne dzieciństwo musiałem przejść, by cierpieć na tak ekstremalną anomalię w mojej psychice, jednak nic mnie nie przeraża tak bardzo, jak fakt, że ktoś mógłby usłyszeć efekty mojej niestrawności. Pająki? Przeżyję, choć niechętnie. Węże? Niby nie lubię, ale tak ostatecznie, to spoko. Chłodne objęcia nieuchronnie zbliżającej się śmierci? Codzienność. Ktoś usłyszy, że się załatwiam? Nadeszła pora się przeprowadzić! Nieważne, czy to moje mieszkanie, nieistotne, że jestem na festiwalu i ludzie załatwiają się w przydrożnych krzakach – gdzie bym się nie znalazł, potrzebuję prywatności. Prywatności, która skończyła się w momencie wprowadzenia do mieszkania dzielonego z trzema współlokatorami, od których oddzielały mnie tekturowe ściany, przepuszczające przez mieszkanie każdy mały szelest. Siadam więc na toalecie i patrzę na świdrującą wokół żarówki muchę, która osądza moje poczynania swoim istnieniem. Muchę, która bzyczy mi do ucha, że wszyscy mnie usłyszą, że jestem zgubiony. I kiedy tak słucham tej muchy dociera do mnie, że kończy mi się czas.
Wychodzę z toalety, wracam do pokoju i zarzucam w pośpiechu kurtkę na plecy, wrzucam niewygodne, eleganckie buty do torby i planuję wybiec z mieszkania, kiedy coś zatrzymuje mnie przed drzwiami. Stoję przed nimi w absolutnej ciemności i nasłuchuję jak w pokoju nade mną moja współlokatorka, Linda, ogląda X-Factor, ekscytując się przy tym do niepoczytalnego stopnia. Stoję przed tymi drzwiami i nasłuchuję życia – życia, które zaczęło po raz setny uświadamiać mi, że jestem zmęczony tym ciągłym biegiem. Mentalnie wykończony tym, w co zamieniła się moja egzystencja – coś, co powierzchownie wydaje się proste i nieskomplikowane wykańcza mnie od kiedy pamiętam bardziej, niż bym tego chciał. Czasami przypominam sobie, do czego jestem zdolny i jak bardzo mnie to cieszy. Jak wiele rzeczy jestem w stanie zrobić. Czasami wmawiam sobie, że to się skończy – że za dwa lata skończę uniwersytet, może dam radę „sam” się zatrudnić i robić to, co naprawdę powinienem robić. Stoję przed drzwiami i nie chcę wyjść, bo czuję, że przegrywam. Że przekroczenie progu tych drzwi jest moją porażką. Poddaję się i zamiast walczyć o to, co ma dla mnie jakąkolwiek wartość, otwieram drzwi i wkraczam w ten chłodny, paskudny świat manipulacji – zamieniam całą moją egzystencję w niekończący się survival, w walkę o przetrwanie dla samego bycia. Ach, Nietzsche, gdzie ta transcendencja? Gdzie jest ziemia obiecana ludzi, którzy mogą więcej, którzy „są” tym więcej. Czuję się skazany na uczestniczenie w świecie, którego wartości są dla mnie nieistotne, którego prawa mnie nie obchodzą, a zasady nie powinny dotyczyć – polegający na wiecznych komentarzach, że muszę się przystosować, bo tak wygląda życie i nic z tym nie zrobię, że tak trzeba żyć. Trzeba? Ale co to jest za życie? Dzisiejszy poranek, który trwał dziesięć minut uświadomił mi, że w tym cudownym życiu człowiek nie ma czasu skorzystać z toalety. Zaczynam gubić się we własnych decyzjach, we własnych wspomnieniach.Nie mogę przestać myśleć o masie rzeczy. Jak gdyby podświadomość zarwała jakąś barierę, obaliła mur i dała mi dostęp do wszystkich procesów myślowych toczących się w tle. Słucham tego soundtracka mojego życia i chce mi się wymiotować i nie mogę nawet powiedzieć o czym myślę, bo jest tego zbyt wiele. Przytłacza mnie to wszystko i pozwalam sobie być przytłoczonym przez minutę, bo nie mam na to więcej czasu. Sfrustrowany wybiegam z mieszkania, w furii odpalam papierosa i idę do pracy, przez zimną i mokrą Anglię, a Milla Jovovich mówi mi, że sprowadziliśmy zniszczenie na naszą planetę1.2
