Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztuka zwycięstwa dla młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Sztuka zwycięstwa dla młodzieży - ebook

Musisz zapomnieć o swoich ograniczeniach. - Phil Knight.

Kiedy Phil Knight nie dostał się do licealnej drużyny baseballowej, matka zasugerowała mu, by zajął się lekkoatletyką. Phil dołączył do zespołu biegaczy i odkrył, że potrafi szybko biegać i że sprawia mu to przyjemność.

Dziesięć lat później Phil pożyczył od ojca 50 dolarów, by założyć firmę. Jego cel był prosty: importować z Japonii wysokiej jakości buty do biegania. Wraz z ekipą podobnych do niego zapaleńców zaczynał od sprzedawania butów wprost z bagażnika samochodu, by wreszcie stworzyć jedną z największych na świecie sportowych marek.

Założyciel Nike nigdy nie bał się ryzyka i mimo rozmaitych przeciwności zawsze podążał za własną radą: „Idź naprzód. Cokolwiek się zdarzy, nie zatrzymuj się”.

Przeznaczona dla młodych czytelników bestsellerowa Sztuka zwycięstwa, przepełniona mądrością, humorem i zapałem, to opowieść o determinacji, która naprawdę inspiruje.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-799-4
Rozmiar pliku: 953 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

List do moich Wnuków

Moi dro­dzy Jor­dan, Logan, Ridley, Wil­low, Anthony, Dylan, Nicho­las, Reade, Henry, Riley i Mer­rick,

gdy byłem w ogól­niaku, nie mia­łem poję­cia, co chciał­bym zro­bić ze swoim życiem. A mówiąc ści­ślej, co tydzień chcia­łem robić coś innego: być dzien­ni­ka­rzem, biz­nes­me­nem, praw­ni­kiem, komen­ta­to­rem spor­to­wym, nauczy­cie­lem.

W col­lege’u i na stu­diach wcale nie było lepiej. Sta­ra­łem się zdo­być wykształ­ce­nie – wie­dzia­łem, że to mi pomoże – ale tak naprawdę oba­wia­łem się doko­ny­wać życio­wych wybo­rów.

Dziś rozu­miem, że dopi­sało mi szczę­ście. Pro­ces podej­mo­wa­nia decy­zji jest cał­kiem przy­jemną czę­ścią życio­wej podróży. Nie mia­łem przed sobą pro­stej drogi, ale ta, którą obra­łem, oka­zała się nie naj­gor­sza. Pomy­śla­łem więc, że jeśli podzielę się tym, co sam prze­ży­łem, może jakoś Was wesprę.

Dobrze pamię­tam chwile, gdy poja­wi­li­ście się na świe­cie – świat stał wtedy otwo­rem przed każ­dym z Was. Przed Waszymi naj­bliż­szymi sta­nęło zaś nowe wyzwa­nie: jak Was przy­go­to­wać, jak dys­cy­pli­no­wać, jak uczyć, jak dzie­lić z Wami uśmiech?

Zwy­kle o wiele za wcze­śnie przy­cho­dzi ten dzień, w któ­rym wcho­dzimy do Waszego pokoju i jest w nim chłodno, a na łóżku nie został już nawet odcisk ludz­kiej postaci. Nasze zada­nie zostało wyko­nane. Wkro­czy­li­ście w doro­sły świat nauki, pracy albo życia u boku dru­giego czło­wieka.

Jeśli we wspo­mnie­niach drogi, którą poko­nał Wasz dzia­dek, znaj­dzie­cie choć jedną cenną wska­zówkę, to cóż – warto było o niej opo­wie­dzieć.

Mój dom był nieco inny od tego, w któ­rym dora­sta­li­ście. Moi syno­wie, Matt i Tra­vis – ojco­wie Waszej szóstki – czuli w nim obec­ność trze­ciego brata. Nie mogli go zoba­czyć ani dotknąć, ale on nie­ustan­nie był przy nich.

Zawsze czuli jego obec­ność.

To dla mnie ważne, aby­ście poznali i tego członka naszej rodziny. Wiem, napi­sano o nim cał­kiem sporo, lecz chciał­bym, żeby­ście spoj­rzeli nań moimi oczami – na jego naro­dziny, nasto­let­nie prze­prawy i wresz­cie czas doj­rze­wa­nia do chwili, w któ­rej był gotów opu­ścić rodzinny dom.

