Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Sztuka kłamania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztuka kłamania - ebook

„Wszystkie cytryny, jakimi los obdarował Luca, były robaczywe, dlatego postanowił ukraść lemoniadę”.

Luc Moreau nie miał problemów z prawem do chwili, gdy jego talent artystyczny okazał się szczególnie pożądany na czarnym rynku. Seria moralnie wątpliwych wyborów doprowadza go do momentu, w którym z zaharowanego przez długi młodego człowieka staje się obrzydliwie bogatym fałszerzem sztuki.

Podczas prawdopodobnie najważniejszej akcji w jego karierze poznaje tajemniczą dziewczynę. Nie potrafi zaprzeczyć, że nieznajoma robi na nim piorunujące wrażenie. Niestety raczej nie ma co liczyć na mile spędzone z nią chwile, ponieważ Brooke Astley jest policjantką, strzegącą obrazów, które Luc zamierza ukraść.

Oboje nie mają pojęcia, że właśnie rozpoczęli grę w kotka i myszkę. Tylko kto będzie kotkiem, a kto myszką?

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.          Opis pochodzi od Wydawcy.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8362-040-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZEŻENIE

Z reguły nie dodaję ostrzeżeń do moich książek, jednak przy okazji tej, jako twórca, chciałabym odpowiedzialnie podzielić się z Wami jej treścią.

W Sztuce Kłamania występują opisy nie zawsze bezpiecznych aktów seksualnych. Narkotyki, nadużywanie leków psychotropowych, alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna, poważne naruszanie prawa oraz zasad moralnych.

Przede wszystkim jest to jednak książka, której główny element stanowi manipulacja.

Narracja pierwszoosobowa pozwoliła mi na opowiedzenie tej historii ustami bohaterów, którzy są zaburzonymi, patologicznymi kłamcami. Opisywane w książce związki nie są do końca zdrowe i opierają się przede wszystkim na wzajemnym uzależnieniu oraz uzależnieniu od dopaminy i adrenaliny.

Proszę, pamiętajcie, że jedną z najistotniejszych cech książki jest to, iż często wpuszcza nas do głowy bohatera. W ten sposób o wiele łatwiej mu zaufać. Umysły niektórych ludzi są jednak mrocznym i trudnodostępnym miejscem, dlatego do każdego przemyślenia postaci i jej oceny społeczeństwa podejdźcie z tą koncepcją.

Zawsze myślcie za siebie.

Książka została napisana w celach rozrywkowych, nie edukacyjnych. Wszelkie informacje dotyczące dzieł sztuki oraz tego, gdzie znajdują się naprawdę, można znaleźć w źródłach internetowych, a także zdobyć je po skontaktowaniu się z odpowiednimi galeriami. Sposób funkcjonowania organów ścigania może różnić się od tego, jak te służby pracują w rzeczywistości. Książka została oparta o podstawowy research. Decydując się na przeczytanie jej, akceptujesz świat przedstawiony dzieła w taki sposób, w jaki został opisany.

Ostrzeżenie nie jest zachętą do sięgnięcia po książkę przez osoby wrażliwe na wyżej wymienione kwestie.PLAYLISTA

Everybody Wants to Rule The World (Vocal Edit) – Royal Deluxe, HAYZ

Royals – Lorde

the hills – Aidan Alexander

Savages – MARINA

Filme moi – Alice et Moi

Money – Ayla D’Lyla

Policewoman – Hurts

Bow – Reyn Hartley

The greatest – Lana Del Rey

Back To Black – Amy Winehouse

GOOD DIE YOUNG – Elley Duhé

Eat Your Young – Hozier

Let’s Fall in Love for the Night – FINNEAS

The President Has A Sex Tape – K.Flay

I’ll Make You Love Me – Kat Leon

Devil On My Back – Chrissy

A Dangerous Thing – AURORA

Toxic – Alex & Sierra

The Great War – Taylor Swift

Kill Bill – SZA

gaslight – Nessa Barrett

I’m Not Mad – Halsey

Teeth – 5 Seconds of Summer

Million Dollar Man – Lana Del Rey

Starboy – The Weeknd, Daft Punk

you should see me in a crown – Billie Eilish

La lavande – Pomme

Liar – Hurts

You’re On Your Own, Kid – Taylor Swift

Loneliness – Birdy

i’m yours – Isabel LaRosa

Diamonds – Luke Hemmings

Would’ve, Could’ve, Should’ve – Taylor Swift

Shadow Preachers – Zella Day

Maniac – Phoebe Green

How Villains Are Made – Madalen Duke

PROLOG

wszyscy chcą rządzić światem

Ludzie uwielbiają historie o niesamowicie przystojnych, silnych, aczkolwiek niedostępnych emocjonalnie i źle potraktowanych przez los mężczyznach. Nie opowiem wam takiej…

Nie zmienia to jednak faktu, że złamani chłopcy ukrywający się pod maską obojętności oraz agresji wzbudzają ogromną ciekawość. Nic dziwnego. W końcu przyciąga nas to, co w tej samej chwili może być dla nas przerażające, ponieważ nigdy nie mamy pewności, czy po drugiej stronie, na której droga jest usłana kolcami, nie znajdują się zapierające dech w piersi pąki czerwonych róż.

Desperacja oraz głębokie zranienie stanowią tylko jedną składową fascynacji, gdyż wiążą się z niebezpieczną tajemnicą.