Stoję przed hotelem i czekam aż otworzą się drzwi automatyczne i przeżywam jeden z tych niepokojących impulsów, kiedy to zwęża ci się źrenica a skomplikowany proces myślowy, którego przełożenie na słowa zajęłoby ci kilka dobrych minut, odbywa się w sekundę. Po drugiej stronie, w recepcji, stali Felicia i Jacob. Nie wiem czemu coś tak nieistotnego i niemającego dla mnie znaczenia wywołało burzę, ale strasznie dużo podczas tej sekundy myślałem o Felicii, chociaż nie mam z nią żadnego kontaktu – głupie „cześć” i nieszczere śmiechy, „jak tam w pracy, hehe, brzydka pogoda, haha, ale leje”. I myślałem o tym ile takich Felicii znam. Śmieszne wydało mi się, że nie przeszkadza mi perspektywa tych nieszczerych znajomości, bo jak wyglądałoby witanie współpracowników i szczerym i soczystym „pierdol się” każdego dnia. Kiedy to normalnie oszczerstwo i hipokryzja powodują, że odkrywam istnienie gruczołów jadowych na obszarze całego mojego ciała, tak teraz wydało mi się, że jest to jak najbardziej uzasadnione. Dotarło do mnie, że nie mam na to siły. Pomyślałem o tym, ile wysiłku kosztowałoby mnie poznanie takiej Felicii i jak bardzo bym się tym zawiódł. Ile czasu zmarnowałbym dając kolejnej osobie szansę, ażeby spróbować jej nie nienawidzić. I wszystkie te Felicie, które tak moglibyśmy poznać stoją w naszej hierarchii na poziomie „tolerowalnych”. Bo umarłbym wyciskając z niej wszystko co wartościowe, mieląc każde jej słowo i starając się nawiązać z nią rozmowę. A jestem w tym bezczelnie dobry. Nikt tak jak ja nie udaje, że coś go interesuje. Nikt tak jak janie wywoła u drugiej osoby przekonania, że jest wysłuchiwana, że wysilam się nad każdą odpowiedzią, by była naprawdę ciekawa i na temat. Ale kiedy tak w życiu słucham tych Felicii, to dochodzę do wniosku, że niewiele się od siebie różnią. I kiedy patrzę na nie moim penetrującym wzrokiem, analizującym każdy szczegół i wychwytującym informacje, a raczej wyglądam, jakbym to robił – myślę o pierdołach. Myślę o tym jak brzydkie masz kąciki ust, jak nudna jesteś. Jak bardzo chciałbym spędzić ten czas śpiąc lub jedząc, zajmując się wybrakowanymi podstawami mojego życia. Wybacz mi, ale jestem w strzępach i kiedy moje ciało wymaga odpoczynku i regeneracji na tak elementarnym poziomie ostatnią rzeczą, o której będę myślał, będzie prowadzenie rozmowy z tobą. To nie twoja wina. To niczyja wina. I naprawdę jest mi na rękę, że zgadzamy się na tą niepisaną uprzejmość wymiany kilku zdań, która do niczego więcej mnie nie zobowiązuje. I kiedy z mojego życia zniknie taka osoba, nie zauważę. Ona też nie zauważy mojego zniknięcia, bo z jej perspektywy, to ja jestem Felicią. Wchodzę do hotelu, obliczam kiedy się przywitać. Jestem przy windzie, wychwyciłem milisekundę, podczas której milczeli. Zarzuciłem szybkim „cześć, jak się macie?”, zawiesiłem kurtkę na krześle i przetransportowałem się na czwarte piętro. Żadnych zbędnych komplikacji, rozmów, straty czasu.
