- W empik go
Sztuka wojenna w XVI wieku. Tom II - ebook
Sztuka wojenna w XVI wieku. Tom II - ebook
Druga część książki, w której Charles Oman, wybitny brytyjski historyk opisał z niezwykłą dokładnością rozwój sztuki wojennej w XVI wieku i przebieg wojen tego czasu. Omówiono tu wojny religijne we Francji z lata 1562-1598, bunt Niderlandów i wojnę o niepodległość Holandii, a także tureckie najazdy na kraje chrześcijańskie, m.in. inwazję Sulejmana na Węgry w 1521 roku, czy też turecką ofensywę morską z lat 1564-1565, w czasie której oblegano Maltę.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-505-3 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak często zauważano, istniała ogromna różnica między niemal ciągłymi walkami króla Hiszpanii z jego zbuntowanymi poddanymi w Niderlandach (1568-1607), które omówiliśmy poprzednio, a współczesnym im konfliktem katolików i protestantów we Francji (1562-1598), gdzie można wydzielić dziewięć wojen domowych, przerywanych dłuższymi lub krótszymi okresami pozornego spokoju. Podstawową przyczyną owej rozbieżności był fakt, że koronę w Niderlandach reprezentował egocentryczny fanatyk, zainteresowany w równej mierze narzucaniem swej woli w rządach, co tępieniem heretyków, gdy we Francji władała rodzina oportunistów – Katarzyna Medycejska i jej synowie – pozbawiona skrupułów, w zasadzie całkowicie „amoralna”, nastawiona głównie na przetrwanie i zachowanie części władzy podczas starcia dwóch stronnictw własnych poddanych. Królowa wdowa, dominująca na dworze przez znaczną część tego okresu, bez wątpienia żywiła osobiście przekonania katolickie, nie znosiła jednak rodu Gwizjuszów, przewodzącego skrajnej partii katolickiej, równie mocno, co warchołów stojących na czele hugenotów.
Katarzyna pragnęła pokoju, nawet za cenę tolerancji dla protestantów, gdyby miał on zapewnić panowanie i przetrwanie jej rodu. Jej imię plami w historii krew przelana w noc św. Bartłomieja, należy jednak sprawiedliwie uznać, że było to dziwne i rozpaczliwe odstępstwo od jej ogólnej polityki; pół tuzina razy energicznie broniła pokoju i tolerancji, oczywiście nie z miłości do tej ostatniej, ale ponieważ pożądała pokoju do ocalenia swego rodu i monarchii. Jej sytuację nie bez racji porównywano do Elżbiety I, która również szukała pokoju i osiągała go za cenę godnej ubolewania pogardy dla przysiąg i zobowiązań, zawsze gotowa do poświęcania jednostek. Królowa Anglii miała własne kłopoty, nie zwiększała ich jednak rodzina złożona ze zdegenerowanych i perwersyjnych synów ani zapalczywa i bezmyślna szlachta feudalna, zdemoralizowana półwieczem dawnych wojen włoskich, pełnych grabieży oraz przemocy. Ojciec i dziad Elżbiety wyręczyli ją w eliminacji tych starych rodów angielskich, które przetrwały Wojnę Dwóch Róż. Mogła zawsze liczyć na wsparcie większości narodu, gdy Katarzyna Medycejska i jej synowie byli pewni jedynie umiarkowanej partii centrum, nazwanej w późniejszym okresie wojen domowych „politykami”, a dbającej bardziej o bezpieczeństwo państwa i zachowanie monarchii niż zarówno ortodoksję katolicką czy protestancką reformę. Tacy ludzie jak kanclerz l’Hôpital stanowili jednak rzadkość, a apele do lojalności czy uczuć narodowych wywierały na gorliwych katolików czy protestantów tylko krótkotrwały wpływ – choć po obu stronach zdarzały się przypadki takiej wrażliwości. Nawet Coligny czy La Noue ulegali im na jakiś czas, aż do zajścia jakiegoś prowokacyjnego incydentu¹. Trzeba zresztą zauważyć, że apele do lojalności czy uczuć narodowych w ustach Katarzyny czy jej nieudolnych synów nie miały większej mocy przekonywania. Dopóki nie pojawił się Henryk z Nawarry, żaden członek francuskiej rodziny panującej nie potrafił wzbudzić entuzjazmu choćby w części narodu, a i ten był tylko sympatycznym awanturnikiem, nie zaś altruistycznym bohaterem, raczej Franciszkiem I, nie Ludwikiem Świętym. Cały jego pokaz rycerskości (na swój sposób dość szczery) wynikał z najbardziej cynicznego mniemania o ludziach (w tym kobietach), a Henryk skupiał się całkowicie na sobie, choć w razie potrzeby przejawiał ostentacyjną hojność. Król zdolny, raźny, jowialny kompan, brawurowo dzielny, znakomity dowódca jazdy (choć nie geniusz strategiczny) stanowił dla Francji znakomite odkrycie po trzydziestu latach rządów zdegenerowanych synów Henryka II.