To jak igranie z ogniem, gdy kocha się kogoś, kogo się nie rozumie.

Najbardziej przyciągająca jest jednak władza. Potrafimy upadać na kolana dla tych, którzy dokonują zbrodni doskonałych, nie powstrzymując się przed splamieniem własnych rąk krwią. Chcemy poznawać niepoprawnych, niemoralnych bogaczy, którzy nie zadają pytań, po prostu biorą to, co uważają, że się im należy. W tym połączeniu – zranienia i nieposkromionej siły – można się zatracić, gdyż budzi ono podziw, ale także wiąże się, ironicznie oraz przeciwstawnie, z poczuciem bezpieczeństwa. Gdy drań kocha, to kocha na zawsze i nie boi się pozostawić w popiołach całego świata, tylko po to, by ocalić kogoś, komu oddał serce.

To bardzo trudne, zaufać szaleńcowi, bo czy człowiek dotkliwie zraniony, po przejściach, potrafiący spalić wszystko wokół, by udowodnić swoją rację, nie jest szaleńcem?

Mówi się, że na obrazie L’Ange déchu oczy Lucyfera przepełnia złość. To nie jest tylko ona. Złość jest pusta. Furia to odpowiedniejsze słowo – wymieszanie szału, wręcz amoku, z desperacją, zawodem, goryczą; nie ma nic groźniejszego niż człowiek, który upadł i nie można już niczego mu odebrać. Kiedy jednak pojawia się element nadający sensu komuś obdartemu z nadziei, warto rozważyć kilkukrotnie swoje poczynania wobec tej osoby. Mimo to nie poszkodowani chłopcy, choćby byli najsilniejszymi ludźmi na ziemi, mają prawdziwą władzę, której każdy pragnie.

Nie stanowią jej pieniądze, siła fizyczna czy realnie nadana przez odpowiednie instytucje sprawczość. Faktyczną kontrolę posiada bowiem ten, kto trzyma na uwięzi człowieka bez żadnych zahamowań, ponieważ na koniec dnia jego ręce są czyste.

To różniło mnie oraz pana Franchettiego, którego wejście do weneckiej posiadłości odbiło się dźwiękiem i przebiegło pod sklepieniem korytarzy, docierając do samej sypialni, w której uprawiałem seks z jego niesamowitą żoną.

Martina była jak marzenie – każdy jej krok wydawał się przemyślany, a wszystkie słowa odpowiednio wyważone. W jakimś sensie nauczyła mnie tego, co wiem teraz, a jednocześnie uświadomiła mi, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, tym samym znacząco różniąc się od niego i jemu podobnym.

Nie było go miesiącami, załatwiał swoje nielegalne interesy osobiście, niby chciał udowodnić, jak duże niebezpieczeństwo może sprawić swoim kontrahentom. Gdyby tylko wiedział, że ma pod dachem kobietę, która jest jeszcze większym zagrożeniem, nie tylko dla interesów, ale i dla niego samego, może inaczej rozłożyłby metaforyczne karty. To nie on, tylko ja dotykałem palcami śniadej skóry jego małżonki, zatapiając nos w gęstych włosach kobiety. To mnie mocno oplatała swoimi silnymi udami, wbijając paznokcie w moje łopatki do tego stopnia, iż pojawiały się pod nimi niewielkie strużki krwi. To ja przygryzałem jej wargę i to mnie miała w sobie niezliczoną ilość razy w przeciągu ostatnich tygodni, kiedy pieprzyliśmy się w każdym zakamarku jego domu.

Miód spływał po jej szyi i piersiach, a moje rozgrzane usta sunęły ścieżkami wyznaczonymi słodyczą. Martina przejęła językiem czekoladkę pistacjową, którą wybrałem z kryształowej miseczki, a gdy spiłem posmak słodyczy z pełnych, przekrwionych od pocałunków ust, kobieta zdusiła jęk.

Szampan chłodził się w wiaderku z lodem. Nie używaliśmy kieliszków, piliśmy z butelki, ponieważ byliśmy w pełni świadomi, że on tu wróci, a wtedy nastanie moment, w którym przekonamy się, jak dobrymi kłamcami jesteśmy.

Nad satynową pościelą rozciągał się fresk stanowiący doskonałą replikę La Naissance de Venus, którą Martina wybrała w Musée d’Orsay, gdy zwiedzaliśmy Paryż. Ta kobieta nie akceptowała żadnych ograniczeń – ukradłem dla niej Złotą damę, więc oryginał wisiał dumnie w salonie. Obraz nie był jednak wystarczający dla Włoszki, chciała więcej i więcej, a ja dałbym jej wszystko w tamtej chwili, jednak nie byłem na tyle złamany i zraniony, by to zrobić.

Nasze wargi się spotkały, a ciała zlepione od łakoci, które jedliśmy, zanim rozpoczęliśmy ten akt, mocno do siebie przywarły. Czułem, jak kochanka robi się coraz ciaśniejsza na mojej męskości, ponieważ kolejny ruch, który wykonałem, doprowadził ją na skraj. Była bliska orgazmu.

Miałem wrażenie, że kroki pana Franchettiego stawały się coraz głośniejsze. A może w ogóle ich nie słyszałem, tylko skupiłem percepcję na szumie spowodowanym przez poruszoną służbę. Pokojówka zapukała do sypialni i zaczęła desperacko nawoływać. Martina podniosła na mnie niepewny wzrok. Wiedziałem, dlaczego się boją. Oni wszyscy w tym domu. Doprowadzenie kogoś tak przepełnionego agresją do szału musi być straszne w odbiorze, nawet przez postronnych.