Muszę jakoś przeżyć. Ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest praca w hotelu. Mam plany, ale o nich kiedy indziej. Robię to tylko dla pieniędzy, którymi gardzę, ale za coś trzeba jeść, a rodziców nie stać na utrzymanie syna za granicą. Funt jest drogi. Wykastrowałem więc moje życie z wolnego czasu, pracując na pełen etat jako nocny portier, o ile można to tak nazwać, jednocześnie studiując na uniwersytecie, na studiach dziennych. W wolnym czasie śpię, żeby dalej się katować, czyli wolnego czasu nie mam, co ostatnimi czasy przestało mi przeszkadzać i może niedługo się przyzwyczaję. Praca jest stosunkowo prosta. Poza irytującym chodzeniem po hotelu i sprawdzaniem, czy ktoś nie zarzygał sali konferencyjnych, to głównie papierkowa robota, wypełnianie raportów i dokumentów, bankowość. Jest w niej dużo wolnego czasu, który spędzam na wyjadaniu ciasta cytrynowego z hotelowej kuchni. Nigdy wcześniej go nie jadłem, obecnie jestem gotów wyjść za osobę, która je upiekła, bądź nawet za ciasto samo w sobie. Ale na jedzenie za wcześnie, dopiero co pojawiłem się na zmianie, a ucztę zaczynam w okolicach trzeciej nad ranem. Pierwsze co robię po przyjściu do pracy to upokarzanie się. Wciąż czekam na mój klucz do szafki i uniform, co zajmuje podejrzanie długo, a muszę gdzieś zmieniać buty, bo nie jestem w stanie przemaszerować pół godziny w lakierkach. Tak, powinienem był pojechać autobusem, ale jestem biednym skąpcem, który przy okazji dba o linię, więc zostańmy przy spacerze. Wchodzę więc do hotelowej toalety i zamykam się na każdy z istniejących zamków, siadam na klapie od sedesu i zmieniam trampki na eleganckie buty. Poprzednią parę wrzucam do torby z Deichmanna, umieszczam ją potem w plecaku. Wychodzę z kabiny i staję przed lustrem. Patrzę na moje odbicie. Wyciągam z torby krawat i zawiązuję go na szyi, zaciskam i poprawiam kołnierz. Czuję się, jak gdyby była to pętla zwisająca z szubienicy i pewnie czułbym się bardziej komfortowo zakładając takową. Nie ma to nic wspólnego z myślami samobójczymi, jednak idea tego, że dziś wieczór mógłbym być martwy wydaje się błoga w porównaniu do dwugodzinnego spaceru po hotelowych korytarzach w lakierkach. Wychodzę z łazienki i biegnę do pomieszczenia gospodarczego po kawę, wrzucając przy tym torebki z darmowym cukrem do kieszeni. Kiedy nikogo nie będzie w pobliżu, przerzucę je do plecaka. Mogą wypaść mi ze spodni. Pewnie wymyśliłbym jakieś usprawiedliwienie na ich posiadanie, ale po co komplikować sobie życie. Zalewam kawę wrzątkiem, wlewam mleko. Maszyna dozująca jest... niepokojąca. Rura, z której wypływa mój samobójczy eliksir z laktozą, przypomina wymię. Muszę z kimś o tym porozmawiać. Nie wiem, czy to tylko moje skojarzenie, czy faktycznie tak jest. Może inni myślą tak samo. Wracam do recepcji. Wypełniać papiery, zajmować się bankowością, przeliczać nic nie znaczące wyciągi z magicznych maszyn, oddając się matematycznej kamasutrze. Bo przecież to świetna, dobrze płatna praca.
– Czemu jesteś taki ponury? Spójrz na niego, on wygląda, jakby lubił swoją pracę.
– Kocham swoją pracę.
Może jestem ponury, miły Panie, bo właśnie zdechł mi pies. Albo szczur – wolę szczury. Może kochałem tego szczura i był mi droższy niż matka. A może ten szczur miał raka, może ja miałem raka. A co jeśli ten rak miał na imię Przemek?
– Pracujesz w hotelu, jesteś jego twarzą. Powinieneś być uśmiechnięty. Jesteś pierwszą osobą, którą widzą goście.
To bardzo spostrzegawcze, drogi Panie, któryś pojawił się w moim miejscu pracy o drugiej w nocy z butelką piwa w ręce. I wydało ci się na miejscu, żeby biegać po hotelu, w którym nie wynajmujesz pokoju z tym piwem, bo jest druga w nocy i jak widać, to w porządku. Jestem w tej pracy dlatego, że to najmniejsze zło ze wszystkich dostępnych. Śmiem twierdzić, że lubię moją pracę. Ale z jakiego powodu miałbym się do ciebie uśmiechać, drogi Panie. Jest druga w nocy, marznę, boś przylazł i otworzyłeś drzwi automatyczne w recepcji, mam wirusa, którego mój kruchy organizm będzie zwalczał przez jeszcze co najmniej trzy dni, nie jadłem porządnego posiłku od dni pięciu, o ośmiogodzinnym śnie nie wspominając. Zaniedbałem absolutne podstawy piramidy potrzeb, a ty mnie pytasz, czemu się do ciebie nie uśmiecham, drogi Panie. A może spytałbyś mnie, co chcę w życiu osiągnąć, jakie są moje marzenia i co robię, żeby je zdobyć? Czy walczę? Ktoś mnie kiedyś o to spytał i jestem mu wdzięczny, że raczył mi o tym przypomnieć, a początkowo nie znaczył dla mnie nic. Dokładnie tak, jak ty teraz.