Brak blasku korony i przywiązania do niej narodu wieszczył kłopoty wewnętrzne. Ich charakter wynikał z głównego problemu XVI wieku – starcia ortodoksji z reformą protestancką, które wstrząsnęło już wieloma krajami Europy, ale dotarło do Francji z opóźnieniem. Mało co tak zaskakiwało, jak fakt, że sekta, praktycznie nieznana za czasów Franciszka I i Henryka II, okresowo prześladowana i z niewielką liczbą męczenników, w ciągu dwóch lat od śmierci tego ostatniego staje się nagle wielką siłą militarną, walczy o kontrolę nad państwem i wystawia do boju całe armie.
W roku 1559 zdawało się, że koronacja młodego i chorowitego Franciszka II otworzy okres, zwykłej przy małoletniości władcy, walki ambitnych koterii książąt i szlachty. Gwizjusze, którzy kontrolowali chłopca i dali mu żonę z własnego klanu – Marię, królową Szkotów – stali się przedmiotem naturalnej nienawiści ludzi, którzy jak konetabl Montmorency, Antoni z Nawarry czy Ludwik Kondeusz uważali się za równie właściwych do rządzenia państwem. Tumult z Amboise, tak sprawnie przeprowadzony i tak bardzo krwawy, miał niewiele wspólnego z religią, był po prostu nieudanym przewrotem, który doprowadził do jeszcze większego umocnienia Gwizjuszów. Stracili oni władzę nagle, wraz ze zgonem swego podopiecznego (5 grudnia 1560 roku), co umożliwiło włożenie korony na głowę 10-letniego Karola IX. Regentką została królowa wdowa Katarzyna Medycejska, która próbowała wzmocnić swą niełatwą pozycję kompromisami i edyktami tolerancji dla protestantów, prześladowanych przez Gwizjuszów. Jej polityka wywołała gniew ortodoksów, gdy świta Franciszka Gwizjusza napadła i zmasakrowała zgromadzenie kalwinistów (masakra w Wassy, 1 marca 1562 roku). Doprowadziło to do powstania hugenotów w całej Francji; ortodoksi zostali zaskoczeni siłą tych sekciarzy, prowadzonych przez Ludwika Kondeusza, księcia krwi.
Francja nie zapomniała tradycji dawnych wojen domowych: walk armaniaków z Burgundczykami, pragerii czy Ligi Dobra Publicznego z 1465 roku. Minęły jednak trzy pokolenia bez takich zjawisk. W 1524 roku konetabl Bourbon próbował wzniecić rebelię na stary feudalny sposób, ale skończyło się to kompletnym fiaskiem – przyłączyli się doń jedynie nieliczni osobiści klienci. Jak więc doszło do tego, że od czasu tumultu w Amboise (1560) wojna domowa znów ogarnęła cały kraj na ponad trzydzieści lat?
Godnych litości zdarzeń z końca panowania Walezjuszów nie da się wyjaśnić wyłącznie wpływem reformacji, która nadeszła do Francji później niż do Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Jej wojny religijne zasadniczo w ogóle nie dotyczyły religii. Wspaniały purytanin i filozof La Noue rozważał ów problem podczas ponurych lat więzienia w hiszpańskiej twierdzy, wskazując jako przyczynę moralny upadek całej klasy rządzącej jego ojczyzną, wywołany przez długie lata wojen włoskich, pełnych okrucieństwa i grabieży, a całkowicie bezzasadnych. „Król Francji rządzi potężnym państwem, dwieście staj długim od Metzu do Bayonne i dwieście pięćdziesiąt szerokim od Morlaix do Antibes, tak urodzajnym, że przynosi wszystko, co potrzebne ludziom, dobrze zaludnionym, z wielkimi dochodami i najdzielniejszą szlachtą. Dlaczego więc, mógłby zapytać cudzoziemiec, chcieć powiększyć takie państwo przez przyłączanie obcych ziem zamiast je udoskonalać wewnętrznymi reformami? My, Francuzi, musimy pamiętać, że czas wielkich aneksji minął, a utrzymanie tego, co mamy, w dobrym porządku to niełatwy wyczyn. Marzenia o łupach i chwale muszą się zakończyć. Młodzi czytali za wiele romansów o beztroskich przygodach, pełnych miłostek i bezcelowych walk. Starzy czytali w kółko Machiavellego, niszczącego wszelkie podstawowe pojęcia honoru i sprawiedliwości. Trudno narodowi się uspokoić po tylu niszczących nerwy latach”².
Co ważne, Francję zapełniały tłumy starych żołnierzy i oficerów, wyrzuconych na ulicę po niemal całkowitej redukcji armii, dokonanej przez Henryka II po zawarciu pokoju w Cateau-Cambresis. Oficerów tych liczono na tysiące, a żołnierzy na dziesiątki tysięcy. Uczestniczyli oni w wojnach, stanowiących najgorszą możliwą szkołę dla moralności obywatelskiej, a miało nadejść coś jeszcze gorszego – wojna religijna, przynosząca wszelkie akty dzikości i fanatyzm prowadzący do masakr. La Noue ma dużo rad dla korony względem owych mas zadzierzystych weteranów. Prawdziwych przestępców wysłałby na galery, ale dużo bardziej interesuje go większość, którą uważa za reformowalną. Jej znaczna część składała się z młodych ludzi z dobrych rodzin, ruszających do Włoch z chęci przygody; kiedy kraj ten został stracony i mogłyby nadejść czasy spokoju, odruchowo sprzymierzali się z jakimś stronnictwem, zniesmaczeni zasadami czy postępowaniem jego rywali albo kierowani starymi waśniami sąsiedzkimi z ojczyzny. Większość z nich nie była żadnymi dogmatykami, jak ów książę de Bouillon, szczerze wyznający, że niewiele wie o Biblii, ale nie może znieść widoku zacnych mieszczan palonych na stosie za kwestie obecności Ciała w Eucharystii. Z drugiej strony prostych katolików doprowadzały do wściekłości ikonoklastyczne wyczyny sekciarzy, łamiących krucyfiksy i niszczących ołtarze. Gdyby takich ludzi dało się przekonać do tolerancji i zapewnić, że ich nienawistni przeciwnicy powstrzymają się od prowokacji, mógłby zapanować pokój.