– Luc, chyba musimy… – szepnęła Martina, lecz rosnąca rozkosz nie pozwoliła jej dokończyć zdania.

– Nie dotarł jeszcze na górę, nie wie, że tu jestem, inaczej wyważyłby drzwi. – Poruszyłem się w niej ponownie. Kobieta zdusiła jęk, wbijając usta w moje ramię. – Fais-moi jouir – dodałem po francusku, aby doprowadzić nas oboje do szczytu.

Zacisnąłem mocniej palce na jej biodrze, bardziej przykładając się do swojej pracy. Martina opuściła powieki. Rozchyliła wargi, toteż przesunąłem końcówką nosa po jej policzku, a później żuchwie, powoli oddychając przez usta tak, by mogła poczuć więcej mojego ciepła na swojej już rozpalonej skórze.

– Cholera. – Jej głos stał się drżący i słabszy. Mógłbym nazwać Martinę Franchetti każdym możliwym przymiotnikiem, ale nigdy nie nazwałbym jej słabą. – On zaraz tu wejdzie…

– I nas zabije. – Uśmiechnąłem się figlarnie, przenosząc palce z jej wydatnych bioder na udo, którego wnętrze musnąłem opuszkami. Wciąż będąc w niej, kciukiem dotknąłem wzgórka kobiety i zacząłem drażnić dodatkowo jej łechtaczkę. Ponownie z trudem powstrzymała krzyk spełnienia.

– Luc, figlio di puttana – wyzwała mnie od sukinsynów po włosku.

– Touche-moi – odparłem więc po francusku, by mnie dotykała.

Martina oparła czoło o moje, uśmiechając się przy okazji, a tę mimikę z jej twarzy zmył kolor wpływający na jej napięte policzki oraz powolne rozluźnianie się całego ciała kobiety, po jego chwilowym zaciśnięciu się. Przesunęła się pode mną, ale nie wyszedłem z niej, by nie ubrudzić pościeli, w której już za moment miał zobaczyć ją jej mąż.

Doszedłem w Martinie, gdy pan Franchetti zaczął wchodzić po schodach, co poznałem po tym, że jeden z nich skrzypnął pod jego ciężarem. Pokojówka pod drzwiami przeklęła, jakby nie doceniała naszych możliwości.

– Podoba mi się ta forma stosunków międzynarodowych – powiedziała moja kochanka. – Ojciec bardzo naciskał, żebym poszła na studia, więc może to będzie odpowiedni kierunek.

Zaśmiałem się cicho z jej żartu, podnosząc się prędko z posłania. Założyłem od razu bokserki, spodnie garniturowe, koszulę i czarne conversy, przy okazji sięgając do wazy po pistacjową czekoladkę.

– Obawiam się, że wykłady mogą być znacznie nudniejsze niż to.

– Dlatego będę chodzić tylko na ćwiczenia praktyczne. – Martina poprawiła włosy, a później makijaż. Kiedy sięgnęła po drewnianą łyżkę do miodu i zaczęła ponownie polewać swoje ciało, pokręciłem głową z lekkim niedowierzaniem. – Chyba że to ty będziesz wykładał dla mnie, oczywiście po francusku, w teorii wszystkie pozycje, w których mnie weźmiesz, i każdą rzecz, którą mi zrobisz.

– Obawiam się, że nie posiadam takich kwalifikacji, ma chérie – stwierdziłem, nazywając ją pieszczotliwie.

– Jesteś złodziejem, fałszerzem i kłamcą, możesz posiadać każdą kwalifikację, jaką tylko zapragniesz. – Franchetti był coraz bliżej korytarza, dlatego podszedłem do okna. Dostrzegłem, jak Martina wyciąga z szafki wibrator oraz lubrykant, aby wyjaśnić okoliczności, w których ją zastanie. – Przed chwilą doprowadziłeś do orgazmu żonę jednego z największych włoskich przemytników broni, podczas gdy on był w domu przez większość tego czasu. Nie jesteś świadomy tego, co w sobie masz, Luc. Nie zmarnuj tego. – Martina zrobiła znaczącą minę.

Zamyśliłem się na moment, jednak nie mieliśmy czasu, by dokończyć tę rozmowę. Otworzyłem okno, wydostając się na parapet, z którego z łatwością przeszedłem do balkonu. Miałem już wprawę we wspinaniu się po budynkach. Zresztą, gdybym spadł, wiedziałbym przynajmniej, że ostatnia rzecz, jaką zrobiłem w życiu, była satysfakcjonująca.

Najwięcej władzy mają bowiem ci ludzie, którzy nie ponoszą konsekwencji swoich działań. Nie zbierają również bezpośrednich pochwał od świata i potrafią odpowiednio odbierać nagrody, nie brutalnie wydzierając je z cudzych rąk, a manipulując rzeczywistością tak, aby te nagrody same przychodziły do nich. On mógł mieć za sobą setki osób, policję w garści, mógł zastraszać swoich ludzi albo ich zjednywać. Mógł mieć też ją za żonę. Ale to ja byłem w Wenecji za pieniądze z kradzieży, której dokonałem, by zaspokoić kaprys jego kobiety. Co więcej, to on mi zapłacił. Ja w tym czasie nie miałem żadnego konfliktu z prawem, ponieważ jego stróże złapali prosty haczyk i nawet nie wiedzieli, że tuż pod ich nosem sfałszowałem Złotą damę. Pośrednio kupiłem ludzi, którzy poszli za mnie do więzienia. Nie widzieli mojej twarzy, nie wiedzieli, jak się nazywam i gdzie mieszkam.