Ale teraz siedzę tutaj, odmrażam sobie dupę i myślę o tym wszystkim, patrząc na moje brudne paznokcie stukające w klawiaturę, udające, że pracuję i coś wypełniam, bo niezręcznie mi na ciebie patrzeć, na dziwny kształt twojej twarzy, która karze mi się do ciebie uśmiechać. Myślę o tym, jak uciec. Mógłbym wziąć brudne kubki, wynieść do kuchni, mógłbym uciec metaforycznie i skłamać, po części. Lubię moją pracę, ale kiepsko się czuję i ciężko mi się w takim stanie uśmiechać. Nie jest to kariera moich marzeń i nigdy nie zdecydowałbym się na bycie tutaj, gdyby nie było to moją jedyną opcją. Skoro jednak muszę tu siedzieć, będę próbował w jakiś sposób cieszyć się tym czasem – i raduję się tym, że moje obowiązki nie są ciężkie. Tym, że mogę jeść ciasto cytrynowe. Jednak nie mogę w żaden sposób odnaleźć w sobie chociażby odrobiny szczęścia kiedy stoisz tutaj, przede mną, drogi Panie. Który nie bierzesz pod uwagę jakichkolwiek zależności i powodów. Który zakładasz, że jedynym rozwiązaniem jest scalenie mojego życia prywatnego i zawodowego, jak gdyby było to możliwe. Jak gdybym mógł moją dezaprobatę wobec życia puścić w niepamięć, cały mój smutek i nieszczęście, byleby tylko służyć ci z uśmiechem na twarzy. Oczekujesz ode mnie, że najwyższym priorytetem, kluczową aspiracją będzie dla mnie ta praca, a satysfakcję w tej marnej egzystencji i absolutną nirwanę osiągnę będąc dla ciebie miłym. Więc nie skazuj mnie, miły Panie, na przystosowanie każdej mojej cechy na potrzeby zawodu, który jest źródłem utrzymania, a nie moją życiową pasją, powołaniem i wizją na przyszłość. Siedzę tak i uśmiecham się jak debil patrząc na mojego kolegę z pracy. On nie ma problemów. Kocha swoją pracę i nie ma w tym nic złego. Wszystko jest kwestią tego, z czyjej perspektywy obserwujemy sytuację. Jacob lubi to co robi i tak długo, jak nie musi prowadzić wewnętrznego melodramatu na temat swojego powołania, wszystko jest w porządku. Prawdopodobnie będzie tak dalej, jeżeli nie zacznie rozbijać swojego życia i każdego podejmowanego ruchu na kawałeczki, na małe partie, w których doszuka się niepewności i smutku. Teraz rozmawia z tym miłym Panem jak z dobrym kumplem, ale widzę, że koleś wciąż się na mnie niepewnie patrzy. Jest obrażony i zły, bo śmiałem nie cieszyć się i nie potakiwać na wszystko co mówi. Niech złoży skargę, żeby mogli mnie wypierdolić z roboty za złe nastawienie do życia. Kiedy to ja mam świetne nastawienie do życia – robię absolutnie wszystko, ażeby nie wciągnęło mnie w swoją rutynę i bezsens. Jeżeli wymaga to na tym etapie walki i cierpienia, niech wymaga. Przeboleję, ale to jeden z warunków. To powód, dla którego nie uśmiecham się do ciebie, mój miły Panie, więc idź sobie, a ja pójdę na górę, do baru. Napiję się lemoniady z baru, o ile mnie nie opryska ten zraszacz piekielny, co strzela napojami na wszystkie strony. I wydrukuję tajemnicze liczby z magicznych maszyn i razem z moim kolegą przekalkulujemy je, przemielimy w Excelu i wyślemy do księgowej. Lubię tą pracę, mogę skupić się na prostych czynnościach związanych z liczbami. Czuję prawdziwą ulgę, kiedy bilans wreszcie wychodzi na zero, po godzinach zmagań. Bo może księgowa sobie pomyśli «cholera, dopiero co go zatrudnili a już wszystko rozumie». Lubię być dobrym pracownikiem, dla kogoś to jest ważne. Nie dla mnie, ale komuś zależy, żebym dobrze pracował. Ale przecież w tej pracy nie chodzi tylko o papiery, chodzi o kontakt z klientem. Tym razem ten kontakt był bardzo niemiły. Będę się śmiał, bardzo głośno. Zaniosę się szaleńczym chichotem, jeżeli wyrzucą mnie z pracy, bo nie wykonałem mojej powinności, nie uśmiechnąłem się. Bo uśmiech najwidoczniej nie musi być oznaką szczęścia, tego, że odczuwam przyjemność. On ma utwierdzić ciebie, drogi Panie, w przekonaniu, że sprawia mi radość twoja obecność tutaj. Jestem więc niewolnikiem twojego dobrego samopoczucia, bo tylko to się liczy. Twoja samoocena i moje brudne paznokcie.
– A myślałeś kiedyś w barze pracować? Tam to każdy dzień inny, z ludźmi byś się obył. Dobrze by ci tak zrobiło w barze popracować, może powinieneś się przenieść.
– Idę na przerwę, zejdzie mi z dziesięć minut. Cały dzień myślałem o tym cieście cytrynowym.
– Spoko, też pójdę, jak tylko wrócisz.
Wsiadam do windy, na odchodne zobaczyłem twarz Jacoba w lustrzanym odbiciu wnętrza windy, nim drzwi zdążyły się zamknąć. Zignorował mnie, ale i tak dobrze wiem, że kiedy winda odjedzie, podbiegnie do monitora i będzie mnie obserwował. Kochane kamery. A może i nie. Może tylko ja tak robię? Obserwowanie ludzi, którzy sąsam na sam ze sobą, jest ciekawe. Z autopsji wiem, że robimy dziwne rzeczy. A może to znowu tylko ja? Powinienem o tym z kimś porozmawiać. Kiedy nikt nie patrzy lubimy gapić się na siebie, dotykać po skroniach czy ciągnąć za włosy. Robić głupie rzeczy z naszym ciałem, wykonywać pozbawione celu ruchy, instynktownie i bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Wciskam czwórkę i przycisk zamykający windę jednocześnie, z przyzwyczajenia i bez potrzeby. Jak zwykle próbuję to zrobić na raz, jedną ręką, używając kciuka i małego palca. Któregoś dnia złamię na tym rękę. Dwie minuty później jestem już w kuchni i kombinuję, jak ukroić cytrynowe ciasto. Niby mógłbym zjeść tyle, co zostało w lodówce, ale ostatnim razem chcieli mnie zabić za wchłonięcie ostatniego kawałka. Zwłaszcza Jacob. Też je bardzo lubi. Nie znalazłem czystego noża, więc opłukałem brudny. Ukroiłem mały kawałek ciasta, nałożyłem sobie łyżką mandarynki i pomarańcze. Obrane ze skórek i zalane syropem. Siedzę w tej kuchni i jem. Po raz pierwszy od dawna dociera do mnie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem skupiając się tylko i wyłącznie na fakcie, że coś jem. Z reguły oglądam jakiś serial na laptopie, albo czekam, aż załaduje mi się jakaś gra, ekran startowy czy coś. Rzadko kiedy jem, faktycznie skupiając się na samym jedzeniu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Prawdopodobnie nie ma to znaczenia, chociaż może to świadczyć o tym, że jestem ostatnio zbyt zapracowany. Z tym akurat nie mogę się kłócić. Nie podoba mi się idea bycia narzędziem wielofunkcyjnym, jedzącym w przerwach na inne czynności, czy podczas ich trwania. Chociaż, to też nie ma znaczenia. To tylko oznaka tego, że nie mam czasu. Samo w sobie nie jest to złe. Oszczędzam go. Lubię przerwy w pracy. Jestem sam w tej wielkiej kuchni i mogę zjeść co tylko zechcę i podczas, kiedy będę jadł, nie będę musiał niczego robić. Ani w ramach pracy, ani w ramach wolnego czasu. Będę po prostu jadł, żeby jeść. Ta myśl wydała mi się błoga. Nałożyłem sobie więcej ciasta. Żeby jeść jeszcze przez chwilę.