Przypadki wielkiej ilości roturiers (oficerów plebejskiego pochodzenia, którzy otrzymali patent podczas wojny), którzy nie chcieli wracać do cywilnego życia ani obniżać statusu społecznego, były równie trudne co zdemobilizowanych kadetów ze starych rodów. La Noue prosi ich, by nie dawali się mamić obrazem Hiszpanii, gdzie zajęcie się handlem przez byłego żołnierza uważano za hańbiące, ale myśleli raczej o Szwajcarii czy Flandrii, gdzie stary oficer bez kłopotów stawał się kupcem lub rolnikiem. O wiele mniej upokarzające jest prowadzenie sklepu niż wiszenie na klamce pana albo funkcja podręcznego, który ma wykonywać brudną robotę za patrona i żywić się okruchami z jego stołu, jak włoski bravo.
La Noue doradzał tolerancję i powrót do zapomnianych zajęć czasu pokoju pokoleniu, które niestety pozostawało głuche na jego argumenty. Biedny szlachcic nie upajał się myślą o powrocie na kilka akrów ojcowizny, a żołnierz tym, co uważał za żywot przekupnia. Był to gotowy materiał na uzbrojone bandy wojny domowej, a ich podkomendni znajdowali się w całym kraju, głównie jako włóczędzy, tęskniąc za warkotem bębna. Stąd owa gotowość armii, które nagle pojawiły się w roku 1562, ledwie trzy lata po pokoju z Cateau-Cambresis, który wysłał żołnierzy na ulice. Ten łatwopalny materiał czekał tylko na iskrę.
To że pożar przybrał postać wojny religijnej, wynikało ze szczerego wstrętu znacznych części każdej klasy społecznej do ówczesnego zepsucia – nie tylko morale i honoru, ale i religii. Na dworach Franciszka I i Henryka II nie brakowało skandali, choć mniej prowokujących dla prawomyślnych chrześcijan od postaci Jana Gwizjusza, pierwszego z czterech kardynałów z Lotaryngii, osławionego trybem życia³, arcybiskupa Reims, Lyonu, Narbony, biskupa Metz, Toul, Luçon, Therouanne i Valence, opata starych i bogatych klasztorów jak Cluny, Fecamp czy Marmoutiers⁴, a zarazem uczestnika królewskich orgii, który bił Wolseya na głowę w liczbie beneficjów oraz ostentacji. Stan Kościoła we Francji budził równą nienawiść Kalwina, jak pokolenie wcześniej u Lutra w Niemczech. Wstręt Francuzów do starego porządku nabrał znacznie więcej cech purytańskich niż w Niemczech. Logicznie myślący Galijczyk stworzył organizację kościelną w Genewie, doprowadzając do skrajności stare pojęcia grzechu pierworodnego i predestynacji. Obowiązek walki, nawet nierównej, ludu wybranego z potępionymi, wrogami Boga, leży u podstaw wszystkich zaciekłych akcji hugenotów – z jak jednak dziwnymi sojusznikami musieli czasem się stowarzyszać wybrani! Ludzie wynędzniali, żywiący urazy do dawnych wrogów, ambitni poszukiwacze przygód, ubodzy młodsi synowie, którzy za wszelką cenę szukali podniet!
Pierwszym przywódcą zbrojnego powstania hugenotów był Ludwik Burbon, książę Kondeusz, który stał za tumultem w Amboise i z tego powodu omal nie stracił życia, choć z prawnego punktu widzenia nie dowiedziono mu odpowiedzialności. Kondeusz ogłosił akces do stronnictwa reformacji i nieważne, na ile opanował jego zasady; z pewnością żywił szczerą niechęć do francuskiego Kościoła i jego zepsucia. Jego tryb życia daleki był od purytańskiego i śmiało można nazwać go „kawaleryjskim”; zdobył wiele laurów w dawnych wojnach przeciw Karolowi V. Za nim stała jednak nie tylko zbieranina politycznych malkontentów, ale posępna grupa kalwinistycznych zelotów po wielu latach prześladowań, natchnięta tym samym duchem, który wiek później ożywiał żołnierzy Cromwella. Gdy tylko chwycili za oręż i zrozumieli własną siłę, stało się to sprawą „miecza Pana i Gideona”, towarzysząc temu samemu wybuchowi obrazoburstwa i przemocy, który ujrzano po drugiej stronie Kanału w latach 1642-1646. Kościoły Francji doświadczyły, jak angielskie, rujnowania i obalania posągów, a wysadzenie ołtarza i latarni katedry w Orleanie (przy pomocy wielu beczek prochu) to tylko jeden z licznych przykładów bezmyślnej destrukcji. Wielu przywódców hugenockich było zapaleńcami religijnymi, ale nie wandalami, dokładało więc wszelkich wysiłków, by powściągnąć swych podkomendnych – jak dwaj bracia Chatillon, wielki admirał Coligny i Dandelot, oraz wspaniały i filozoficzny La Noue, którego komentarze na temat wojny napełniają czytelnika współczuciem dla dobrego człowieka rzuconego w złe czasy. Obok nich spotykamy jednak zwykłych krwiożerczych awanturników jak ów baron de Adrets, których okrucieństwa w pewnej mierze tłumaczą podobne ekscesy przywódców katolickich. Jak zauważył pewien współczesny, kto zaczął? Hugenoci liczyli swych męczenników od lat, a pierwsze masakry, poczynając od Wassy, popełniano względem ich nieuzbrojonych współwyznawców.
La Noue poświęca jeden z najciekawszych rozdziałów pierwszej hugenockiej armii z 1562 roku i jej przekształceniu z oddziału purytanów w bandę łupieżców.
„Gdy zaczęła się owa wojna, niektórzy wodzowie i kapitanowie mówili o dyscyplinie wojskowej, znacznie jednak lepiej działały kazania, napominające, by nie uciskać biednych, i religijny zapał, który prowadził w pole większość z nas. Próbowaliśmy się okiełznać bez żadnego wędzidła, gdyż nie powstrzymywał nas strach przed karą. Szlachta okazała się w tych dniach warta swego miana; maszerując przez otwarty kraj, gdzie pokusa życia z grabieży jest o wiele silniejsza niż w mieście, nie ukradziono niczego, nigdy nie maltretowano chłopów i zadowalano się nędzną strawą. Przywódcy i ci, którzy mieli jakieś pieniądze, uczciwie płacili za wszystko, co dostawali. Nie było skarg, wieśniacy nie uciekali z chat. Jeśli jakiś żołnierz dopuszczał się przemocy, zostawał wygnany lub aresztowany, a towarzysze nie próbowali go usprawiedliwiać. W tak wielkim zgromadzeniu nie słyszeliśmy choćby jednego bluźnierstwa imieniu Bożemu; zaprzysięgli przeklinacze próbowali zerwać z przyzwyczajeniem, a w razie niepowodzenia gniewnie ich besztano. Nie znalazłbyś w obozie pudła z kośćmi czy talii kart, nie zezwalano na wstęp kobietom, gdyż takie, które zwykle nawiedzają obóz, to zawsze źródło rozpusty. Nikt nie mógł opuścić szeregów, by na własną rękę szukać furażu; ludzie musieli kontentować się przydziałami i niskim żołdem. Rankiem i wieczorem, gdy wystawiano straże, odbywała się publiczna modlitwa i śpiewanie psalmów. Zauważaliśmy pobożność u wielu, po których tego się nie spodziewano – starych żołnierzy z dawnych wojen. Pewnego dnia mój szwagier Teligny i ja chwaliliśmy zachowanie armii przed admirałem Colignym. ‘To świetnie’, odparł, ‘pod warunkiem, że się utrzyma. Obawiam się jednak, że nasi ludzie zużyją swe cnoty w dwa miesiące i pozostaną im same złe cechy. Jako dawny pułkownik piechoty nie mogę nie wspomnieć przysłowia: Młodzi pustelnicy mogą zostać starymi diabłami’. Uśmiechnęliśmy się na te słowa, okazały się jednak nader prawdziwe.
Pierwsze nieporządki zaszły w Beaugency, najechanym przez kilka kompanii prowansalskich. Rzuciły się one do łupienia i gwałtu na biednych protestanckich obywatelach, którzy nie zdołali zbiec, z większą werwą niż na katolicki garnizon. Ów przykład pociągnął kompanie gaskońskie, a te wkrótce dowiodły, że nie pozostają w tyle, gdy chodzi o przemoc. Gdyby jednak przyznawać nagrodę za złe zachowanie, otrzymałby ją pułk z północnej Francji pana d’Yvoy. Nasza piechota straciła początkową niewinność i sprzymierzyła się z „Panną Grabieżą” (Mademoiselle La Picorée), która w miarę trwania wojny awansowała na „Księżną Grabież”. Brak dyscypliny ogarnął i szlachtę, której część, spróbowawszy smaku kradzionego, odmówiła innych potraw. I tak zło postąpiło na małą skalę, lecz stało się powszechne. Nie było to winą Admirała, który imał się surowych środków, by pohamować zarazę. W Normandii powiesił kapitana ochotniczej konnicy, który splądrował wieś, oraz czterech czy pięciu jego ludzi – wszyscy w butach z ostrogami, ze swym łupem u stóp, a obwieszczenie powyżej ostrzegało im podobnych. Starczyło to na miesiąc! Muszę rzec, że katolicy w pierwsze tygodnie wojny zachowywali się równie cnotliwie, szczególnie szlachta, potem podążyli jednak tą samą drogą co nasi. Czasami śmieję się gorzko, wspominając, że ‘żołnierz’ w owych czasach oznaczał ‘rozbójnika’”⁵.
Porównując francuskie wojny religijne z angielską walką króla i parlamentu, która toczyła się osiemdziesiąt lat później, znajdujemy wyraźne, choć zaskakujące podobieństwo. Armie hugenockie przypominały oddziały Karola I – ich siłę stanowiła liczna i dzielna kawaleria, najlepsza część arystokracji, a piechota (jak u rojalistów angielskich) była zawsze stosunkowo słaba i niegodna zaufania. W jej szeregach znajdowało się także zbyt wielu zagranicznych landsknechtów oraz weteranów o wątpliwym oddaniu sprawie, choć oczywiście i liczni purytanie, którzy jednak nie mogli poderwać całej formacji. Element purytański wykazuje się podczas obrony miast, jak w Sancerre (1573), gdy mieszczanie walczyli zarówno o domy i rodziny, jak religię. To samo dotyczy, jak wskazaliśmy w innym miejscu, rewolucji niderlandzkiej. Kawaleria hugenocka prowadziła niszczące szarże i zbierała się po dotkliwych klęskach, brakowało jej jednak dyscypliny, a jej liczebność topniała w najważniejszych momentach, jeśli jakieś odległe lokalne niebezpieczeństwo odciągnęło nagle szlachtę z prowincji. Dowódcy niższego szczebla mogli nie wykonywać dokładnie rozkazów głównodowodzących, a ci musieli często porzucać swe strategiczne zamysły, gdy ważniejsi podkomendni mieli inne zdanie lub nawet nadąsani porzucali armię⁶.
Ciągle natykamy się na ubolewania nad krańcową beztroską owej feudalnej szlachty, gardzącej nudnym zwiadem i wystawianiem wart. Nigdy nie można było oczekiwać, że przybędzie na czas, gdy sytuacja wymagała koncentracji sił. Jej członkowie kłócili się ze sobą, kontynuując stare waśnie i zawiści rodowe. Najczęściej jednak dawała znać o sobie zaściankowość: niechęć do przebywania daleko od własnej prowincji dłużej niż kilka dni, ponieważ nieobecność panów narażała ich siedziby na najazdy katolickich sąsiadów. Karola I podczas angielskiej wojny domowej nękał identyczny problem; konnica z północy czy zaciągi z Kornwalii lub Dewonu nie znosiły operacji w środkowej Anglii, rzadko dając się skłonić do współpracy z głównymi siłami króla, a i to z trudnościami. Również Kondeusz, Coligny czy Henryk z Nawarry nigdy nie mieli pewności, czy zaczną bitwę z 1500, czy 3000 jazdy, jeśli z południa czy zachodu nadeszły niedobre wiadomości⁷.
Wyjaśniało to stały brak ciągłości i jednolitości strategicznej owych nużących wojen. Nie rozstrzygały ich skoncentrowane armie, gdyż na pograniczach królestwa rozgrywały się mniejsze kampanie, o przebiegu i wyniku niezależnym od głównych walk. Znów dokładnie odpowiada to sytuacji Anglii lat 1642-1646, gdy starcia Fairfaxów z Newcastle’em można rozpatrywać praktycznie odrębnie od działań Essexa i króla Karola (czy owego zaskakującego lokalnego przywódcy Lesdiguiéres’a w Delfinacie i Prowansji). Tak jak Naseby nie zdecydowało o losie angielskiej wojny domowej, która ciągnęła się jeszcze ponad rok, choć sprawa królewska stała się beznadziejna, również Ivry czy kapitulacja Paryża w 1594 roku nie zakończyła francuskich wojen religijnych; ostatni członkowie ligi złożyli broń dopiero w 1598 roku.
Hugenoci od samego początku wykorzystywali niemieckich żołnierzy, w szczególności, tak modnych wówczas, konnych rajtarów. La Noue uważał ich za znacznie ważniejszych dla taktyki i może dla morale od szlachciców francuskich, wciąż walczących w linii (en haye) i kopią, jak w dawnych wojnach włoskich⁸. Z drugiej jednak strony ci najemnicy mieli tę samą zgubną wadę, jaką pokazali w Niderlandach: nie byli żarliwymi protestantami, ale zawodowcami do wynajęcia, rozpoczynającymi strajk lub nawet grupowo wracającymi do Niemiec przy braku wypłat. Skarbiec wojenny hugenotów zasilano tylko sporadycznie i przy braku regularnych dochodów państwowych często pustoszał, okresowo bankrutując, co powodowało odchodzenie rajtarów. Nawet znani niemieccy książęta nie byli w stanie utrzymywać we Francji swych wojsk; sam Wilhelm Orański w 1568 roku na własne oczy widział, jak stopniały one do 1200 ludzi. W tym samym roku Wolfgang z Zweibrücken poprowadził znaczne siły w samo serce Francji (aż do La Charité nad Loarą), gdy jednak zmarł, jego następca Mansfeldt nie zdołał ich utrzymać, dołączając do hugenotów pod Moncontour ze znacznie zmniejszonym oddziałem.
Jeśli armie francuskich protestantów można porównać pod wieloma względami do angielskich rojalistów, to oddziały francuskich katolików w pewnym stopniu przypominały siły parlamentu. Opierały się na tradycyjnym aparacie państwa, parlements i królewskich gubernatorach prowincji, mogły (co najważniejsze) pobierać podatki na starych zasadach i miały wszystkie przywileje władzy. Co więcej, mogły używać imienia króla bez oczywistej hipokryzji angielskich Izb. Decydujący o wszystkim Paryż udzielał im stałego, bezcennego poparcia, jak Londyn purytanom. Siła armii katolickiej leżała w piechocie – dołączyły do niej wszystkie stare pułki z wyjątkiem langwedockiego (który się podzielił). Zasoby pieniężne umożliwiały powoływanie i płacenie (co ważne) licznych oddziałów szwajcarskich, dostarczanych na mocy wieczystego pokoju roku 1520. Król Hiszpanii od początku użyczał katolikom części doświadczonych tercios z Niderlandów; w pierwszej bitwie tej wojny, pod Dreux, było ich już 3000. Rajtarów i landsknechtów dostarczały też często katolickie państwa Niemiec, a na ich czele stawali między innymi graf reński czy margrabia Badenii. Ich piechota zwykle dwu- lub trzykrotnie przewyższała hugenocką liczbą pik i arkebuzów, ale z kolei jazda ustępowała przeciwnikom – Katarzyna Medycejska poskarżyła się kiedyś, że lepsza połowa szlachty stoi w polu z buntownikami, choć stare kompanie stanowione, czyli regularna konnica, opowiedziały się po stronie korony. Współcześni, zarówno katolicy, jak protestanci, twierdzili co prawda, że owe oddziały nie były już takie jak kiedyś – liczyły mniej szlachty, a więcej najemników i cechowały się morale nie wyższym od jazdy hugenockiej, choć lepszą dyscypliną. Armie katolickie nie powstawały mimo wszystko tak doraźnie i amatorsko jak siły przeciwnika, co wyraźnie przypomina oddziały angielskiego parlamentu. Liga nie stworzyła jednak żołnierzy tak znakomitych, jak Armia Nowego Wzoru w 1644, a podczas chaotycznej wojny w odległych częściach królestwa siły katolików przypominały składem i jakością hugenockie, popełniając takie same okrucieństwa.
Gwizjusze i ich stronnicy chcieli ogólnie wytępienia herezji; zamiar ten stale blokowała polityka korony, tj. Katarzyny Medycejskiej. Dążyła ona do pokoju i tak dalece przeciwstawiała się dominacji Gwizjuszów, że stale zawierała kompromisy, na przekór ich tendencji do wyniszczenia wroga. Ten właśnie fakt, a nie tylko względy militarne, wyjaśnia wiele niespodzianek owej epoki. Należy też pamiętać, że ówcześni dowódcy zwykli marnować owoce zwycięstwa w bitwie niekończącym się oblężeniem, co można zaobserwować również w Niderlandach. Te błędne posunięcia nie uchodziły uwadze bystrzejszych umysłów, o czym świadczy ciekawy dialog, utrwalony przez La Noue.
Wzięty do niewoli po Jarnac i Moncontour, spotkał w Tours kardynała Lotaryńskiego – drugiego z tej rodziny, nie ofiarę z Blois. Kardynał przysłał po raczej zaskoczonego więźnia i rozpoczął rozmowę na tematy militarne, „nie był bowiem księciem o znikomej wiedzy z tej dziedziny”. „Admirał Coligny i pańscy przyjaciele”, rzekł kardynał, „wyniszczyli się oblężeniem Poitiers, gdy mieli przed sobą wielką szansę. Królewska armia była wtedy słaba i jeszcze niezebrana; gdyby na nią naparto, wycofałaby się aż do Paryża. Daliście nam jednak czas, by się zebrać i wzmocnić zamiast uderzyć, gdy byliśmy na wpół pobici”. „Cóż”, odparł La Noue, „ten nasz błąd powinien was ostrzec przed podobnymi rzeczami”. „Zatroszczymy się, by nas nie spotkały”, rzekł kardynał. „Mimo to wypadki pokazały, że znajomość naszego błędu niewiele im pomogła. Potknęli się o ten sam kamień, marnując zwycięstwo na oblężenie Saint Jean d’Angély, które trwało dwa miesiące i w pewnej mierze zniwelowało wpływ Moncontour”⁹.
Bitwy francuskich wojen religijnych były przeważnie kawaleryjskie: gdy jazda jednej strony wyparła z pola kawalerię przeciwników, ich piechota zwykle zostawała otoczona i wycięta. W dużej mierze wynikało to niewątpliwie z demoralizacji – jednostki piechoty czuły się porzucone, rozpraszały lub poddawały się. Możemy to zaobserwować w Niderlandach: pod Gembloux, Turnhout czy Nieuport. Zdarzały się wyjątki, jak pod Dreux, gdzie zwycięską konnicę rozbito podczas pościgu, a piechota przeciwnika utrzymała pozycje i pole, choć nie mogła odnieść decydującego zwycięstwa. Podobnie stało się pod Edgehill, gdzie nieostrożne rozproszenie rojalistycznej jazdy umożliwiło piechocie parlamentu utrzymanie i zepchnięcie ze wzgórza królewskich piechurów. Tak jak i Dreux, Edgehill nie stanowiło jednak prawdziwego zwycięstwa: Coligny i król Karol zachowali zdolność manewrową, choć stracili nieco sił.
Proporcje jazdy i piechoty w tych wojnach wypadały zawsze na korzyść tej pierwszej, choć dużo więcej jazdy mieli hugenoci. Bitwa zwykle zaczynała się szarżami konnicy: szczególnie hugenoci spodziewali się, że szybko skończą z nieprzyjacielską piechotą, jeśli pobiją kawalerię przeciwnika. Szyki katolickie składały się z mas piechoty, rozdzielanych jazdą. Jeśli pozwalał na to teren, front osłaniali arkebuzerzy, umieszczani za płotami i rowami, którzy musieli uciekać przed przeważającymi siłami, ale mogli zadać nieprzyjacielowi straty, gdy ten nie naciskał zbyt mocno lub znaleźli zagajniki czy domy chroniące przed szarżą kawalerii. W niektórych bitwach prawie nie uczestniczyła piechota obu stron, jak pod Saint Denis, starciu niemal wyłącznie konnicy – walczyło kilkuset arkebuzerów hugenockich, a piechota katolicka pozostała na tyłach i w większości nie weszła do boju. We właściwym miejscu pokażemy, jak bardzo nieudolnie prowadzono tę bitwę. Trudno znaleźć w historii lepsze przykłady niekompetencji militarnej w dłuższym okresie niż działania Montmorency’ego i Kondeusza, ponoszących ciągle porażki. Pod Dreux ironicznym i rzadkim zrządzeniem sprawiedliwego losu każdy z nich został wzięty do niewoli przez siły wroga, ponieważ spełniał zadania dowódcy jazdy, a nie odpowiedzialnego głównodowodzącego.
Należy zauważyć, że przez całą wojnę hugenotom zwykle do umocnienia linii piechoty brakowało pikinierów, gdy katolicy dysponowali zawsze silnym kontyngentem szwajcarskim i pozostałościami starych pułków piechoty królewskiej, gdzie pikinierzy stanowili znaczną część. Hugenoci czasami wystawiali oddziały landsknechtów, których wady opisaliśmy wyżej, gdy jednak Niemców brakowało, nie wystarczało też pikinierów. Czasami nie było ich w ogóle – jak w drugorzędnym starciu pod Riberac w roku 1568, gdzie hugenoccy arkebuzerzy musieli stworzyć formację zwaną przez d’Aubignego bataillon de parade, tj. zwykłą imitację szyku, nie mieli bowiem pik i zostali rozjechani przez szarżę jazdy.
Obliczenie siły ówczesnych armii stanowi bardzo skomplikowany problem, choć bowiem kronikarze podają czasami zaokrąglone i przybliżone liczby, którym nie można ufać, przeważnie mamy do czynienia ze zwykłymi listami jednostek: wieloma chorągwiami jazdy i oddziałami piechoty, ogromnie zróżnicowanymi w sile. Jedyny ustalony standard to stara kompania stanowiona – 50 kopii, bardzo rzadko występowały „kompanie podwójne” (100 kopii). Pod Saint Denis Kondeusz miał 1500 konnicy podzielonej na 18 chorągwi, z których część liczyła 100 ludzi, niektóre co najwyżej 45¹⁰. Nie można ustalić nic dokładnego ze wzmianek o armii z 20 „dobrymi” czy „złymi” chorągwiami. Jednostka stworzona i dowodzona przez kogoś popularnego mogła liczyć do 200 ludzi, częściej jednak pięć słabych oddziałów nie dorównywało tej wielkości.
Tak samo przedstawiała się piechota – jej kompania była cokolwiek liczniejsza od chorągwi, ale owa liczebność również mogła się znacznie wahać. Często było to 200 ludzi, co normalne dla dobrze wyposażonej armii, jeszcze częściej jednak poniżej 100 pikinierów i arkebuzerów. Ci ostatni zawsze znacznie przewyższali stanem towarzyszy, z wyjątkiem oddziałów niemieckich czy szwajcarskich; arkebuzy dominowały nawet w „starych” pułkach z czasów Henryka II. Jednostki nowe i chwilowo formowane lokalnie cierpiały często dotkliwy brak pikinierów. Autorzy francuscy z niezmordowanym upodobaniem podkreślają, że broń palna i nieprzerwana aktywność odpowiada charakterowi ich rodaków, gdy piki pasują do flegmatycznych Szwajcarów czy Niemców.
Znaczenie słowa „pułk” było jak za dawnych dni wojen włoskich niejasne, chyba że chodziło o starą regularną piechotę. Gdy lokalny dowódca tworzył większą liczbę chorągwi, mógł z nich powołać pułk – jak w przypadku Delfinatu, gdzie „świetny” pułk składał się z 18 chorągwi, to jest 2000 ludzi. Pułk mogło jednak sformować znacznie mniej chorągwi, jeśli np. dwaj lokalni dowódcy jednoczyli siły, a każdy dysponował siedmioma czy ośmioma oddziałami, to z pewnością nie powstawał jeden korpus (z przyczyny personalnej i lokalnej miłości własnej), ale dwa małe pułki. Z drugiej strony oficjalny głównodowodzący, katolik lub hugenot, któremu podlegały liczne luźne jednostki, mógł je dla wygody podzielić na pułki, nie oglądając się na niższych dowódców – choć wymagało to taktu, a w razie jego braku groziło dezercją, a może i buntem. I obcy, i starzy sąsiedzi cechowali się równą drażliwością, jeśli trafiali pod rozkazy oficera, którego nie uznawali za lepszego od nich samych.
Ogólnie mówiąc, armie hugenockie stanowiły we wczesnym okresie wojny zbiorowisko amatorów, choć wśród dowódców i żołnierzy znajdowali się weterani, jak Coligny i Dandelot. Przez wiele lat triumfowała jednak mentalność szlachecka, zgubnie łącząca odwagę i brak dyscypliny. Zawsze ponosili porażki, mówi jeden ze współczesnych, nie mieli bowiem marszałka polnego czy sierżantów, utrzymujących porządek. Ten pierwszy termin oznaczał specjalnego oficera, później czasami pułkownika wielu kompanii, następnie odpowiadał raczej brygadierowi, by w XVII wieku praktycznie odpowiadać generałowi dywizji. Sierżanci to z kolei nie niżsi podoficerowie, ale ówcześni sierżanci majorowie, oficerowie odpowiedzialni za dyscyplinę i wewnętrzną organizację korpusu, później zwani tylko majorami (o randze o stopień niższej od pułkownika)¹¹. Powyższa uwaga oznacza, że armii hugenockiej brakowało zawodowych wyższych oficerów, biegłych w manewrach wojsk, oraz oficerów pułkowych, utrzymujących ogólną dyscyplinę pospiesznie zebranego oddziału i nadzorujących takie kwestie, jak kwaterowanie czy wystawianie wart.
Oblężenia, choć dość częste w historii wojen hugenockich, nie odgrywały tak decydującej roli jak w Niderlandach. Wszystkie ważniejsze miasta Francji były oczywiście ufortyfikowane, choć nielicznych tylko broniły dodatkowo naturalne cieki wodne, co odgrywało istotną rolę w tamtych wojnach – do typowej twierdzy holenderskiej można porównać w zasadzie jedynie La Rochelle. Miasta w głębi lądu w roku 1560 wciąż polegały głównie na średniowiecznych murach obwodowych, choć podczas długich wojen Franciszka I i Henryka II zmodernizowano umocnienia wielu warowni granicznych oraz portów, jak fortyfikacje Marsylii. W Hawrze Henryk wzniósł twierdzę nowego stylu, chcąc zastąpić Harfleur i Honfleur, strzegące dawniej ujścia Sekwany. Wiele uwagi poświęcono naturalnie granicy północnej – Verdun, Metz, Saint Dizier, Saint Quentin, Peronne, Mouzon, Toul, Hesdin, Landrécies – gdzie całkowicie przebudowano wiele zamków, gdy oblężenia ujawniły ich słabe strony. W nowym stylu wzniesiono Navarrens na granicy pirenejskiej, a Franciszek I przeniósł całe miasto Vitry na lepsze miejsce po dzielnej, lecz nieskutecznej obronie w roku 1544. Odbudowano dużą część Calais po zdobyciu przez Gwizjusza w roku 1558, gdy zaś na mocy traktatu z 1550 roku przejęto Boulogne od Anglików, okazało się, że ci znacznie umocnili miasto, szczególnie w zakresie wysuniętych redut.
Duża większość miast w głębi Francji dysponowała jednak tylko średniowiecznymi murami, które po wybuchu wojen religijnych musiały wzmocnić. W okresach spokoju ich władze przebudowywały fortyfikacje w miarę czasu i pieniędzy, jak uczynił to Tavannes w Dijon, gdzie powstały wysunięte umocnienia, palisady, reduty na stoku zbyt zbliżonym do starego muru, nasypy wokół starej fosy oraz ramp, mieszczące platformy działowe. Częstszy sposób – pospieszne łatanie starodawnych umocnień – zwano czasami „hugenockim fortyfikowaniem”, gdyż zwykle to buntownicy czynili ze swych miast warownie, które mogły długo opierać się ówczesnej artylerii. Podobne improwizacje okazywały się często bardzo skuteczne i zmuszały do długich oblężeń, gdy mieszczanie (jak Holendrzy) walczyli o swe domy. Tak właśnie stało się we wspomnianym już przypadku Sancerre w Berry, gdzie milicja miejska, dowodzona przez adwokata, mimo strasznego głodu utrzymała się po nocy św. Bartłomieja aż do pokoju z Boulogne (sierpień 1573 roku)¹². W okresach niepokojów, przeplatających się w latach 1562-1596 z pozornym pokojem, można znaleźć wiele mniej znanych przykładów zaciekłego oporu, jak La Rochelle. W pewnym sensie to właśnie długi, uparty, lokalny opór protestantów doprowadził wojnę do końca, gdyż ich nieprzyjaciele musieli uznać, że hugenotów nie da się pokonać, choć ci musieli z kolei zrezygnować z marzeń o „rozbiciu Amalekitów” i protestanckim królu Francji.