Kradzież w białych rękawiczkach. Zdrada w satynowej pościeli. Prywatny samolot mający zabrać mnie wkrótce z powrotem do domu i idea życia hedonisty. Mogłem pławić się w tym wszystkim, ponieważ prędko nauczyłem się kłamać.

Mój jedyny problem stanowił pewien szkopuł. Całkiem niewielki, ale mogący eskalować, i nazywał, albo gwoli ścisłości, nazywała się: detektyw Brooke Astley, która pachniała jak Dylan Blue od Versace, działała szybko i nieprzewidywalnie, a jej usta były najpiękniejszymi, jakie w życiu widziałem.

To mógł być mój upadek, a wywołana nim furia pozostawiłaby świat w popiołach.ROZDZIAŁ PIERWSZY

nigdy nie widziałem prawdziwego diamentu

– Kolejka zaczyna się z drugiej strony! – Oburzenie kotłujących się w tłumie klientów zawsze było tak samo komiczne. Jakby każdemu z osobna wydawało się, że to on jest tam najważniejszy i to absurd, że na cokolwiek musi czekać. – Dzień dobry, posiada pan kartę członkowską? – Moje uszy podrażnił długi dźwięk skanowania kodu kreskowego na kawałku plastiku, a później artykułów papierniczych. – Czy siatkę doliczyć? – Szelest kawałka papieru i kolejny odgłos dochodzący ze skanera, jak codziennie po ósmej godzinie pracy, przyprawiał mnie o migrenę. – Polecamy teraz czekoladę pistacjową w promocji. – Wymusiłem uśmiech na kolejne zaprzeczenie. Wcale mi nie zależało na tym, aby ten człowiek, albo jakikolwiek inny, zjadł czekoladę. Po prostu musiałem ją sprzedać, żeby wyrobić wyniki ze sprzedaży produktów promocyjnych, by nie wysłuchiwać kolejnej serii pretensji od i tak wiecznie niezadowolonego kierownika. – Do widzenia, miłego wieczoru. – Wziąłem głęboki oddech. Jeden, dwa, trzy… – Zapraszam do kasy!

***

Czułem, jak moje ciało dygocze pod wpływem grudniowego przymrozku. Ciepła kurtka niewiele pomagała, ponieważ odpuściłem sobie zakup nowych butów. Nieustannie chodziłem w trampkach mimo oblodzenia na chodnikach. Pociągnąłem nosem. Plecak ciążył mi na plecach, gdy z uporem maniaka szukałem w kieszeniach aerozolu na katar, od którego uzależniłem się przez przypadek, nie łudząc się nawet, że sprej robi coś więcej niż wysuszanie śluzówki mojego nosa. Byłem w pełni świadomy faktu, że tylko sobie szkodzę, ale skoro i tak nie miałem nic pozytywnego z życia, chciałem chociaż pooddychać pełną piersią. Kiedy udało mi się wreszcie zakroplić nos, poczułem, jakby z moich zatok zszedł cały ciężar, wyłącznie odblokowując kolejną eksplozję migreny. Pociągnąłem znów nosem, a później wreszcie wysiadłem z autobusu.

Gdzie byłem? Na drugim końcu świata.

Wiedziałem, że Nowy Jork to metropolia, ale dopiero kiedy przemierzyłem go wzdłuż i wszerz komunikacją miejską, lepiej zrozumiałem miasto, które uważałem za własne. Mimo tego, że mieszkałem tam od urodzenia, nie znałem osiedla, którego obraz rozrysował się przed moimi oczami. Klatki były pozamykane, a cały teren strzeżony. W moim ekwipunku natomiast tkwiło coś około trzech setek małych, brzydkich, zaśmiecających środowisko ulotek, które musiałem dostarczyć do skrzynek, żeby wreszcie zarobić na te przeklęte ciepłe buty.

Przewróciłem oczami, odpalając papierosa. Jaki ze mnie hipokryta. Gdybym rzucił palenie, najpewniej odłożyłbym na ocieplane obuwie. Ale tu nie chodziło o to, żeby je mieć, tylko o to, żeby tego typu zakup nie pogrążył mnie finansowo. Wolałem bardzo cierpieć, niż cierpieć trochę. To było moje toksyczne przyzwyczajenie.

Próbowałem oszacować, w jakim czasie od zawycia systemu ochronnego przyjedzie straż miejska, jeśli przeskoczę przez płot. Mógłbym to olać. Dosłownie – wrzucić ulotki do kosza na śmieci, zalać je benzyną i przyprószyć płomieniem zapałki. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem do tej koncepcji, jednak zaraz za nią kryło się wspomnienie zapisku na umowie śmieciowej, że jeśli okaże się, iż ulotki nie zostały dostarczone – będę zobligowany oddać ich podwójną wartość w gotówce.

Wtedy musiałbym sprzedać kurtkę. I może też nerkę?