Opi­sa­łem go tu, nie pomi­ja­jąc mło­dzień­czych nie­do­sko­na­ło­ści, i mam nadzieję, że tym bar­dziej będzie­cie gotowi przy­jąć go jako członka rodziny.

_Kocham Was bar­dzo,_

_Dzia­dek_ŚWIT

Wsta­łem naj­wcze­śniej ze wszyst­kich, przed pta­kami, przed słoń­cem. Pochło­ną­łem grzankę, wło­ży­łem szorty i bluzę, a potem zasznu­ro­wa­łem moje zie­lone buty do bie­ga­nia. Wresz­cie wymkną­łem się po cichu tyl­nymi drzwiami.

Roz­cią­gną­łem mię­śnie czwo­ro­głowe i dwu­głowe ud, potem odci­nek lędź­wiowy krę­go­słupa i jęk­ną­łem, sta­wia­jąc pierw­sze, nie­chętne kroki w chłod­nej mgle. Dla­czego zawsze tak trudno jest zacząć?

Nie było samo­cho­dów, nie było ludzi, żad­nych oznak życia. Byłem cał­kiem sam i cały świat mia­łem dla sie­bie – może tylko drzewa, co dziwne, wyda­wały się świa­dome mojej obec­no­ści. Cóż, taki jest Ore­gon: tu drzewa po pro­stu wie­dzą i stają za tobą murem.

Jak tu pięk­nie, myśla­łem, roz­glą­da­jąc się. Tak cicho, spo­koj­nie, zie­lono – byłem dumny, mogąc nazy­wać Ore­gon moim domem, dumny, że przy­sze­dłem na świat w małym Por­t­lan­dzie. Lecz jed­no­cze­śnie czu­łem coś jakby żal. Ore­gon bowiem, choć piękny, dla wielu ludzi był miej­scem, w któ­rym nic wiel­kiego ni­gdy się nie wyda­rzyło i zapewne się nie wyda­rzy. Jeżeli my, ore­goń­czycy, sły­nę­li­śmy z cze­go­kol­wiek, to chyba z owego sta­rego szlaku ore­goń­skiego, który musie­li­śmy poko­nać, by tu dotrzeć. To jed­nak były dawne dzieje; od tam­tej pory w naszym sta­nie pano­wał spo­kój.

Naj­lep­szy nauczy­ciel, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łem, i jeden z naj­wspa­nial­szych ludzi, jakich mia­łem szczę­ście spo­tkać, czę­sto wspo­mi­nał o szlaku. „To nasze dzie­dzic­two”, war­czał po swo­jemu. Nasz cha­rak­ter, nasze prze­zna­cze­nie – nasze DNA. „Tchó­rze ni­gdy nie wyru­szyli tą ścieżką”, mówił, „a słabi pomarli w dro­dze – zosta­li­śmy tylko my”.

My. Mój nauczy­ciel wie­rzył, że na owym szlaku ujaw­niła się rzadka odmiana pio­nier­skiego ducha: poczu­cie nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści sple­cione z wytłu­mioną skłon­no­ścią do pesy­mi­zmu. Naszym zada­niem, zada­niem współ­cze­snych ore­goń­czy­ków, było pod­trzy­ma­nie tej tra­dy­cji.

Kiwa­łem głową z sza­cun­kiem, słu­cha­jąc jego wywo­dów. Uwiel­bia­łem go. Ale cza­sem, włó­cząc się po oko­licy, myśla­łem: Jezu, prze­cież to zwy­czajna droga grun­towa.

Jed­nakże owego mgli­stego, pamięt­nego ranka i ja nio­słem w sobie świeże wspo­mnie­nie o nie­ła­twym szlaku: wró­ci­łem do domu po sied­miu dłu­gich latach. Oso­bliwe to było uczu­cie. Na powrót miesz­ka­łem z rodzi­cami i sio­strami bliź­niacz­kami pod jed­nym dachem, spa­łem w łóżku, które zna­łem od dzie­ciń­stwa, lecz czu­łem się obco. Nocami leża­łem na ple­cach, spo­glą­da­jąc na pod­ręcz­niki z uczelni i błę­kitne wstążki medali zdo­by­tych jesz­cze w szkole śred­niej, zasta­na­wia­jąc się: czy to na­dal ja?

Przy­spie­szy­łem nieco. Krą­głe obłoczki moich odde­chów mie­szały się z tuma­nem mgły. Roz­ko­szo­wa­łem się chwilą fizycz­nego prze­bu­dze­nia, owym cudow­nym momen­tem, w któ­rym umysł nie jest jesz­cze cał­kiem jasny, za to stawy w koń­czy­nach zaczy­nają się roz­luź­niać, a ciało jakby się topi – sztyw­ność zmie­nia się w płyn­ność.

Prę­dzej, pomy­śla­łem. Prę­dzej.

W papie­rach byłem już doro­słym czło­wie­kiem. Skoń­czy­łem dobry col­lege – Uni­ver­sity of Ore­gon. Naj­lep­sza szkoła biz­nesu – Stan­ford – dała mi dyplom magi­stra. Prze­trwa­łem roczną służbę w Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – naj­pierw w Fort Lewis, a potem w Fort Eustis. Z mojego życio­rysu wyni­kało jasno, że jestem wykształ­co­nym czło­wie­kiem, wyszko­lo­nym żoł­nie­rzem, dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nim męż­czy­zną w pełni sił… Dla­czego więc wciąż czuję się jak dzie­ciak? – zacho­dzi­łem w głowę.

Jak ten sam nie­śmiały, blady, chudy jak patyk dzie­ciak, któ­rym zawsze byłem.

Może dla­tego, że jesz­cze niczego w życiu nie doświad­czy­łem, zwłasz­cza z tych rze­czy, które powszech­nie uważa się za kuszące czy pod­nie­ca­jące. Nie zła­ma­łem żad­nej zasady. To były lata sześć­dzie­siąte, czas buntu, a ja byłem bodaj jedyną osobą w Ame­ryce, która jesz­cze się nie zbun­to­wała. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć, żebym choć raz uczy­nił coś nie­ocze­ki­wa­nego.

Powód, dla któ­rego tyle czasu poświę­ca­łem na roz­my­śla­nia o tym, kim nie jestem, był pro­sty: zna­łem ten temat na wylot. Znacz­nie trud­niej było mi okre­ślić, kim lub czym jestem i kim mógł­bym się stać. Podob­nie jak wszy­scy moi zna­jomi, pra­gną­łem suk­cesu, jed­nakże w prze­ci­wień­stwie do nich nie wie­dzia­łem, co by to mogło ozna­czać. Pie­nią­dze? Być może. Żona? Dzieci? Dom? Jasne, jeśli tylko dopi­sze mi szczę­ście. Uczono mnie, żebym wła­śnie do takich celów aspi­ro­wał – i jakąś cząstką sie­bie instynk­tow­nie to robi­łem. Jed­nakże w głębi duszy szu­ka­łem cze­goś innego, cze­goś wię­cej. Żyłem w bole­snym poczu­ciu, że dano nam nie­wiele czasu, mniej niż się spo­dzie­wamy, może tylko tyle, ile trwa ta poranna prze­bieżka – i za wszelką cenę chcia­łem spra­wić, żeby mój czas oka­zał się zna­czący. Bym spę­dził go w dro­dze do celu. Twór­czo. Istot­nie. A nade wszystko – odmien­nie.

Pra­gną­łem zosta­wić po sobie ślad.

Pra­gną­łem zwy­cię­żyć.

Nie, nie­zu­peł­nie. Po pro­stu nie chcia­łem prze­grać.

I wła­śnie wtedy to się stało. Gdy moje młode serce biło jak młot, gdy różowe płuca roz­cią­gały się i kur­czyły ryt­micz­nie jak skrzy­dła ptaka, gdy drzewa zmie­niły się w roz­ma­zaną, zie­lon­kawą plamę, mia­łem wizję i wie­dzia­łem już, czym pra­gnę uczy­nić moje życie: niech będzie jak sport, jak zabawa, jak gra.

Tak, pomy­śla­łem, to jest to. Oto wła­ściwe słowo. Zawsze podej­rze­wa­łem, że sekret szczę­ścia kryje się w owej ulot­nej chwili, gdy piłka zawisa w powie­trzu, gdy dwaj bok­se­rzy wyczu­wają bli­skość ostat­niego gongu, gdy bie­ga­cze pędzą ku mecie, a tłum kibi­ców pod­rywa się z miejsc. W ułamku sekundy przed koń­cem, gdy decy­dują się losy wygra­nej, nad­cho­dzi chwila rado­snej pew­no­ści – i tego wła­śnie pra­gną­łem. Czym­kol­wiek była, chcia­łem, by stała się całym moim życiem.

Marzy­łem nie­kiedy, by zostać wybit­nym pisa­rzem, wybit­nym dzien­ni­ka­rzem, wybit­nym mężem stanu, lecz tak naprawdę naj­więk­szym z moich marzeń było to o karie­rze wybit­nego spor­towca. Nie­stety, los uczy­nił mnie dobrym, ale nie wybit­nym bie­ga­czem. Mia­łem dwa­dzie­ścia cztery lata i byłem gotów pogo­dzić się z tym fak­tem. Stu­diu­jąc w Ore­go­nie, sporo bie­ga­łem i w trzech z czte­rech sezo­nów nawet się wyróż­nia­łem, ale na tym koniec. Teraz, poły­ka­jąc co sześć minut kolejną milę i patrząc, jak wschód słońca roz­pala igły na naj­niż­szych gałę­ziach sosen, zada­łem sobie pyta­nie: A gdyby tak ist­niał spo­sób, aby nie będąc spor­tow­cem, czuć to, czego doświad­czają spor­towcy? Żeby bawić się, a nie pra­co­wać? A może raczej cie­szyć się pracą tak bar­dzo, by stała się zabawą.

Świat z tru­dem łapał oddech, codzienna walka o prze­trwa­nie – czę­sto nie­spra­wie­dliwa – odbie­rała ludziom siły. Może więc, duma­łem, jedyną odpo­wie­dzią jest podą­ża­nie za wiel­kim, nie­mal nie­do­rzecz­nym marze­niem. Niech będzie zabawne, niech będzie stwo­rzone dla mnie, a będę je ści­gał z zaan­ga­żo­wa­niem i nie­złom­no­ścią praw­dzi­wego spor­towca. Bo prze­cież, czy się to komuś podoba czy nie, życie jest grą. Kto­kol­wiek zaprze­czy tej praw­dzie, odmówi udziału w zaba­wie, prę­dzej czy póź­niej zosta­nie gdzieś na bocz­nym torze – a tego nie chcia­łem. Nie chcia­łem tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego.

Idąc tym tro­pem, powró­ci­łem, jak zawsze, do mego Sza­lo­nego Pomy­słu. Być może, myśla­łem, być może wystar­czy przyj­rzeć mu się raz jesz­cze. Być może mój Sza­lony Pomysł po pro­stu… zadziała?

Być może.

Nie, nie, zmi­ty­go­wa­łem się zaraz, znowu przy­spie­sza­jąc kroku. Bie­głem tak prędko, jak­bym kogoś ści­gał, a jed­no­cze­śnie sam był ści­gany. On _zadziała_. Na Boga, to ja spra­wię, że zadziała. Żadne „być może”.

Poczu­łem nagle, że się uśmie­cham; ba, omal nie roze­śmia­łem się w głos. Mokry od potu, mknąc lekko, bez wysiłku, jak ni­gdy dotąd, nie­mal widzia­łem w oddali mój Sza­lony Pomysł – lśnił pięk­nie i wcale nie wyglą­dał aż tak nie­do­rzecz­nie. Nie wyglą­dał nawet jak pomysł. Wyglą­dał jak miej­sce. Wyglą­dał jak osoba albo siła życiowa, która ist­niała na długo przede mną, oddzielna, ale i będąca cząstką mnie. Cze­kała na mnie, ale i ukry­wała się przede mną. Wiem, że pew­nie brzmi to tro­chę gór­no­lot­nie, może nawet sza­leń­czo… Ale naprawdę wła­śnie tak się wów­czas czu­łem.

A może i nie? Może to tylko moja pamięć wyol­brzy­mia ów moment obja­wie­nia albo zlewa liczne chwile w jedno wiel­kie „eureka!”. A może całe to obja­wie­nie było tylko ubocz­nym skut­kiem eufo­rii bie­ga­cza? Sam nie wiem. I nie będę wie­dział. Wiele wspo­mnień z tam­tych dni, mie­sięcy i lat gdzieś umknęło, jak krą­głe obłoczki pary, które wydmu­chi­wa­łem ryt­micz­nie tam­tego ranka.

Pozo­stała jedy­nie przy­jemna, pocie­sza­jąca pew­ność, prawda, która jest dla mnie opoką i pozo­sta­nie ze mną na zawsze: gdy mia­łem dwa­dzie­ścia cztery lata, skry­sta­li­zo­wał się w mojej gło­wie Sza­lony Pomysł. I choć tar­gały mną egzy­sten­cjalne lęki, choć bałem się przy­szło­ści i nie wie­rzy­łem w sie­bie – jak wszy­scy ludzie w tym wieku, rzecz jasna – to naprawdę wła­śnie wtedy uświa­do­mi­łem sobie, że cały świat jest zbu­do­wany z sza­lo­nych pomy­słów, że jego dzieje to nic innego jak nie­koń­czący się pochód sza­lo­nych pomy­słów. Prze­cież wszystko to, co naj­bar­dziej uko­cha­łem – książki, sport, demo­kra­cja, swo­boda przed­się­bior­czo­ści – zaczęło się kie­dyś jako czyjś sza­lony pomysł.

A skoro już o tym mowa, to trudno o ideę bar­dziej zwa­rio­waną niż moja ulu­biona: bie­ga­nie. Jest trudne. Bole­sne. Nie­bez­pieczne. Zwy­cię­stwa bywają rzad­kie, ni­gdy nie są pewne. Bie­gacz, czy to na owal­nym torze, czy na pustej dro­dze, tak naprawdę nie zdąża do żad­nego celu, a przy­naj­mniej nie do takiego, który uza­sad­niałby tak wielki wysi­łek. Czyn­ność bie­ga­nia sama w sobie jest celem. I nie cho­dzi o to, że nie ma wyraź­nej linii mety; rzecz w tym, że każdy sam ją sobie wyzna­cza. Każdy też musi sam zna­leźć przy­jem­ność czy poży­tek pły­nące z bie­ga­nia. Wszystko zależy od tego, jak sobie ten wysi­łek zapre­zen­tu­jemy, jak zdo­łamy go sobie sprze­dać.

Wie o tym każdy bie­gacz. Bie­gnie bez końca, mila za milą, a w grun­cie rze­czy nawet nie wie dla­czego. Powta­rza sobie w duchu, że ma jakiś cel, że coś gna go naprzód, lecz prawda jest taka, że nie ma wyboru, bo sama myśl o alter­na­ty­wie – o zatrzy­ma­niu się – budzi w nim śmier­telne prze­ra­że­nie.

I dla­tego wła­śnie owego ranka w 1962 roku powie­dzia­łem sobie: Kto chce, niech nazywa twój pomysł sza­lo­nym, a ty… pędź naprzód. Nie zatrzy­muj się. Nawet nie myśl o odpo­czynku, dopóki nie dotrzesz do celu, i nie zasta­na­wiaj się zbyt czę­sto nad tym, gdzie ów cel się znaj­duje. Cokol­wiek się zda­rzy, nie zatrzy­muj się.

Taką oto ważną, dale­ko­wzroczną, zaska­ku­jąco doj­rzałą radę dałem sobie na początku drogi i, cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie, wzią­łem ją sobie do serca. Pół wieku póź­niej jestem zda­nia, że to naj­lep­sza rada – a może i jedyna – jaką można komu­kol­wiek dać.1962

Gdy już zebra­łem się na odwagę, by poroz­ma­wiać z ojcem o moim Sza­lo­nym Pomy­śle, dopil­no­wa­łem, by nie poru­szyć tematu o innej porze niż wcze­snym wie­czo­rem. Jeśli cho­dzi o tatę – to zawsze była naj­lep­sza chwila. Zre­lak­so­wany i naje­dzony roz­sia­dał się wtedy wygod­nie w swym winy­lo­wym fotelu, w kąciku tele­wi­zyj­nym. Jesz­cze dziś, gdy przy­mknę powieki i odchylę głowę, sły­szę śmie­chy publicz­no­ści i głu­cho brzmiące tematy muzyczne z jego ulu­bio­nych seriali: _Wagon Train_ i _Rawhide_.

Jego ulu­bień­cem był Red But­tons, który każdy odci­nek swego pro­gramu roz­po­czy­nał, śpie­wa­jąc: „Ho, ho, hi, hi… dziwne rze­czy się dzieją”.

Posta­wi­łem pro­ste krze­sło obok jego fotela, uśmiech­ną­łem się blado i w mil­cze­niu zacze­ka­łem na reklamy. Natu­ral­nie w gło­wie ćwi­czy­łem swą prze­mowę bez końca, sku­pia­jąc się głów­nie na wstę­pie: „Pamię­tasz może, tato, ten mój Sza­lony Pomysł, na który wpa­dłem, stu­diu­jąc w Stan­for­dzie?”.

Rze­czy­wi­ście tak było, pod­czas jed­nych z ostat­nich zajęć w ramach semi­na­rium z przed­się­bior­czo­ści. Napi­sa­łem wtedy pro­jekt badaw­czy na temat obu­wia, który ze zwy­kłego zada­nia domo­wego prze­isto­czył się w istną obse­sję. Jako bie­gacz wie­dzia­łem co nieco na temat butów do upra­wia­nia tego sportu, a jako stu­dent eko­no­mii nasłu­cha­łem się o tym, jak to japoń­scy pro­du­cenci apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych prze­jęli sporą część rynku zdo­mi­no­wa­nego dotąd przez Niem­ców. W swo­jej roz­pra­wie dowo­dzi­łem, że tej samej sztuki mogliby doko­nać japoń­scy wytwórcy butów do bie­ga­nia. Kon­cept ten naj­pierw mnie inte­re­so­wał, potem zain­spi­ro­wał, aż wresz­cie pochło­nął bez reszty. Wyda­wał się tak oczy­wi­sty, tak pro­sty, a zara­zem pełen nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści.

Szli­fo­wa­łem mój pro­jekt tygo­dniami. Nie­mal prze­pro­wa­dzi­łem się do biblio­teki, gdzie pochło­ną­łem całą dostępną lite­ra­turę poświę­coną zagad­nie­niom importu i eks­portu oraz zakła­da­nia firmy. Wresz­cie, jak nam naka­zano, przed­sta­wi­łem ofi­cjalną pre­zen­ta­cję. Stu­denci z mojej grupy zare­ago­wali rów­nie ofi­cjal­nym znu­dze­niem: nie zadali ani jed­nego pyta­nia. Z zapa­łem, wręcz z pasją opo­wia­da­łem im o moim pro­jek­cie, a jedyną odpo­wie­dzią były nie­obecne spoj­rze­nia i cięż­kie wes­tchnie­nia.

Pro­fe­sor za to uznał, że coś jest w moim Sza­lo­nym Pomy­śle – mój wysi­łek nagro­dził oceną A. I na tym się skoń­czyło. Przy­naj­mniej miało się skoń­czyć, bo tak naprawdę ni­gdy nie prze­sta­łem wra­cać myślami do mojego pro­jektu. Przez resztę stu­diów pod­czas każ­dej poran­nej prze­bieżki, aż do owego dnia, kiedy usia­dłem z ojcem w kąciku tele­wi­zyj­nym, nie­ustan­nie snu­łem plany: chcia­łem jechać do Japo­nii, zna­leźć pro­du­centa butów i zara­zić go Sza­lo­nym Pomy­słem w nadziei, że zare­aguje bar­dziej entu­zja­stycz­nie niż moi kole­dzy z uczelni, że zechce mieć za part­nera w inte­re­sach nie­śmia­łego, bla­dego, chu­dego jak patyk dzie­ciaka z sen­nego Ore­gonu.

Roz­wa­ża­łem też, czy nie mógł­bym pozwo­lić sobie na podróż do Japo­nii nieco okrężną drogą. W jaki spo­sób mam zosta­wić swój ślad na tym świe­cie, duma­łem, skoro do tej pory nie dane mi było nawet go zoba­czyć? Przed poważ­nymi zawo­dami bie­gacz zawsze pra­gnie prze­spa­ce­ro­wać się po bieżni. Tak, podróż z ple­ca­kiem dookoła świata to coś, czego mi potrzeba, rozu­mo­wa­łem. Pra­gną­łem odwie­dzić naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej zadzi­wia­jące miej­sca na Ziemi.

A także te naj­święt­sze. Natu­ral­nie cie­kaw byłem i egzo­tycz­nych potraw, i obcych języ­ków, i nie­zna­nych mi kul­tur, ale przede wszyst­kim kie­ro­wała mną chęć pozna­nia, i to przez wiel­kie P. Pra­gną­łem zbli­żyć się do tego, co Chiń­czycy nazy­wają tao, Grecy – logo­sem, hin­du­iści – dźnianą, a bud­dy­ści – dharmą. I do tego, co chrze­ści­ja­nie nazy­wają duchem. Zanim roz­pocznę wła­sną, oso­bi­stą podróż, myśla­łem, niech naj­pierw pojmę sens wiel­kiej podróży rodzaju ludz­kiego. Poznam naj­wspa­nial­sze świą­ty­nie, kościoły i inne miej­sca kultu, naj­święt­sze rzeki i gór­skie szczyty. Być może poczuję obec­ność… Boga?

Tak, powie­dzia­łem sobie w duchu. Tak. Z braku lep­szego słowa – Boga.

Lecz naj­pierw potrzebna mi była zgoda ojca.

Co wię­cej, potrzebne mi były jego pie­nią­dze.

Rok wcze­śniej wspo­mi­na­łem mu o pla­nach wiel­kiej podróży i wyda­wało mi się, że był otwarty na ten pomysł, ale z pew­no­ścią zdą­żył już o nim zapo­mnieć. Ja zaś nie­wąt­pli­wie podej­mo­wa­łem ryzyko, zamie­rza­jąc dorzu­cić do puli ów Sza­lony Pomysł, nie­do­rzeczną wyprawę do… Japo­nii? Żeby otwo­rzyć firmę? Bred­nie.

Byłem pewny, że jego zda­niem to o jeden most za daleko.

W dodatku dia­bel­nie drogi most. Ow­szem, i ja mia­łem pewne oszczęd­no­ści z cza­sów służby woj­sko­wej i doryw­czych prac, któ­rych się podej­mo­wa­łem pod­czas przerw waka­cyj­nych. Pla­no­wa­łem też sprze­dać samo­chód – wiśniowe MG, rocz­nik 1960, twin cam na spor­to­wych opo­nach. W sumie dys­po­no­wa­łem kwotą może tysiąca pię­ciu­set dola­rów i bra­ko­wało mi jesz­cze tysiąca, o czym poin­for­mo­wa­łem ojca. Poki­wał głową, „aha”, „hmm”, a potem już tylko odry­wał wzrok od tele­wi­zora raz na jakiś czas, by na mnie spoj­rzeć, a ja wykła­da­łem mu swój plan.

Pamię­tasz, tato, jak roz­ma­wia­li­śmy? Gdy mówi­łem, że chciał­bym zwie­dzić świat?

Hima­laje? Pira­midy?

Morze Mar­twe, tato. Pamię­tasz Morze Mar­twe?

Bo widzisz, cha, cha, tak sobie pomy­śla­łem, tato, że mógł­bym też zatrzy­mać się w Japo­nii. Pamię­tasz może mój Sza­lony Pomysł? Ten z japoń­skimi butami do bie­ga­nia? Wiesz, to może być wielka rzecz. Wielka, tato.

Sze­dłem na całego, sta­ra­jąc się naj­le­piej, jak umia­łem, choć szcze­rze nie­na­wi­dzi­łem sprze­da­wać, a ten kupu­jący był wyjąt­kowo twar­dym prze­ciw­ni­kiem i moje szanse były marne. Ojciec nie­dawno wydał setki dola­rów na moją edu­ka­cję, naj­pierw w Uni­ver­sity of Ore­gon, a potem w Stan­for­dzie. Był redak­to­rem naczel­nym popo­łu­dniówki „Ore­gon Jour­nal” i zara­biał dosta­tecz­nie dużo, żeby zapew­nić nam pod­sta­wowe wygody w prze­stron­nym bia­łym domu przy Clay­bo­urne Street na naj­bar­dziej zacisz­nym przed­mie­ściu Por­t­landu, zwa­nym East­mo­re­land. Nie­stety nie spał na pie­nią­dzach.

Poza tym był rok 1962 i świat wyda­wał się nam znacz­nie więk­szy niż dziś. Ow­szem, pierwsi ludzie wła­śnie zaczy­nali orbi­to­wać wokół pla­nety, ale dzie­więć­dzie­siąt pro­cent Ame­ry­ka­nów jesz­cze ni­gdy nie leciało samo­lo­tem. Typowy oby­wa­tel ani razu nie zapu­ścił się dalej niż na sto mil od drzwi swego domu, sama wzmianka o podróży dookoła świata zaś budziła grozę w każ­dym porząd­nym ojcu – a przede wszyst­kim w moim, któ­rego poprzed­nik na sta­no­wi­sku redak­tora naczel­nego zgi­nął w kata­stro­fie lot­ni­czej.

Lecz nawet gdyby nie miały zna­cze­nia kwe­stie pie­nię­dzy i mojego bez­pie­czeń­stwa, cały ten plan był zwy­czaj­nie nie­prak­tyczny. Wie­dzia­łem, że dwa­dzie­ścia sześć na dwa­dzie­ścia sie­dem nowo zakła­da­nych firm upada. Ojciec też o tym wie­dział, a sama myśl o tym, że miałby poprzeć takie przed­się­wzię­cie, stała w rażą­cej sprzecz­no­ści z jego naj­głęb­szymi prze­ko­na­niami. Pod wie­loma wzglę­dami mój ojciec był typo­wym wier­nym Kościoła epi­sko­pal­nego, wyznawcą Jezusa Chry­stusa. W skry­to­ści jed­nak odda­wał cześć jesz­cze jed­nemu bóstwu: powa­ża­niu. Lubił być podzi­wiany. Każ­dego dnia z przy­jem­no­ścią zanu­rzał się w głów­nym nur­cie życia. Spon­ta­niczne wycieczki dookoła świata były dla niego non­sen­sem. Tak się prze­cież nie robiło. A już na pewno nie robili tak powa­żani syno­wie powa­ża­nych dżen­tel­me­nów. Może zda­rzało się to innym dzie­cia­kom.

Z tego i tuzina innych powo­dów spo­dzie­wa­łem się, że gdy spró­buję sprze­dać mu swój pomysł w zaci­szu kącika tele­wi­zyj­nego, nastro­szy brwi i spławi mnie bły­ska­wicz­nie: „Cha, cha. Sza­lony Pomysł. W cuda wie­rzysz, Buck”. (Na imię dał mi Phi­lip, ale zawsze wołał na mnie Buck. Prawdę mówiąc, robił to, już zanim przy­sze­dłem na świat. Matka wspo­mi­nała mi kie­dyś, że miał zwy­czaj kle­pać ją po brzu­chu, pyta­jąc: „Jak się dziś miewa mały Buck?”). Gdy wresz­cie umil­kłem, powie­dziaw­szy wszystko, co miało go prze­ko­nać do mojego planu, ojciec pochy­lił się w swym winy­lo­wym fotelu i spoj­rzał na mnie dziw­nie. A potem rzekł, że wła­śnie tego zawsze żało­wał: że nie podró­żo­wał wię­cej, póki był młody. Stwier­dził, że taka podróż może być zwień­cze­niem mojej edu­ka­cji. Mówił dalej, bar­dziej sku­pia­jąc się na wypra­wie dookoła świata niż na Sza­lonym Pomy­śle, a ja nie zamie­rza­łem go napro­wa­dzać. Nie mogłem prze­cież narze­kać – wyglą­dało na to, że daje mi swoje bło­go­sła­wień­stwo. I nie­małą gotówkę.

– Dobra – powie­dział. – Dobra, Buck.

Podzię­ko­wa­łem mu i czym prę­dzej zwia­łem z kącika tele­wi­zyj­nego, nie cze­ka­jąc, aż się roz­my­śli. Minęło sporo czasu, zanim z przy­krym poczu­ciem winy uświa­do­mi­łem sobie, że być może to wła­śnie fakt, iż ojciec nie podró­żo­wał zbyt wiele, stał się nie­zbyt chwa­leb­nym (i nie­wy­klu­czone, że głów­nym) powo­dem, dla któ­rego tak bar­dzo cią­gnęło mnie w świat. Ta wyprawa i mój Sza­lony Pomysł to były moje gwa­ran­cje, że stanę się kimś innym niż on. Kimś mniej powa­ża­nym.

Albo ina­czej: może nie mniej powa­ża­nym, ale wol­nym od obse­sji na punk­cie powa­ża­nia.

Reszta rodziny nie oka­zała mi podob­nego wspar­cia. Gdy bab­cia usły­szała, dokąd się wybie­ram, jedna pozy­cja w moim pla­nie podróży wywo­łała jej gwał­towną reak­cję.

– Japo­nia! – zawo­łała. – Ależ Buck, zapo­mnia­łeś o Pearl Har­bor?

Kocha­łem matkę mojej matki, którą na co dzień nazy­wa­li­śmy mamą Hat­field, i rozu­mia­łem jej obawy. Nie­wy­obra­żalna odle­głość dzie­liła Japo­nię od Rose­burga w Ore­go­nie, pro­win­cjo­nal­nego mia­steczka, w któ­rym przy­szła na świat i miesz­kała całe życie. Sam zresztą spę­dza­łem tam czę­sto waka­cje, z nią i z dziad­kiem Hat­fieldem. Pra­wie każ­dego wie­czoru sia­da­li­śmy na ganku, słu­cha­jąc kon­certu ropuch, które sta­rały się zagłu­szyć radio.

Moje sio­stry bliź­niaczki, Jeanne i Joanne, cztery lata młod­sze ode mnie, ani tro­chę nie inte­re­so­wały się tym, dokąd się wybie­ram i co zamie­rzam.

Nawet matka, o ile pamię­tam, nie ode­zwała się ani sło­wem. Zresztą rzadko to robiła. Tym razem jed­nak w jej mil­cze­niu było coś nowego: apro­bata, a może nawet duma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: