- W empik go
Sztylet ślubny. Trylogia Sztylet rodowy. Tom 2 - ebook
Sztylet ślubny. Trylogia Sztylet rodowy. Tom 2 - ebook
Kupiecka córka Mila Kotowienko powraca!
"Sztylet ślubny" to długo wyczekiwana przez czytelników kontynuacja pierwszej części trylogii Aleksandry Rudej, "Sztyletu rodowego".
Królewskim posłańcom udało się uniknąć śmierci, więc cała drużyna zmierza do spokojnego miejsca, w którym mogłaby zająć się lizaniem ran. Wkrótce okazuje się jednak, że na spokój nie mają co liczyć. Kapitan wciąż poszukuje zaginionej narzeczonej, uzdrowiciel ma pełne ręce roboty, a zakochany troll jest... no cóż, zakochany. Mila jednak opiera się względom Dranisza i liczy, że nie będzie musiała przy okazji zdradzić swojej największej tajemnicy.
Tylko jak utrzymać w sekrecie prawdę o sobie, skoro kolejne tarapaty wymagają od dziewczyny sięgnięcia po moc sztyletu? Na dodatek wokół jak na złość pojawia się coraz więcej niechcianych adoratorów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66737-75-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Cierpieć należy z_ _uczuciem._
_Cierpieć należy tak, żeby wszyscy czuli, że cierpisz._
_Ale to się tyczy tylko mnie, cierpiący pacjenci długo nie żyją._
Uzdrowiciel Daezael Tachlaelbrar o tym, kto może cierpieć
Furgon, skrzypiąc pękniętą osią, jechał powoli drogą. Koleiny zarosły świeżą, zieloną trawą i nie było na nich ani jednego śladu kół wozu czy końskich kopyt. Wszędzie dokoła dziewicza przyroda radowała się wiosną, głośno szczebiotały ptaki, całymi stadami zrywające się z gałęzi do lotu.
Nie miałam bladego pojęcia, dokąd jedziemy, tak samo, jak cała reszta naszej drużyny królewskich głosów. Zdaje się, że zabłądziliśmy jeszcze wtedy, gdy nas otruto w mieście, którego burmistrz nie miał ochoty odkrywać przed nami sekretów swoich ksiąg rachunkowych. Nocna, rozpaczliwa ucieczka przed śmiercią w postaci wielkiego stada wilkołaków tylko wszystko pogorszyła.
Wracać też nie mogliśmy, gdyż nad trupami wilkołaków już krążyły worony – ogromne, drapieżne ptaszyska wielkości krowy – należało więc zabierać się jak najdalej, żebyśmy nie zostali ich przekąską.
– Jedziemy naprzód – zdecydował Dranisz po dłuższej chwili studiowania mapy. – A potem się zobaczy, co dalej. Skoro jest droga, to musi nas gdzieś zaprowadzić.
– Ludzka maniera rysowania map pogrąża mnie w jeszcze głębszej depresji – oznajmił Daezael, wzgardliwie tykając palcem jednolitą, zieloną plamę wstydliwie ozdobioną dwiema krzywymi choineczkami. – Jesteśmy gdzieś tutaj, tak? Wszystko jasne! A najważniejsze: jak szczegółowo narysowane!
– Nie wiem, gdzie Jarek skręcił z głównej drogi, kiedy źle się poczuł! – burknął troll. Dwie doby temu burmistrz głównego miasta dominium nie wymyślił nic lepszego, jak tylko dosypać nam trucizny do jedzenia. Wykaraskaliśmy się z opałów jedynie dzięki elfickim medykamentom i sile magii rodu. – I nie wiem, kędy prowadziłeś furgon nocą. Więc skąd mogę wiedzieć, gdzie jesteśmy, skoro tutaj zaznaczona jest tylko główna droga i rzeka na granicy królestwa?!
– A dlaczego nie wzięliście szczegółowej mapy dominium od jego Władcy, Bicza?
U starego, lecz szalenie ambitnego arystokraty gościliśmy niedawno, a Jaromir przyjaźnił się z Tomigostem Biczem, więc w jego zamku mogliśmy otrzymać wszystko, czego tylko zapragnęliśmy.
– Skąd mam wiedzieć?! – ryknął Dranisz, ciskając mapę w głąb furgonu.
Jaromir Wilk po nocnym starciu z wilkołakami pogrążył się w głębokim śnie. Był wyczerpany magicznie, więc dowództwo przejął troll, jako najwyższy stopniem i posiadający doświadczenie bojowe. Pomimo tego, że na wiedzy i doświadczeniu mu nie zbywało, Dranisz nie miał ochoty wydawać rozkazów (w dodatku takiemu obszarpanemu wojsku). Martwił się o przyjaciela i złośliwe przytyki elfa drażniły go bardziej niż zwykle.
– Nie kłóćcie się – poprosiłam. – Wszyscy razem znaleźliśmy się w tej sytuacji i razem będziemy się z niej wyplątywać. Kłótnie tylko wszystko pogorszą.
– Nienawidzę, kiedy jesteś taka – powiedział Daezael. – Zwróćcie mi tę poprzednią Milę! Kiedy jesteś taka spokojna i mówisz oklepane frazesy, mam ochotę cię udusić. Cięciwą od mojego połamanego łuku.
Łuk elfa rzeczywiście ucierpiał podczas starcia z wilkołakami, jednak mnie się wydawało, że najbardziej zaszkodził mu mój upadek w kolczaste krzewy – biedny oręż złagodził obrażenia, ale sam nie przetrwał. Oczywiście rozsądnie to przemilczałam.
– Byłoby ci lżej, gdybym miotała się histerycznie i krzyczała: Aaaaa, zginiemy, zginiemy!? – spytałam, pocierając zadrapania.
Wcześniej jedynie Czestomir Dąb, mój przyjaciel z dzieciństwa, potrafił tak szybko doprowadzić mnie do białej gorączki, jednak teraz zdobył godnego rywala w postaci elfa z depresją. Mimo wszystko szanowałam ich obu jednakowo mocno.
Zamiast odpowiedzieć, Daezael objął głowę rękami i przycisnął twarz do kolan. Pod naciągniętą tkaniną jego koszuli wystąpiły kręgi i żebra. Uzdrowiciel wyglądał na bezbronnego i kruchego, jak nigdy.
Teraz wszyscy moi towarzysze nielekkiej służby w imię królewskich podatków drzemali wewnątrz furgonu, a ja siedziałam na koźle i uważnie wpatrywałam się w drogę, starannie omijając wyboje i jamy. Pojazd napędzała magia, a w obecnej chwili ja byłam jedyną osobą, która mogła go ruszyć z miejsca. Percival uprzedził, że w razie czego furgon nie wytrzyma kolejnej katastrofy, a my zostaniemy na obcym terytorium bez środka transportu i dachu nad głową.
– Posuń się – mruknął ochryple uzdrowiciel za moimi plecami.
Drgnęłam zaskoczona. Pogrążona w myślach nie słyszałam, jak podszedł.
– Napięte nerwy? – zauważył, ciężko przetaczając się nad oparciem ławki i kładąc głowę na mych kolanach.
Daezael wyglądał jeszcze gorzej, niż godzinę temu. Skóra mocno opinała kości, policzki zapadły się, a oczy na tle zielonkawej twarzy wydawały się ogromne.
– Co z tobą? Bardzo źle? – zapytałam.
– Głupie pytanie – warknął. – Nie. Czuję się świetnie. Tak dobrze, że na moim ciele niebawem wyrosną kwiaty.
Umierając, elfy zmieniały się w kwietniki, ale z jakiegoś powodu mnie się zawsze wydawało, że na mogile naszego uzdrowiciela wzejdą tylko osty.
– Czemu nic nie robisz? Dlaczego się nie uleczysz? – zaniepokoiłam się. Owszem, Daezael był złośliwym mizantropem, ale przy tym… pierwszą osobą, która stała mi się naprawdę bliska w ciągu ubiegłych dwóch lat, nie licząc niani.
– A co ja mogę zrobić? – wyszeptał, zamykając oczy i wyciągając chude ręce wzdłuż ciała. – Przesadziłem z magią. Najpierw leczyłem was z zatrucia, potem gnałem furgonem, uciekając przed wilkołakami… Nie jestem z żelaza, nie mogę cały czas jechać na stymulatorach. Pozostało mi tylko umrzeć na kolanach pięknej dziewczyny. A skoro pięknej tu nie ma, to muszę się zadowolić tym, co jest.
Nie powiem, by określenie moich kolan, jako najlepszego miejsca do umierania mnie uradowało.
– Mogę coś dla ciebie zrobić? – spytałam żałośnie.
Elf otworzył jedno oko.
– A co jesteś gotowa zrobić, żeby mnie uratować?
Zastanowiłam się chwilę, ale jednak zdecydowałam.
– Wszystko!
– Wszystko? – powtórzył Daezael podejrzliwie. – Nawet więcej niż dla kapitana?
– Tak – odparłam stanowczo. Wobec Jaromira nie żywiłam żadnych szczególnie ciepłych uczuć, choć rozumiałam, że nie przeżyjemy bez jego dowództwa.
– W takim razie daj mi swojej krwi – zajęczał umierający i szeroko otworzył usta.
Zatrzymałam furgon i wyjęłam z pochwy swój sztylet. Ostatecznie poprzednio zgodziłam się na seans wyższej magii z użyciem mojej krwi, by ocalić kapitana. W czym elf miałby być gorszy?
– Nie – zaprotestował Daezael. – Ja chcę cię ugryźć! Zębami!
– Jesteś elfem czy wampirem? Nie wystarczy ci krew z nacięcia? Musisz gryźć?
– Oczywiście! Zawsze marzyłem, by spróbować, jak to jest, tylko jakoś nie trafiałem na odpowiedni nadgarstek…
– Daezael! – oburzyłam się. Miałam ochotę zrzucić go z kolan. – Wydurniasz się? Potrzebna ci moja krew czy nie?!
– Nie – odparł elf, jakby nigdy nic, objął mnie w talii i przytulił twarz do brzucha. – Mumughmghuymmm…
– Co?
Uzdrowiciel raczył oderwać się ode mnie i wyjaśnić:
– Mówię, że z jakiej racji miałbym się leczyć krwią tobie podobnych? Kompletnie nie znasz się na fizjologii elfów. Po prostu muszę odpocząć.
– Ale dlaczego u mnie na kolanach? Idź do furgonu, połóż się wygodnie i śpij, ile chcesz.
– A wiesz, dlaczego bogaci starcy otaczają się młodymi dziewczętami? Po to, by spijać z nich życiową energię! I ja też będę spijał… Nie kręć się! Oddychaj równo! Stwórz mi normalne, uspokajające warunki dla pełnowartościowej regeneracji.
– I dlatego koniecznie musisz mi dyszeć w brzuch? To łaskocze.
Elf przewrócił się na plecy i w zadumie popatrzył do góry, na mój podbródek, aż przejął mnie dreszcz.
– Powiedz, Mila, kiedy ostatnio oddychał w twój brzuch mężczyzna – tak po prostu, odpoczywając i czerpiąc z tego przyjemność? Nie tęsknisz za tym?
Długo milczałam, wpatrując się w powoli wpełzającą pod koła drogę.
– Skąd tak dużo o mnie wiesz? Przecież nigdy niczego nie opowiadałam o tym, jak żyłam, zanim wstąpiłam na służbę. Dlaczego wydaje mi się, że rozumiesz mnie lepiej, niż ktokolwiek inny?
– Dziecino – odezwał się Daezael pobłażliwie. – Jestem uzdrowicielem. Z racji zawodu powinienem umieć zgadywać, co pacjenci przede mną skrywają. A ty na dodatek jesteś zbyt interesującą zabawką, żeby cię nie obserwować.
– Zabawką?
– No, ewentualnie cennym egzemplarzem w mojej kolekcji ludzkich dziwactw. Wybierz sobie określenie, które bardziej ci się podoba. Oddychaj równo! Czemu serce ci tak wali? Nie zamierzam nikomu zdradzać twoich tajemnic. Przeciwnie, będę z przyjemnością obserwował, jak same wyłażą na wierzch. Ależ będzie ubaw!
Mój ojciec powtarzał: człowiek, którego łatwo rozgryźć, nie jest wart tego, by z nim podtrzymywać znajomość. Każdy ma w szafie swoje szkielety, tylko u niektórych są tak schowane, że nawet samej szafy nie znajdziesz, a u innych… Drzwiczki ledwo domknięte, ze szpary sterczy koścista ręka. Jakim cudem uzdrowiciel dobrał się do mojej szafy, zdawałoby się, tak dobrze ukrytej w zakamarkach pamięci? Ojciec nie byłby z tego zadowolony. Zresztą, niewiele mu dawałam powodów do zadowolenia…
Potrząsnęłam głową, odpędzając smętne myśli. Pozbieraj się, Milo Kotowienko, kupiecka córko. Lepiej nie wspominać przeszłości, tylko oddychać równo i spokojnie, stwarzając Daezaelowi spokojne warunki do wypoczynku.
Już zapadał zmierzch, kiedy na drogę coś wyskoczyło z krzaków. Musiałam gwałtownie zahamować i furgon, zatrzeszczawszy złowróżbnie, zamarł metr od ogromnego zwierza.
Nie był to wilkołak należący do jakiegoś uldona ani też wilk. Zwierzę najbardziej przypominało wielkiego, kosmatego, czarnego psa ze spłaszczoną mordą i mocarnymi łapami. Nigdy nawet nie słyszałam o takiej rasie. I nie mogłam słyszeć – normalne psy nie miewają takich ślepiów gorejących purpurowymi ognikami.
Namacałam prawą ręką łuk zaczarowany przeciw pomroce, lecz nie spieszyłam się z podejmowaniem jakichkolwiek działań. Po prostu patrzyliśmy sobie w oczy, a bestia stała jak wryta i tylko lekki wiaterek poruszał jej długą sierścią.
Elf się przebudził, spojrzał na drogę i bezgłośnie zsunął pod ławkę.
Zwierzę zawarczało – nisko, gardłowo. Zadrżałam, włoski na skórze stanęły mi dęba. Zwierz przestąpił z łapy na łapę, gotując się do skoku, a ja zdobyłam się na szaleńczy krok.
– Proszę – odezwałam się cicho, nie odrywając wzroku od płonących ślepiów przeciwnika. – Przepuść nas. Nie chcemy nikogo krzywdzić w tym lesie. Zabłądziliśmy i jedziemy w swoich sprawach. Przepuść nas. Oczywiście, w razie czego ty wygrasz, ale drogo za to zapłacisz. Lepiej rozejdźmy się w pokoju.
Zwierz usiadł, nadal warcząc. Skłoniłam przed nim głowę, starając się wyrazić szacunek, a kiedy podniosłam oczy, trakt był pusty.
– Nigdy bym nie uwierzył – powiedział elf, wyłażąc spod ławki i strzepując z palców maleńkie, jaskrawozielone płomyczki. – Prowadzić negocjacje z nieznaną bestią i to jeszcze z powodzeniem!
Wytarł mi z czoła zimny pot i z obrzydzeniem otrząsnął rękę.
– Weź się w garść.
– S-am m-mówiłeś, że b-brakuje ci m-mojej h-h-histerii. – Reakcja nadeszła falą, z opóźnieniem: zaczęłam dygotać, zęby mi dzwoniły i w żaden sposób nie mogłam tego opanować.
– Po pierwsze, nie mówiłem niczego o histerii – oznajmił elf, patrząc na mnie bez cienia współczucia. – Po drugie, przez tego stwora zużyłem resztkę magii na zaklęcie bojowe i znów muszę odpocząć. Kiedy tak się trzęsiesz, nie możesz ani prowadzić furgonu, ani służyć mi za poduszkę. Co za nieodpowiedzialność!
Ponownie ułożył głowę na moich kolanach, pokręcił się, moszcząc wygodniej, i zamknął oczy.
– Dziękuję, że gotów byłeś do obrony i nie zostawiłeś mnie samej – powiedziałam.
– Aha… – Daezael ziewnął. – Zawsze do usług. Ale ja nie zamierzałem ci pomagać. Pomyślałem, że zanim on cię zeżre do końca, ja go zdążę obezwładnić i dokładniej zbadać. Może nawet zrobić sekcję… mmmmm…
Wszyscy spali, a mną owładnęło jakieś nienaturalne ożywienie. Chciałam coś robić, gdzieś biec, z kimś walczyć albo po prostu pędzić furgonem, gdzie oczy poniosą, na pełnej prędkości… To było niebezpieczne, więc instynkt samozachowawczy nakazał mi zatrzymać się na środku drogi i cofnąć ręce od kryształów. Wstałam ostrożnie, podtrzymując głowę Daezaela, troskliwie ułożyłam ją na koźle, po czym wzięłam łuk i poszłam do lasu. Kiedy uznałam, że dostatecznie się oddaliłam, opadłam na kolana, zgarnęłam fałdy spódnicy i przycisnęłam do ust, po czym rozpłakałam się z nadzieją, że te łzy wypłuczą ze mnie całe napięcie i już nie będzie mi groziło załamanie nerwowe. Chętnie odzyskałabym również zdolność podejmowania świadomych, rozsądnych decyzji. Rozmowy ze zwierzętami, podobnymi do dziwnych psów – to nie jest normalne. Łzy płynęły ciurkiem, ciało trzęsło się w konwulsyjnych szlochach. Tak źle nie czułam się od bardzo dawna, od dwóch lat. Myślałam, że wydoroślałam, stałam się twardsza i opanowana, ale nie, kiedy tylko pojawiły się prawdziwe kłopoty, znów straciłam pewność siebie!
Po jakimś czasie płacz ucichł sam, a ja poczułam się zupełnie wyczerpana. Za to w pełni opanowana. Tylko jak teraz wstać? Czułam się jak rozgotowany w zupie kawałek cebuli, a jeśli oprę się na tym nieszczęsnym, pękniętym łuku, złamie się do reszty.
– Jeżeli już skończyłaś, Kicia, to mogę ci pomóc – odezwał się troll nad moim uchem.
– Dranisz…?! Co ty tu robisz? – Omal nie spaliłam się ze wstydu.
– Daezael mnie obudził. Powiedział, że zabrałaś jego łuk i poszłaś do lasu, żeby się powiesić na cięciwie. Prosił, żebym cię tu zakopał, a łuk przyniósł mu z powrotem.
Troll objął mnie i przytulił do swojej szerokiej piersi. Twierdził, że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia. Z początku bałam się tego wielkiego, strasznego, zahartowanego w bojach żołdaka, póki nie przywykłam do tego drugiego Dranisza – wiernego, mądrego i wykształconego, który skrywał się pod maską typowego trolla.
– Bardzo się wystraszyłem, Kicia – przyznał. – Bałem się, że nie wytrzymałaś naszych ostatnich… trudności i postanowiłaś przerwać to wszystko za jednym zamachem.
– Dranisz… – Wczepiłam się w jego koszulę obiema rękami, gardząc sobą za ten przejaw słabości, ale tak dobrze było czuć jego ciepło, miarowe bicie serca, spokojny oddech i ledwo uchwytny, gorzkawy zapach. – Nigdy nie zniżę się do samobójstwa. To nie jest żadne wyjście. Tym bardziej, że Daezael potrzebuje czasu na regenerację, kapitan leży w śpiączce, a ja jako jedyna mogę napełnić magią rezerwy furgonu. A co, jeśli znów się coś stanie?
– Jaka ty jesteś odpowiedzialna! – W blasku księżyca zęby trolla błysnęły w uśmiechu.
Dranisz wziął mnie na ręce i wstał bez większego wysiłku.
– Co ty robisz? – zlękłam się. – Przecież jesteś ranny!
– Ty teraz czujesz się gorzej ode mnie – odparł spokojnie. – Poza tym wątpię, że znajdziesz drogę powrotną i nie złamiesz przy tym nogi w jakiejś dziurze. To w ogóle cud, że zaszłaś tak daleko bez żadnego draśnięcia. I jeszcze zwierzynę przepłoszyłaś swoim rykiem, inaczej zostałyby po tobie same kości. Zamierzałaś się bronić tym pękniętym łukiem? Kicia, Kicia, czemu ty nie jesteś jak inne dziewczęta? Popłakałabyś sobie w kącie furgonu i mnie nie straszyła.
– Przepraszam – rzekłam ze skruchą.
Troll tylko mocniej przycisnął mnie do siebie.
Koło furgonu już płonęło małe ognisko, a Tisa nizała na patyk kawałki wędzonego boczku.
– Co, zemdliło ją? – zapytała na nasz widok.
– Nie, po prostu płakała – odrzekł troll, sadzając mnie na kocu przy ognisku i rozprostowując ręce.
– Brawo – powiedziała Tisa, sceptycznie oglądając swoje dzieło. Potem jednak zawiesiła patyk nad ogniem i poruszyła kijem płonące gałęzie. – Ja po swojej pierwszej bitwie dwa dni nic nie jadłam, tak mi było niedobrze.
– A jakże, pamiętam – uśmiechnął się Dranisz. – Strasznie byłaś śmieszna: sinozielona i ręce ci się trzęsły.
– Jasne. Ten, kto pierwszy raz zabił w wieku sześciu lat, tego nie zrozumie – odrzekła dziewczyna zgryźliwie.
– Pięć i pół – poprawił troll spokojnie. – Pierwszy raz wykończyłem wroga, kiedy miałem pięć i pół roku. A jak skończyłem sześć lat, miałem ich już na koncie siedmiu albo ośmiu. Kicia, nie patrz tak na mnie. W życiu wybór zawsze jest prosty: albo padasz ty, albo twój wróg.
– Taki maluch… jak ty zabijałeś? – zainteresował się elf, przysiadając do ogniska. W rękach trzymał słoiczki z aromatycznymi ziołami. – Rąbałeś ścięgna pod kolanami?
– Mniej więcej – Troll ziewnął, ani trochę nieporuszony wspomnieniami. – Napadaliśmy całą kupą na dużego chłopa i wtedy już każdy robił, co mógł. Atakować nasze plemię – gra niewarta świeczki! Wiecie, jak moja matula wrogów tłukła? W jedną rękę patelnię, w drugą nóż i huzia na nich! Złote czasy…
– Taak… Ciekawe miałeś dzieciństwo – powiedziałam.
Wiedziałam, że Dranisz jest synem wodza plemienia trolli. Jego ojciec miał dość nowoczesne poglądy na temat wykształcenia i Dranisz pobierał nauki wraz z Jaromirem. Jednak nie podejrzewałam, jak bardzo dzieciństwo małego księcia różniło się od dzieciństwa jakiegokolwiek ludzkiego arystokraty!
– Dzieciństwo jak dzieciństwo… Jakie było, takie jest. – Troll filozoficznie wzruszył ramionami. – Najważniejsze, że przeżyłem. A potem już tatuś ze wszystkimi zawarł pokój i wysłano mnie do Wilków.
– Dobrze – odezwał się Daezael. – Kończcie te pogaduszki i nastawiajcie kubki. Będziemy pić różne świństwa.
– Po co?
– Żeby jutro wszyscy byli rzeźwiutcy i gotowi na kolejne nieprzyjemności. Albo dziś w nocy, jeśli znajomy Mili przyprowadzi swoją rodzinkę w gości.
– Jaki znajomy? – zaniepokoił się Dranisz.
Elf marzycielsko przymknął oczy i barwnie opisał nasze spotkanie z psopodobnym zwierzem.
– Kapitan by cię zabił za takie rozmowy – mruknęła Tisa. – Też wymyśliła! Trzeba było go usmażyć na miejscu, czy co tam masz w swoim magicznym arsenale, a dopiero potem kombinować.
– Ciekawe, kto to był. – Troll obracał w dłoniach kubek, nie mogąc się zdecydować, czy z niego upić. Mieszanka, nawet rozcieńczona wodą, pachniała gorzko. – Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by pasował do tego opisu.
– Pij, pij – popędził go uzdrowiciel. – No, dalej, chcę zobaczyć rezultat, zanim twoja Kicia zacznie cię zszywać.
– Zszywać?! – Poderwałam się z miejsca.
– A jakże. Szew na ręku twojego kawalera rozszedł się i krwawi. – Elf westchnął. – Oto do czego doprowadza miłość.
– Miałem ją zostawić w lesie? Przecież nie mogła iść! – oburzył się troll i jednym ruchem wlał do ust całą zawartość kubka, nawet się nie skrzywiwszy. Na twarzy Daezaela odmalowało się rozczarowanie.
– Mówiłem ci, żebyś ją tam zakopał, mniej by było problemów. Dawaj tu rękę!
– Ja zaszyję – zaproponowałam.
– Już ty mu naszyjesz po ciemku – burknął elf. – Zjedz mięso i kładź się spać do furgonu, przy okazji popilnujesz chorych. Krasnoluda naszpikowałem środkami na uspokojenie, bo był jakiś podejrzany. Już lepiej, żeby marudził, a ten siedzi i oskard ostrzy! Nawet nie podejrzewałem, że go ma!
– Co to jest oskard? – spytałam.
– Taki młotek z ostrymi końcami, którym pracują w kopalni, ignorantko – wyjaśnił Daezael. – Nim można czaszkę rozbić, jak skorupę jajka. No i siedzą tak niektórzy, i ostrzą, ostrzą, ostrzą… Niby na wilkołaki, a potem trach! – sąsiada w łeb.
– A ty go zostawiłeś samego z kapitanem! – Tisa zerwała się, zapomniawszy, że ma złamaną nogę, a sekundę później z jękiem opadła z powrotem na koc.
– Pewnie, że zostawiłem. Obaj teraz śpią, czego się bać? A jeśli ty sobie nogę dołamiesz do reszty, to ja uzdrawiać nie będę. Co ja, najmowałem się, żeby po pięć razy robotę poprawiać?
– A Dranisza będziesz zaszywać! – oburzyła się wojowniczka.
– Oczywiście – odparł elf. – Bo jak ktoś na nas napadnie, to będę się za nim chował.
– Za mną będzie się chować Kicia – zaoponował troll, nie odrywając wzroku od boczku. Nad ogniskiem unosił się tak przyjemny zapach, że zaczęłam się obawiać, czy napotkana bestia rzeczywiście nie zechce wpaść z wizytą.
– Ta, jasne. Twoja Kicia będzie na pierwszej linii, bo jest w tej chwili jedynym magiem, który jest do czegoś zdolny. Ja ci mogę za to obiecać, że pięknie pozszywam jej szczątki, żeby było co opłakiwać.
– Twoje miłosierdzie, Daezaelu, jest zaiste bezgraniczne – odparł troll ponuro, zdejmując koszulę i podstawiając rękę do szycia.
– Mila, jeść i spać! – zarządził elf. – Co się gapisz?
Szybko przeżułam parę kawałków mięsa, popiłam ziołowym wywarem, nawet nie czując smaku, i poszłam do furgonu.
Wewnątrz, w mętnym poblasku świecącej pod sufitem latarni, zwinięty w kłębek, spał Percival. Jego twarz była wilgotna od łez. Nie wytrzymałam i pogłaskałam go po głowie. Krasnolud jakby trochę się uspokoił. Wychowany przez kochającą matkę, nie zaznał w życiu najmniejszych przykrości. Podawano mu śniadanie do łóżka i gorące mleko z miodem przed snem. Służba jako głos królewski była dla niego szczególnie ciężką próbą i obawy uzdrowiciela, że krasnolud może w każdej chwili się załamać, miały swoje podstawy.
Kapitan jeszcze nie doszedł do siebie, jednak nie wyglądał już tak źle, jak rano. Przykryłam go dodatkowym kocem i położyłam się spać tylko po to, by nocą przebudzić się z koszmaru.
Tłumy wilkołaków gnały za nami, furgon nie mógł nabrać prędkości, a one rzucały się na nas, rozszarpując moich towarzyszy, łapiąc mnie zębami za ręce…
Zerwałam się, ciężko dysząc z przerażenia. W furgonie panował spokój. Percival głośno chrapał. Wyszłam na tylną platformę, by łyknąć świeżego, nocnego powietrza i trochę się uspokoić.
– Kicia, nie możesz spać? – rozległ się szept z dachu. – Właź do mnie!
Dranisz! Pewny, mocny i spokojny – oto kto był mi w tej chwili najbardziej potrzebny! Wdrapałam się na dach, gdzie troll pełnił wartę, oparty wygodnie o kufer. Skinął na mnie palcem, w milczeniu objął i położył sobie na kolanach, przykrywszy swoim swetrem.
– Śpij – powiedział. – Koszmary już ci się nie będą śniły, nie dam cię skrzywdzić. Widzisz? Wszędzie cisza. Nie sądzę, Kicia, żeby nam teraz groziło jakieś poważne niebezpieczeństwo. Zebrać taką watahę nie jest łatwo. Wilkołaki zeżarły w okręgu wszystko, co tylko mogły dorwać i teraz jest tutaj spokojnie. To zwierzę, które spotkaliśmy, to pewnie samotnik, inaczej by nie odszedł, tylko chronił swoją rodzinę przed nieproszonymi gośćmi. Możesz się uspokoić.
– W takim razie czemu obok ciebie leżą dwa miecze? – spytałam podejrzliwie.
– No przecież ochraniam moją Kicię. – Troll roześmiał się cichutko. – Więc wszystko musi być najwyższej jakości.
Nakrył swoją dużą dłonią moje ramię. Rozeszło się od niego ciepło, stopniowo ogarniając całe ciało.
– Jutro Jarek się obudzi i ukróci tę samowolę. – Nie widziałam twarzy Dranisza, ale czułam, że się uśmiecha. – Nasz Jarek nie cierpi tych wszystkich miłosnych drobnostek. Głupi…
Wtuliłam nos w brzuch trolla, jak to robił ze mną elf, i zdziwiłam się – poza rzeczywiście uspokajała i dodawała sił, w dodatku czułam się bezpieczna i chroniona. To było bardzo przyjemne.
– Tak mi przykro, Dranisz, że nie możemy być razem – wyszeptałam. – Jesteś taki dobry!
Ręka, gładząca mnie po ramieniu, na chwilkę zamarła, a potem podjęła swą drogę od barku do łokcia i z powrotem.
– Wyrzuć z głowy te głupstwa – rzekł troll surowo. – Najpierw zakończymy nasze zadanie i wrócimy do domu, a potem rozwiążemy wszystkie problemy. Czy może myślisz, że tak łatwo się poddam?
W obliczu takiej pewności siebie uśmiechnęłam się i zasnęłam.
Rano za sterami furgonu zasiadł Percival, korzystając z energii zgromadzonej w krysztale. Prowadził znacznie lepiej ode mnie, a w każdym razie oś już nie skrzypiała na każdym zakręcie.
Chłopcy dali mi pospać i obudziłam się grubo po południu, okropnie głodna, ale za to wypoczęta. Odkryłam, że leżę zwinięta w kłębuszek obok Dranisza i obejmuję jego nogę.
Sam Dranisz w skupieniu gryzł suszone owoce, które czerpał garścią z woreczka.
– Odpoczęłaś? Spałaś tak mocno, że nie ocknęłaś się nawet, kiedy cię rano przekładałem – uśmiechnął się i przeciągnął. – No i świetnie! Na śniadanie dziś mamy suchy prowiant, więc idź załatwić poranne sprawy. Furgon i tak ledwo się wlecze, zdążysz nas dogonić. I właź potem do mnie. Odłożyłem dla ciebie najsmaczniejsze owoce. Co bardziej lubisz: śliwki, jabłka czy gruszki? Ja wolę śliwki, bo lubię obgryzać pestki.
– Jedziemy bez popasów – wyjaśnił troll, kiedy wróciłam. – Powinniśmy tą drogą w końcu gdzieś dojechać! I masz tutaj, nie zapomnij… Elf znów naparzył tego świństwa. Powiedział, że dla ciebie to niezbędne, bo, wyobraź sobie, zbyt cicho się na dachu zajmowaliśmy bezeceństwami i to go zaniepokoiło.
– A zajmowaliśmy się?
– Nie, ale pewien zboczeniec bardzo na to liczył.
– To ja mam być zboczeńcem?! – oburzył się Daezael z dołu. – Ukochana przychodzi do ciebie w nocy, a ty co? Układasz ją do snu! I kto tu jest zboczeńcem?
– Jeszcze tego tylko brakowało, żeby nam hałasowali nad głową! – Tisa nie mogła się nie wtrącić. – Jakby mało było miejsca w lesie!
– W lesie mrówki w tyłek gryzą – zaprotestował troll.
– To patrz, gdzie siadasz… Persik!!!
Furgon niespodziewanie skręcił, stęknął i mocno przechylił się na bok. Poturlałam się po dachu i spadłabym na ziemię, gdyby troll nie zdążył złapać mnie za spódnicę.
– Co jest… – zaczął z irytacją i nagle westchnął: – No nieźle…!
Podniosłam się, trzymając Dranisza i zastygłam w szoku.
Furgon zamarł na wierzchołku wzgórza, z którego rozpościerał się przepiękny widok na wieś. Tylko wieś wcale nie wyglądała przepięknie.
Poszarzałe, dziurawe strzechy, przekrzywione płoty, chaty ze ślepymi, powybijanymi oknami i oberwanymi okiennicami. Niektóre domy spłonęły i pozostały po nich jedynie resztki pieców, sieroco unoszące ku niebu zakopcone kominy.
Najwyraźniej nieszczęście spadło na wioskę już dawno temu, gdyż zgliszcza zdążyły zarosnąć trawą i nawet na centralnym placyku ze wspólną studnią, który zwykle jest wydeptany do twardości granitu, kwitły jakieś kwiatki, ożywiając jaskrawymi barwami ogólny obraz opustoszenia.
– Jechaliśmy, jechaliśmy i w końcu dojechaliśmy – skomentował elf i napadł na krasnoluda:
– Widok martwej wsi to jeszcze nie powód, żeby tak nieodpowiedzialnie obchodzić się ze środkiem transportu!
– Przestraszyłem się – usprawiedliwiał się Percival – i furgon jakoś tak sam szarpnął.
– Jakoś tak sam… – przedrzeźniła Tisa.
Zeszliśmy na ziemię i troll wskazał ręką:
– Patrzcie.
– Co? – Próbowałam pojąć, co zwróciło jego uwagę, ale spojrzenie ślizgało się po ruinach, nie znajdując niczego osobliwego.
– Ruiny świątyni – powiedział bystrooki Syn Lasu. – Kamiennej.
– I co to znaczy? – zapytał nerwowo Persik, przeczuwając, że nic dobrego.
– To znaczy, że musimy się stąd wynieść przed zmrokiem – odezwał się za naszymi plecami Wilk.
Obróciliśmy się, Tisa z radosnym okrzykiem doskoczyła do uwielbianego kapitana, a Dranisz pospiesznie go podtrzymał. Jaromir jeszcze niepewnie trzymał się na nogach. Jego wypłowiałe włosy powymykały się z warkocza i zdążyły skołtunić, a posiwiałe po użyciu silnej magii kosmyki dziwnie rozjaśniały głowę kapitana. Koszulę miał przepoconą i pomiętą. Ogółem kapitan wyglądał niechlujnie, a przez to bardziej po ludzku. Pomimo spotkania z uldonem i jego niszczycielską aurą Wilk pozostał oddalony od nas, prostych śmiertelników, elegancki i akuratny nawet w stanie omdlenia.
– Wynieść… Dobrze powiedziane – zgodził się elf, sadzając dowódcę na ziemi i zaglądając mu w oczy. – Nie wydaje się panu, szanowny kapitanie, że pańscy przyjaciele: Władcza Bicz i jego synalek, w których zamku niedawno z taką przyjemnością gościliśmy, trochę… jakby to powiedzieć… umniejszyli rozmiary kataklizmu na podlegających im terytoriach? Co więcej, sądzę, że fraza „u nas jest wszystko w porządku” w ogóle nie ma nic wspólnego z rzeczywistością!
Jaromir się skrzywił. W Biczowsku próbowano nas otruć, więc słyszeć od podwładnego: „A ty im uwierzyłeś, bo młody Bicz to twój przyjaciel” nie było niczym przyjemnym. Jednak co można na to odpowiedzieć?
Elf uznał, że taka maleńka zemsta wystarczy i teraz należycie wypełniał swoje lekarskie obowiązki.
– Patrz za moim palcem, teraz tutaj… Jak mamy stąd odjechać, skoro furgon zdechł ostatecznie? Persik, co ty na to?
– Trzeba zejść do wsi po materiały i narzędzia – odrzekł krasnolud niechętnie. – Nie przypuszczałem, że trzeba będzie naprawiać furgon, więc nie mam odpowiednich instrumentów.
– I jeszcze trzeba nabrać wody, umyć się i zjeść coś gorącego – wyliczył Daezael. – Widzę jakąś rzeczkę, ze studni lepiej wody nie czerpać. Kapitanie, dojdziesz do wsi czy trzeba cię nieść?
– Sam dojdę.
– Może lepiej będzie, jeśli zostanie pan tutaj? – zająknęłam się, lecz Jaromir skierował na mnie spojrzenie chłodnych, srebrzystoszarych oczu i spokojnie odpowiedział:
– W takim miejscu lepiej się nie rozdzielać.
– W takim razie ruszajmy – rzucił troll.
– Mila, a dlaczego z powodu tego, że świątynia jest zburzona, musimy stąd odjechać przed nocą? – spytał Percival szeptem, kiedy wlekliśmy się drogą w dół ku wsi.
– Dlatego, że w świątyni zwykle mieszka mag albo kapłan, albo obu naraz. Tam są bardzo silne czary ochronne przeciwko wszelkiej pomroce albo, co gorsza, martwiakom. Zwykle tam mieszkańcy ukrywają się przed różnymi zagrożeniami.
– A czemu martwiaki są gorsze?
– Bo ich trudniej zabić, i tak są już nieżywe – odparł troll ponuro. – Świątynia może długo służyć jako ochrona okolicznych ziem, nawet jeśli wieśniacy opuszczą osadę. W czasie wojny parę razy kryliśmy się w takich miejscach. A to, że ta świątynia jest zburzona… Nie bój się, Persik, zapewne nie ma żadnego niebezpieczeństwa, po prostu jesteśmy ostrożni na wszelki wypadek. Żeby stworzyć martwiaka, potrzebny jest uldon, a do nich daleko. Poza tym wybiliśmy cały zapas wilkołaków w okręgu.
Rozłożyliśmy się na brzegu rzeczułki, gdzie jeszcze zachowały się ostatki pomostu, służącego wieśniaczkom do prania bielizny.
– Dranisz, Percival, idźcie szukać materiałów do remontu – polecił kapitan. – My z Daezaelem rozpalimy ognisko, a dziewczęta pójdą się wykąpać i zrobić pranie. Lepiej nie chodzić w zakrwawionych szmatach – to przyciąga niepotrzebną uwagę. Do zmierzchu trzeba się uwinąć i wracać do furgonu, więc biegiem!
Rozeszliśmy się, każdy w swoich sprawach. Bezpiecznie tu jest czy nie, lepiej się o tym przekonać w furgonie, niż pośrodku opustoszałej wsi.