Oblizując spierzchnięte usta, rozejrzałem się dookoła. Bloki. Wyrastające z ziemi, betonowe monstra, w których gnieździły się pasożyty, takie same jak ja. Wtem pojawił się jednak ktoś, kto wyglądał jak mój ratunek.

Babcia.

Zwyczajna babcia, która niosła dwie, zapewne ciężkie torby z zakupami, a ja dziękowałem sobie i naturze za to, że wyglądałem na raczej przyjemnego, młodego człowieka, więc bez zastanowienia przydeptałem niedopałek butem i podszedłem do kobiety, przybierając na usta swój firmowy uśmiech.

– Dzień dobry, pomóc pani?

– Dzień dobry, jakby był pan tak uprzejmy…

– Jasne, ale musi pani wpisać kod, bo przyjechałem do kolegi i zapomniał mi go podać.

– Nie ma problemu, bardzo panu dziękuję.

Dostałem się na osiedle, a zatem znalazłem się bliżej celu. Co stało się później? Wcieliłem się w rolę włamywacza. Wchodziłem za ludźmi, którzy nie domykali drzwi do klatek. Sprawdzałem, czy budynki nie są połączone na ostatnim piętrze. Dzwoniłem do przypadkowych mieszkańców, mówiąc, że przyjechał kurier, a sąsiad nie otwiera… W ten sposób tworzyłem masę nowych osobowości, które mogłem wykorzystać w danej chwili, a także w przyszłości.

Po skończonej pracy wsiadłem do metra, nie mając pojęcia, dokąd pojadę jutro. Modliłem się tylko, żeby przełożony ponownie przypisał mnie do klatek budynków mieszkalnych, a nie deptaków przed centrami handlowymi, bo wiedziałem, że nie ma ludzi bardziej niewidzialnych niż ci, którzy rozdają ulotki w galeriach handlowych.

***

Miałem tego całe mnóstwo: mycie okien na stacji kolejowej, sprzątanie sal konferencyjnych, obsługa magazynów, wciskanie ludziom garnków przez infolinię. To było rzeczywiście przykre, że dalej nie mogłem kupić sobie tych cholernych ciepłych butów, a przecież skończyłem studia, nie wydawałem tak dużo, przecież… Spłacałem dług.

Siedząc w biurze, pochylony nad tabletem graficznym, miałem wrażenie, że za moment moje oczy dosłownie wypadną na ekran dotykowy. To jedyna praca, z całej palety moich zatrudnień, którą właściwie lubiłem. Mój szef wcale nie był taki najgorszy, a zadania, które wykonywałem, same w sobie w jakimś stopniu zahaczały o to, co lubiłem robić i w jakim kierunku się uczyłem. Może powinienem urodzić się w innej dekadzie? Chociaż Van Gogha też nie doceniono od razu, a teraz alternatywne nastolatki nosiły jego najsłynniejszą Gwiaździstą noc na skarpetach.

Nie powinienem się tak nastawiać, właściwie miałem tylko dwadzieścia trzy lata, dopiero co zdobyłem dyplom, a to wcale nie pomogło mojemu zadłużeniu. Dlatego siedziałem w swoich artystycznych skarpetach – te akurat wiernie odwzorowywały Słoneczniki – w poniedziałek rano, w malutkim biurze, rysując za pomocą tabletu kolejną podobiznę małej księżniczki. Moim życiowym celem niespodziewanie stało się ilustrowanie książeczek dla dzieci. Uznałem tak, ponieważ ze wszystkich moich aktywności zarobkowych, ta jedna nie sprawiała, że miałem ochotę zjeść swój język.

To nawet nie był żart, a pełnoprawny komediodramat. Tyle pasji, chęci, tyrania dzień i noc, tylko po to, żeby… Żeby co? Wrócić do wynajmowanej klitki i spać na materacu przez kilka godzin, a potem wstać z bólem głowy do kolejnej znienawidzonej pracy.

Czułem, że jeszcze trochę i nic ze mnie nie zostanie. Jakbym się rozpadał…

***

– Oo, widzę, że ktoś tu dostał wypłatę. – Sarah, czyli dziewczyna, z którą pracowałem w sklepie papierniczym, mieszącym się w jednej z nowojorskich galerii handlowych, zmierzyła mnie od góry do dołu, gdy po skończeniu zmiany, podszedłem do jej kasy, podając swoje zakupy.

– Wreszcie, ostatnio się testowałem. – Sam dorzuciłem do produktów promocyjną czekoladę pistacjową, żeby podnieść koleżance wyniki.

– To znaczy? – Zeskanowała mi papierową torbę bez pytania, czy jej potrzebuję, ale miałem tak dużo rzeczy, że chociażbym chciał, w życiu bym się z nimi nie zabrał.

– Okazuje się, że człowiek nie umiera, kiedy zje jogurt dwa dni po terminie. – Uśmiechnąłem się głupio, wyciągając kartę z portfela.

– Taa, pewnie coś w człowieku umiera.

– Mhmm… – Zrobiłem znaczącą minę, przykładając kawałek plastiku do terminala. Wpisałem pin. – No ale, skoro mam już cokolwiek na koncie, zapraszam cię na kawę.

– Luc. – Jej usta przyozdobił uśmiech, ale nie taki, jakiego oczekiwałem. Był opiekuńczy, doskonały do pary ze ściągniętymi w trosce brwiami dziewczyny.

– No co?

– Bardzo cię lubię, ale…

– Jasne, rozumiem. – Spakowałem zakupy, posyłając jej ostatnie spojrzenie.

– Jak coś namalujesz, to chcę zdjęcie!

– Dostaniesz je, jak wypijesz ze mną kawę.

– Jesteś okropny.

– Żartowałem, wyślę ci.

– Dzięki. Miłego weekendu! – dodała jeszcze, nim wyszedłem.

– Nie będzie miły, obsługuję wesele – wyznałem niechętnie.

– O mój Boże, czy ty kiedyś odpoczywasz?

– Wyśpię się, jak umrę! – obiecałem, choć wcale nie byłem tego taki pewny. Nigdy nie można w pełni zakładać, że po śmierci nic nie ma. A jeśli po drugiej stronie czekał na mnie diabeł z kolejnym długiem do spłacenia?

– Jasne – skwitowała Sarah ze słyszalnym w głosie sarkazmem.

Opuściłem sklep i wtopiłem się w tłum ludzi robiących zakupy w galerii. Ominąłem skwerek z fast foodem, zjechałem ruchomymi schodami i sprawdziłem w telefonie rozkład komunikacji miejskiej. Czekał mnie pierwszy od dawna spokojny wieczór spędzony nad rozrabianiem farb olejnych i naciąganiem płótna.

Sztuka tworzenia obrazów stanowiła dla mnie swego rodzaju ucieczkę przed całkowitym szaleństwem. Czasem naiwnie wierzyłem w to, że kiedyś będę wielki i naprawdę coś osiągnę. Że moje dzieła zawisną w galeriach, a alternatywne nastolatki będą nosić skarpetki z motywami moich malunków. Podczas jedynego wolnego wieczora i popołudnia zamknąłem się w swoim mieszkaniu, przerobionym na nie z piwnicy. Udawałem też, że wcale nie jestem beznadziejny, a to tylko kolejny piekielnie długi okres przejściowy w moim życiu.

***

– Nienawidzę cię – mruknąłem niezadowolony w kierunku Marcusa Brelanda, który postanowił obudzić mnie zdecydowanie zbyt wcześnie, jedynego poranka, kiedy miałem czas, by porządnie się wyspać.

Po maratonie podawania do stołu na konferencjach, które szybko przeistoczyły się w pijackie imprezy, chciałem nareszcie odespać swój ból egzystencjalny, ale nie było mi to dane, bo chłopak będący moim najlepszym przyjacielem zaczął ściągać ze mnie kołdrę. Kochałem Marcusa jak brata i nawet jeśli nie zawsze pochwalałem jego zachowania, nie potrafiłem mu odmawiać. Doszło do tego, że Breland dorobił sobie nawet klucze i wchodził do mojej sypialni, kiedy próbowałem ignorować jego telefony.

– Kochasz mnie. – Poddał się w ciągnięciu mnie za nogę, gdy udałem, że brak kołdry wcale mi nie przeszkadza. Marcus za to, bez większych ceregieli, po prostu wlazł na mój materac, gdzie planowałem wreszcie umrzeć.

Nie widziałem swojego końca inaczej niż w postaci momentu, gdy ktoś znajduje moje zwłoki w tej klitce, na tym materacu. Najpewniej byłby to Marc albo Sarah, która chciałaby sprawdzić, co ze mną, bo nie przyszedłbym do pracy i kierownik burczałby o tym przez całą dobę.

– Idź sobie, jestem zmęczony. – Przetarłem twarz dłonią, obracając się do Marcusa tyłkiem, na co on kopnął mnie kolanem w lędźwie.

– Czy ty musisz być taki trudny? – Byłem pewny, że zadając to pytanie, wywrócił oczami.

– Nie jestem trudny, jestem zaharowany.

– Uśmiechnij się, Lu.

– Bo?

– Bo masz dzisiaj urodziny, a ja jako twój najwspanialszy kumpel zaplanowałem nam cały dzień. Więc spadaj pod prysznic, ubieraj się i bądź gotowy. Zaraz jedziemy na śniadanie, potem posłucham, jak gadasz o tych swoich bazgrołach, bo zabieram cię do galerii sztuki, po czym zjemy obiad, a na koniec… Pójdziemy na drinka.

– Wziąłeś na to wszystko kredyt?

– Nie, te lacie z Bronxu przegrały wszystkie obstawione zakłady.

– Nie mów, że znów bawisz się w bukmacherkę. – Powstrzymałem się od obrzucenia go oceniającym spojrzeniem.

– Nie powiem.

– Ugh, oni się kiedyś wkurwią i cię wykończą – ostrzegłem.

– Nie jesteś ani trochę zabawny i ani trochę obrotny. – Marc wiedział, że to mnie raczej nie obrazi, ale i tak postanowił wypluć z siebie te słowa.

– Jak się Ciara dowie…

– Dlatego się nie dowie.

– Marc…

Mogłem zarzucić mu wiele, ale nie to, że nie był dobry w ukrywaniu swoich gierek przed narzeczoną. To Breland zawsze pozostawał mózgiem operacji w naszym duecie, podczas gdy ja byłem jej sercem, bo chłopak potrafił naprawdę nieźle się zakręcić, zwłaszcza w szemranym towarzystwie, już nawet za dzieciaka. W podstawówce zbierał opłaty od pierwszaków za korzystanie z ubikacji. W liceum obstawiał zakłady o bójki, a później… Później trochę handlował, nawiązał parę znaczących znajomości, by koniec końców mieć na tyle dobrą pozycję w półświatku, żeby zarabiać na hazardzistach.

Ja nieszczególnie chciałem pchać się w kryminał. Byłem artystą, nie przestępcą, zresztą moja matka miała już jednego syna z wyrokiem na karku, dlatego nawet w najtrudniejszych miesiącach nie wpadłem na taki pomysł.

Co prawda ulotki nauczyły mnie podstaw włamywania, obsługa klienta – pokerowej twarzy i umiejętności manipulowania słowem w taki sposób, że mógłby pozazdrościć mi tego sam szatan, więc w sumie miałem podłoże, ale wciąż… nie czułem, abym spisał się, wiodąc życie poza prawem. Narzeczona Marcusa – Ciara, była mi za to ogromnie wdzięczna, bo odwlekałem jej mężczyznę od głupich planów, ale on i tak zawsze powtarzał, że Jaxon – to jest mój brat – nie byłby ze mnie dumny i on chętnie wysłuchałby, jaki Breland uknuł plan wzbogacenia się tym razem. Ale Jaxon siedział w Meksyku ze swoją piątą żoną, a ja byłem sobą i mieszkałem w Nowym Jorku, z tak niską płacą miesięczną, że koleżanka z pracy notorycznie odmawiała mi wyjścia na kawę.

Nie chcąc o tym myśleć, wreszcie otworzyłem oczy i przeniosłem na Marcusa umęczony wzrok.

– Daj mi piętnaście minut i możemy wychodzić.

– Wszystkiego najlepszego, dupku.

– Wow, rok bliżej do grobu! – Przeciągnąłem się i od niechcenia poszedłem pod prysznic, gdzie jęknąłem niezadowolony, bo okazało się, że odcięli mi ciepłą wodę.

***

Włóczenie się po galeriach sztuki było jednym z moich ulubionych zajęć. Zawsze czułem się tam bardziej sobą, dzięki czemu nie miałem ochoty na powrót do rzeczywistości. Wiedziałem, jak bardzo Marc się poświęca, towarzysząc mi w tym letargu, bo on nie dość, że nie rozumiał o czym mówię, to jeszcze wcale nie próbował tego zmieniać. Kiedy chodziłem pośród dobrze ubranych, zadzierających nosa ludzi, nie przyjmowałem ich energii za własną, skupiając się wyłącznie na swoim jestestwie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się z Marcusem naprzeciw poszczególnych dzieł, by chłopak mógł posłuchać, jak opowiadam o technice, którą zostały namalowane, albo o ich autorze. Wtedy on kiwał głową albo mruczał ciche „niesamowite”, a mnie wcale nie przeszkadzało to, że nie jest tym zainteresowany.

– Pan tu oprowadza? – Nieznajoma kobieta w pstrokatym futrze zaczepiła mnie, gdy właśnie skończyłem swój wywód, na co zaśmiałem się tylko i pokręciłem przecząco głową.

– Nie, ale oddawałem pracę na zaliczenie studiów z awangardy, znaczy się dokładniej…

– Ach, to przepraszam… Ładnie pan mówi – przerwała mi, przy okazji kiwając głową tak, jakby ten aspekt w ogóle jej nie obchodził.

– Dziękuję.

– Mógłby mi pan doradzić?

– To znaczy? – Nie do końca zrozumiałem, o co jej chodzi.

– Chciałabym kupić obraz, ale nie mam kompletnie pomysłu, co by to miało być i co by to miało znaczyć…

Marcus już wziął oddech, żeby coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, podszedł do nas pracownik galerii, zwracając się w kierunku niedoszłej kupczyni.

– Przepraszam, ale ta wystawa nie jest na sprzedaż, licytacje i w ogóle wycenione wystawy pojawiają się według rozpiski dostępnej w recepcji.

– Szkoda, zapłaciłabym każdą cenę, bo to – wskazała na obraz – wpasowuje się w kolorystykę mojej rezydencji.

– Luc takie namaluje! – wypalił wreszcie Marcus. Otworzyłem szerzej oczy.

Teraz to kobieta się zaśmiała, podczas gdy mnie przeszedł dreszcz.

– Z całym szacunkiem, ale ja kupuję tylko znanych artystów.

***

Słowa: Luc takie namaluje, dźwięczały mi w głowie przez cały dzień – podczas jedzenia obiadu, odbierania telefonów z życzeniami od współpracowników oraz podczas upijania się koktajlami stawianymi przez Marcusa. Co to w ogóle miało oznaczać? Może bym tak potrafił, ale zdecydowanie nie jeden do jednego. Nie próbowałem wcześniej odwzorowywać dzieł, bo nie widziałem w tym sensu, ale z drugiej strony… Mógłbym spróbować tylko po to, żeby trochę zarobić.

Tylko czy ktoś zapłaciłby za replikę bez nazwiska? Pewnie tak.

Jednak to nie byłaby taka kwota, bym mógł się całkiem poświęcić malowaniu, rzucając pozostałe swoje zajęcia i kupując materiały. Musiałbym się mocno skupić, wysilić i wpaść w wir tworzenia, ale zwyczajnie nie miałem na to czasu i środków.

Do baru, gdzie piliśmy moje zdrowie, przyszła jeszcze Ciara i paru znajomych. Sarah tańczyła ze mną na parkiecie, a później piliśmy wspólnie szoty. To Marc zaprowadził mnie jednak do łóżka albo raczej na ten nieszczęsny materac, gdy nie mogłem już ustać na nogach.

***

– Jesteś rozkojarzony – powiedział mój szef od książeczek dla dzieci, gdy parzyłem trzecią kawę, zanim ponownie usiadłem do komputera. – Luc… – Nic nie odparłem. – Panie Moreau?

– Hm? – Obróciłem się w jego stronę, słysząc swoje nazwisko.

– Musisz się skupić, bo nie zdążysz, a mamy deadline.

– Tak jest, przepraszam.

Rzeczywiście napotkałem sporą trudność w poświęceniu uwagi uśmiechniętym dziecięcym buziom, które tworzyłem tym razem w aplikacji na komputerze. Czasem wyobrażałem sobie, że jakaś mama pokazuje swojej pociesze te bazgroły, a dziecko dotyka wydrukowanych obrazków, nie mając pojęcia, że prawdopodobnie utkwią mu w pamięci na długie lata. Będzie wiedzieć, że taka bajka istniała, że ją lubiło, ale nie wpadnie na to, żeby sprawdzić, kim jest autor tych ilustracji. Niezmiennie miałem satysfakcję z tego, że zapiszę się w czyjejś podświadomości. Bynajmniej to nie wystarczało, by zbudować sobie wdzięczną przyszłość. Gdybym tylko więcej zarabiał albo gdyby ktoś spłacił moje kredyty…

Cholera.

Wszedłem w przeglądarkę.

Nic z tego.

Zamknąłem stronę, lecz po chwili, drżącą dłonią, ponownie ją odpaliłem.

Luc takie namaluje…

Zamiast wyjść na przerwie, by zapalić, znalazłem w grafice Google tamten obraz i z ciekawości zacząłem szkicować jego kontury na kartce. Nie wyszło źle. Właściwie gdybym trochę dłużej nad tym posiedział… Uśmiechnąłem się wręcz maniakalnie.

Dam radę!

Nie byłem pewny, w jakim celu, ale chciałem spróbować odmalować ten obraz, który tylko przez chwilę, przy okazji jednej wystawy, był w Neue Galerie.

***

Podczas kolejnego wolnego weekendu, po porządnym researchu i mając wszystkie potrzebne materiały, przestałem istnieć dla społeczeństwa. Odrzucałem każde połączenie telefoniczne oraz ignorowałem wszystkie SMS-y, skupiając się wyłącznie na przenoszeniu szkicu na płótno. Mała lampka rzucała jedyne światło na moją zacienioną postać. Miałem na sobie szare dresy i zwykłą, białą koszulkę, która nie dość, że była brudna od kawy, to jeszcze przy okazji została splamiona farbą. Moje ręce całe się wybrudziły. Rozrobiony roztwór przywarł nawet do mojego policzka, ale zupełnie mnie to nie obeszło. Wpadłem w szał. Nawet jeżeli tylko odtwarzałem, w moich żyłach jakby przepływała satysfakcja z tego, że jestem w stanie odwzorować oryginalne dzieło na tyle wiernie, by różnice można było poznać wyłącznie po dokładnym porównaniu prac.

Można powiedzieć, że tak się to wszystko zaczęło. Od niewinnej sugestii wypowiedzianej przez Marcusa Brelanda w stronę przypadkowej snobki.

„Luc takie namaluje” – owszem, Luc zrobi tego dokładną kalkę.

Coś mnie natchnęło, jakaś niespodziewana wena, która zdawała się umrzeć we mnie śmiercią naturalną przed laty. Dlatego tygodniami, przychodząc do mieszkania z każdej swojej pracy, na nowo rozrabiałem farby i nieważne, czy byłem zmęczony, głodny, czy już bardzo znużony, wracałem do tego jednego obrazu z czystej ciekawości, do jakiego stopnia mogę podrobić cudzą pracę.

Czy to oznaczało, że ja sam… mógłbym być kimś innym?

Ten stan rzeczy trzymał mnie przy życiu. Nie zostawałem w papierniczym dłużej, by porozmawiać jeszcze z Sarah, więc pewnie uznała, że się obraziłem. Nie wychodziłem z Marcusem na niedzielne spacery. Nie oglądałem seriali, nie czytałem książek. Nie brałem dodatkowych zmian w restauracji. Nie przedłużałem godzin na ulotkach. Chciałem skończyć „swoje dzieło”, nieśmiało marząc, że ktoś może jednak uzna, że jest ono czegokolwiek warte.

I wszystko się zmieniło.

Całe moje życie przestało wyglądać tak samo, gdy w momencie, kiedy zadzwoniłem po Marca, mówiąc mu, że mam coś ważnego do przekazania, on stanął jak wryty pośrodku mojej klitki, przecierając oczy ze zdumienia.

Byłem z siebie dumny. Przyciszyłem Tame Impala w radiu, przygryzłem wargę i uśmiechnąłem się szczerze, zdejmując brudną, przepoconą koszulkę. Ale Breland zamiast bić mi brawo, tylko przeniósł na mnie pełen zaskoczenia wzrok.

– U-ukradłeś to?

– Słucham? – Parsknąłem pod nosem. – Nie ukradłem, namalowałem.

– Ale wygląda dosłownie jak…

– Tightrope walker Foraina. Wiem. – Sam wpatrywałem się w fałszywy obraz z fascynacją.

– Lu.

– Tak?

– Jesteśmy bogaci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: