- W empik go
Szuanie, czyli Bretania w roku 1799. Les Chouans ou la Bretagne en 1799 - ebook
Szuanie, czyli Bretania w roku 1799. Les Chouans ou la Bretagne en 1799 - ebook
Jest rok 1799, w Bretanii trwają walki z szuanami. Wobec niepowodzeń ponoszonych przez oddział kierowany przez młodego republikanina Hulota, Joseph Fouché wpada na pomysł schwytania wodza monarchistów, markiza de Montauran zwanego Gars, za pomocą zasadzki. Kluczem do jej powodzenia ma być młoda arystokratka, Maria de Verneuil, która w zamiarze Fouche'a ma rozkochać w sobie legendarnego szuana, a następnie wydać go w ręce republikanów. Wspiera ją w tym ambitny agent policyjny Corentin. Zamiary policji republikańskiej są początkowo realizowane zgodnie z planem, lecz potem, nieoczekiwanie… (za Wikipedią). Co było dalej można się dowiedziec po przeczytaniu całej powieści. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-528-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednego z pierwszych dni roku VIII, na początku vende-miaire'a, czyli wedle współczesnego kalendarza, pod koniec września 1799 roku, około stu wieśniaków, wraz ze sporą gromadą mieszczan, wyruszywszy rankiem z Fougères podążało do Mayenne, wspinając się na górę zwaną Pèlerine, położoną mniej więcej w połowie drogi między Fougères i Ernèe, miasteczkiem, gdzie podróżni zatrzymują się zwykle na popas. Drużyna ta, podzielona na mniejsze i większe grupy, zwracała uwagę rozmaitością strojów tak odrębnych, stanowiła zbiorowisko ludzi przemieszkujących w okolicach tak rozmaitych, ludzi należących do tak różnych zawodów, że warto opisać charakterystyczne jej cechy, aby przydać naszej opowieści żywego kolorytu, ogromnie dziś szacowanego – jakkolwiek zdaniem niektórych krytyków szkodzi on malowidłu uczuć.
Większość chłopstwa była boso, odziana tylko w luźne tułuby ze skór kozich, okrywające postać od szyi do kolan, w portki z białego, zgrzebnego płótna, którego nić gruźlasta świadczyła o niechlujstwie rodzimego przemysłu. Włosy wieśniaków zasłaniały całkiem twarz pochyloną ku ziemi, a tworząc kosmyki strączkowate i długie, tak się z biegiem lat do koziej upodobniły sierści, że na pierwszy rzut oka mogłeś łacno wziąć tych nędzarzy za bydlęta, których skórami się okrywali. Dostrzegałeś jednak niebawem oczy błyszczące poprzez te kudły, niby krople rosy w zielonym gąszczu; ale spojrzenie ich, lubo zdradzające ludzką inteligencję, nie tyle sprawiało przyjemność, ile budziło trwogę. Nosili czapy wełniane, czerwone i brudne, przypominające ową czapkę frygijską, którą Republika uznała podówczas ze emblemat wolności. Każdy z nich miał na ramieniu sękaty i gruby kij dębowy, z którego zwisały długie płócienne biesagi, raczej puste. Niektórzy nasadzili na czapę pilśniowy, prymitywnej roboty kapelusz o szerokich kresach, ozdobiony czymś w guście różnobarwnej wełnianej krajki, otaczającej go niby wstążka. Przyodziewek tych ostatnich, ubranych od stóp do głów w owo płótno, z którego uszyto portki i biesagi pierwszych, nie miał w sobie chyba nic takiego, co zaliczylibyśmy do nowej cywilizacji. Długie włosy opadały im na kołnierz luźnego kaftana, zaopatrzonego w boczne niewielkie kwadratowe kieszenie, a sięgającego tylko do bioder – ubiór taki wyróżnia chłopów przemieszkujących w zachodniej Francji. Pod owym rozchylonym kaftanem widniała kamizelka z tegoż płótna, zapięta na potężne guziki. Niewielu tylko wędrowało w chodakach; reszta, powodując się oszczędnością, niosła obuwie w ręku. Strój ów, zbrudzony długim użyciem, sczerniały od potu lub kurzu, nie tak oryginalny jak ubiór pierwszych, miał jednak pewną historyczną wartość, służąc za przejście do sukien niemal wspaniałych, jakie nosiło kilkunastu ludzi rozsianych wśród gromady, uświetniając ją niczym kwiaty. Bo i rzeczywiście, pantalony ich z błękitnego płótna, żółte lub czerwone kamizelki, przystrojone dwoma rzędami miedzianych guzików i podobne do czworokątnych pancerzy, odcinały się tak żywo od białych portek i kozich tułubów, jak chabry i maki od pszenicznego łanu. Niektórzy z nich mieli owe chodaki, które chłopi bretońscy umieją sporządzać sami;
ale większość nosiła grube podkute buty i ubrania z nader prymitywnej materii, skrajane na starofrancuską modłę, który to fason z pietyzmem wieśniacy nasi do dziś zachowują. Kołnierz koszuli mieli spięty srebrnym guzem wyobrażającym kotwicę lub serce. "Wydawało się wreszcie, że biesagi ich są lepiej zaopatrzone niż u towarzyszów; ponadto niejeden z nich dołączył do podróżnego ekwipunku pękatą łagiewkę, oczywiście pełną wódki, zawieszoną u szyi na sznurku. Wśród opisywanej gromady ludzi na pół dzikich widniało kilku mieszczan – jak gdyby po to, żeby ukazać, dokąd sięgnęły szczyty tutejszej cywilizacji. Głowy ich okrywały kapelusze bądź okrągłe, bądź stosowane w kształcie pirogów, bądź kaszkiety; mieli botforty albo trzewiki przytrzymywane kamaszami, a w stroju' ich zachodziły różnice równie znamienne, jak w ubiorze chłopów. 2 dziesięciu miało na sobie ową kurtkę republikańską, nazywaną popularnie karmaniolą. Inni – z pewnością bogaci rzemieślnicy – byli odziani od stóp do głów w sukno jednej barwy. Najwykwintniejsi zwracali uwagę frakiem lub surdutem z sukna niebieskiego albo zielonego, w mniejszym czy większym stopniu wyszarzanym. Owi prawdziwi personaci nosili buty najrozmaitszego fasonu i zabawiali, się grubą trzcinową łaską – w przykrych okolicznościach dobry humor udając. Kilka głów starannie upudrowanych, kilka harcapów niezgorzej splecionych świadczyło o pewnym rodzaju elegancji, którego nabywamy dorabiając się majątku czy też odebrawszy niejaką edukację. Przyglądając się tym ludziom, oszołomionym, iż znaleźli się w gromadzie, zebranym tu jakby wolą przypadku, powiedziałbyś, że pożar wygnał mieszkańców zaścianka z cichych i spokojnych domów. Ale czas i miejsce nadawały temu zbiorowisku zupełnie inny charakter. Obserwator wtajemniczony w zamieszki wewnętrzne, nękające podówczas Francję, rozpoznałby łacno wśród owej drużyny nieliczną grupkę tych obywateli, na których wierność Republika ilczyć mogła – drużyny składającej się niemal bez wyjątku z ludzi, co przed czterema laty z pomienioną wojowali Re – publiką. Jeszcze jeden rys, wcale wymowny, nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do przekonań dzielących tych ludzi: tylko republikanie kroczyli z niejaką wesołością. Inni tworzący ów oddział różnili się w widoczny sposób jedynie ubiorem, gdyż oblicza ich i postawa miały wyraz jednakowy, jaki zostawia nieszczęście. Na twarzach wszystkich tych mieszczan i chłopów malowała się głęboka melancholia; milczeli ponuro, ale taił się w owym milczeniu jakiś bunt; wydawało się, że uginają się pod jarzmem tej samej myśli, z pewnością groźnej, lecz ukrytej starannie pod nieprzeniknionym obliczem; i tylko niezwyczajna powolność kroku mogła zdradzić sekretne wyrachowanie. Od czasu do czasu niektórzy z nich, zwracający uwagę różańcami zawieszonymi na szyi – chociaż ten, kto zachowywał ów znak religii nie tyle wytępionej, ile skasowanej, narażał się na niebezpieczeństwo – potrząsali głową odrzucając włosy i unosili ją nieufnie. Przyglądali się natenczas ukradkiem, ale i badawczo lasom i ścieżkom, a także skałom, pomiędzy którymi wyżłobiono drogę, i czynili to w taki sposób, w jaki pies chwytając wiatr usiłuje zwęszyć zwierzynę; ale że słyszeli tylko monotonny odgłos kroków milczących, towarzyszy, znów opuszczali głowy i zatapiali się w bolesnej obojętności, podobni przestępcom prowadzonym na galery, gdzie sądzono im żyć i umrzeć..................Rozdział drugi. Pomysł Fouchego
Któregoś z ostatnich dni brumaire'a, przed południem, kiedy Hulot ćwiczył swoją półbrygadę, całkowicie na skutek rozkazu zwierzchności skoncentrowaną w Mayenne, umyślny przybyły z Alencon doręczył mu depesze. Nasz komendant zaczął je czytać: dość mocne nieukontentowanie odmalowało się na jego twarzy.
– Naprzód! – wykrzyknął ze złością, wciskając papiery pod kapelusz. – Dwie kompanie wymaszerują za mną, kierunek Mortagne. Szuanie tam się pokazali.
– Zabieram was – rzekł do Merle'a i Gérarda. – Niechże mnie nobilitują, jeśli słowo rozumiem z tych depesz. A zresztą może jestem po prostu ostatnim bałwanem, mniejsza z tym, naprzód marsz! Nie ma czasu do stracenia.
– A cóż to za takie głupstwa zawierała ta torebka, obywatelu komendancie? – ozwał się Merle wskazując czubkiem buta urzędową kopertę.
– Do pioruna! Nic tam nie ma, naprzykrzają się i basta! Jeśli komendantowi wyrwało się to żołnierskie słówko, wspomniane już raz, nadciągała zawsze jakaś burza. Rozmaite intonacje zawierającego je zdania porównać by można z podziałką niezawodnego termometru, który wskazywał półbrygadzie, do jakiego stopnia sięga w danej chwili cierpliwość dowódcy; starego żołnierza cechowała otwartość, przejrzeć więc było go tak łatwo, że i najpośledniejszy z ciurów rychło poznawał swojego Hulota na wylot, obserwując odmiany lekkiego grymasu, w którym komendant marszczył policzek i mrugał oczami. W opisywanym momencie obaj przyjaciele zamilkli i poczęli mieć się na ostrożności, kiedy bowiem padło pomienione słowo, głos Hulota wrzał tłumioną złością. Nawet dzioby po ospie, którymi było usiane to marsowe oblicze, wydawały się głębszymi, a płeć bardziej aniżeli zwykle ogorzałą. Gruby harcap obrzeżony warkoczykami opadł na jeden z epoletów, kiedy Hulot wkładał trójgraniasty kapelusz. Hulot odrzucił harcap z taką wściekłością, że warkoczyki się splątały. I lubo stał nieruchomo, zacisnąwszy pięści, a ramiona mocno na piersi skrzyżowawszy, chociaż wąs mu się jeżył – Gèrard ośmielił się zadać pytanie:
– Czy wyruszamy natychmiast?
– Tak, jeśli ładownice są pełne – odburknął.
– Są pełne.
– Broń na ramię! Szeregami w lewo zwrot! Naprzód marsz! – zakomenderował Gèrard na znak dany przez dowódcę. I dobosze stanęli na czele dwóch kompanii, które wyznaczył Gèrard. Na głos bębna komendant, w myślach zatopiony, ocknął się jakby i wyszedł z miasta w asyście dwóch przyjaciół nie odezwawszy się do nich ani słowem. Merle i Gèrard co chwila spoglądali na siebie w milczeniu, jakby jeden pytał drugiego: „Długoż on jeszcze będzie okazywał nam taką surowość?” I w marszu zerkali ukradkiem obserwując Hulota, który wciąż mruczał pod nosem, rzucając niezrozumiałe słowa. To i owo zdanie wydało się żołnierskim uszom przekleństwem; lecz nikt... nie ośmielił się pisnąć, albowiem w potrzebie umieli zachować srogą dyscyplinę, do której przyuczono żołnierzów, co służyli niegdyś we Włoszech pod Bonapartem. Większość z nich rekrutowała się, jak i Hulot, z resztek słynnych batalionów, co kapitulowały w Moguncji pod warunkiem, iż nie będą użyte na granicach – w armii przezywano tych wojaków moguntczykami. Nie znaleźlibyśmy chyba formacji, gdzie żołnierze zżyliby się serdeczniej z oficerami.
Następnego dnia wczesnym rankiem Hulot i jego dwaj przyjaciele maszerowali w kierunku Mortagne traktem wiodącym do Alencon i byli już mniej więcej o milę od tego miasta; droga prowadzi tu skrajem pastwisk zraszanych wodami rzeki Sarthe. Z lewej roztacza się malowniczy pejzaż łąk ciągnących się jedna za drugą, ale z prawej przytykają do gościńca gęste lasy, które łączą się z borem Menil-Broust, tworząc, jeśli wolno użyć malarskiego terminu................Rozdział trzeci. Dzień bez jutra
Ostatnie wypadki przedstawione w naszej opowieści zależą ściśle od topografii miejsca, gdzie się rozegrały, nieodzownym więc będzie szczegółowy jego opis, albowiem nie znając terenu akcji, z trudnością niejaką zrozumielibyście zakończenie.
Miasto Fougéres rozsiadło się po części na łupkowej skale, która, rzekłbyś, spadła przed łańcuchem górskim zamykającym od zachodu wielką dolinę Couësnon, a w rozmaitych okolicach różnie zwanym. Z racji takiego to usytuowania owo miasto do gór nie przytyka, gdyż dzieli je od nich głęboki parów, którego dnem płynie rzeczka Nançon. Z krawędzi skalnej znajdującej się od wschodu widać ów pejzaż, którym radujemy się stojąc na szczycie Pèlerine, ale z krawędzi zachodniej dostrzegamy jedynie krętą dolinę Nançon; lecz istnieje punkt, skąd można ogarnąć wzrokiem i wielką dolinę tworzącą zakole, i wdzięczne serpentyny małej, która w niej ginie. Ludność miasteczka lubiła tutaj zażywać przechadzki, tutaj też miała udać się panna de Verneuil, w tym właśnie miejscu rozegra się, niby na scenie, koniec dramatu rozpoczętego w Vivetiére. Toteż lubo malowniczymi są inne części Fougéres, winniśmy skupić uwagę wyłącznie na szczegółach krajobrazu widocznych z owej wysoko położonej Promenady.
Kto chce mieć pojęcie, jak wygląda skała Fougéres widziana od tej strony, niech sobie wyobrazi jedną z owych ogromnych wież, które saraceńscy architekci otaczali na każdym piętrze szerokim krużgankiem, łącząc owe krużganki spiralnymi schodami. Rzeczywiście zresztą skałę tę wieńczy gotycki kościół przypominający do złudzenia głowę cukru, a to dzięki sylwetce, jaką tworzą strzeliste wieżyczki, dzwonnica i łuki przyporowe. Przed bramą owego kościoła, a patronuje mu święty Leonard, rozpościera się nieforemny placyk, którego grunt przytrzymują mury wzniesione na kształt balustrady, placyk łączący się z Promenadą stromym zejściem opatrzonym barierą. Podobny do drugiego gzymsu, ów szeroki taras okrąża skałę o kilka sążni poniżej placu Świętego Leonarda i tworzy dalej przestronną aleję wysadzaną drzewami, a kończącą się u miejskich fortyfikacji. Następnie, dziesięć sążni poniżej murów i skał, co wspierają rzeczony taras zarówno dzięki szczęśliwemu uwarstwieniu łupków, jak i przemyślnej a cierpliwej pracy człowieka, biegnie kręta droga zwana Schodami Królowej, wykuta w opoce i prowadząca do mostu, który na rzece Nançon wybudowała Anna Bretońska. Na koniec w dół od owej drogi, która stanowi trzeci gzyms, ogrody ścielą się tarasami ku rzece, podobne stopniom amfiteatru tonącym w kwiatach.
Równolegle do Promenady wysokie skały, nazwane od przedmieścia, pośród którego się wznoszą, Górami Świętego Sulpicjusza, ciągną się nad rzeką i zniżają łagodnie zarysowanymi zboczami w wielką dolinę, gdzie zawracają nagle, pod kątem ostrym, ku północy. Wydaje się, że te skały – prostopadłe, nagie i posępne – przytykają do łupków Promenady: tu i ówdzie są od nich odległe o strzał z fuzji: chronią one także przed wiatrem północnym wąską dolinę, głęboką na sto sążni, gdzie Nançon dzieląc się w trzy odnogi zrasza równinę pełną fabryk i prześlicznie uprawioną.
Ku południowi, w miejscu gdzie przebiega właściwa granica miasta i zaczyna się przedmieście Świętego Leonarda, skała Fougéres tworzy wgłębienie, staje się mniej urwistą, zniża się skręcając w wielką dolinę, a że sąsiaduje tu bezpośrednio z rzeką, przypiera ją do Gór Świętego Sulpicjusza formując wespół z nimi gardziel, którędy wymyka się.............................Chapitre premier. L’Embuscade
Dans les premiers jours de l’an VIII, au commencement de vendémiaire, ou, pour se conformer au calendrier actuel, vers la fin du mois de septembre 1799, une centaine de paysans et un assez grand nombre de bourgeois, partis le matin de Fougères pour se rendre à Mayenne, gravissaient la montagne de La Pellerine située à mi-chemin environ de Fougères à Ernée, petite ville où les voyageurs ont coutume de se reposer. Ce détachement, divisé en groupes plus ou moins nombreux, offrait une collection de costumes si bizarres et une réunion d’individus appartenant à des localités ou à des professions si diverses, qu’il ne sera pas inutile de décrire leurs différences caractéristiques pour donner à cette histoire les couleurs vives auxquelles on met tant de prix aujourd’hui ; quoique, selon certains critiques, elles nuisent à la peinture des sentiments.
Quelques-uns des paysans, et c’était le plus grand nombre, allaient pieds nus, ayant pour tout vêtement une grande peau de chèvre qui les couvrait depuis le col jusqu’aux genoux, et un pantalon de toile blanche très grossière, dont le fil mal tondu accusait l’incurie industrielle du pays. Les mèches plates de leurs longs cheveux s’unissaient si habituellement aux poils de la peau de chèvre et cachaient si complètement leurs visages baissés vers la terre, qu’on pouvait facilement prendre cette peau pour la leur, et confondre, à la première vue, ces malheureux avec les animaux dont les dépouilles leur servaient de vêtement. Mais à travers ces cheveux l’on voyait bientôt briller leurs yeux comme des gouttes de rosée dans une épaisse verdure ; et leurs regards, tout en annonçant l’intelligence humaine, causaient certainement plus de terreur que de plaisir. Leurs têtes étaient surmontées d’une sale toque en laine rouge, semblable à ce bonnet phrygien que la République adoptait alors comme emblème de la liberté. Tous avaient sur l’épaule un gros bâton de chêne noueux, au bout duquel pendait un long bissac de toile, peu garni. D’autres portaient, par-dessus leur bonnet, un grossier chapeau de feutre à larges bords et orné d’une espèce de chenille en laine de diverses couleurs qui en entourait la forme. Ceux-ci, entièrement vêtus de la même toile dont étaient faits les pantalons et les bissacs des premiers, n’offraient presque rien dans leur costume qui appartînt à la civilisation nouvelle. Leurs longs cheveux retombaient sur le collet d’une veste ronde à petites poches latérales et carrées qui n’allait que jusqu’aux hanches, vêtement particulier aux paysans de l’Ouest. Sous cette veste ouverte on distinguait un gilet de même toile, à gros boutons. Quelques-uns d’entre eux marchaient avec des sabots ; tandis que, par économie, d’autres tenaient leurs souliers à la main. Ce costume, sali par un long usage, noirci par la sueur ou par la poussière, et moins original que le précédent, avait pour mérite historique de servir de transition à l’habillement presque somptueux de quelques hommes qui, dispersés çà et là, au milieu de la troupe, y brillaient comme des fleurs. En effet, leurs pantalons de toile bleue, leurs gilets rouges ou jaunes ornés de deux rangées de boutons de cuivre parallèles, et semblables à des cuirasses carrées, tranchaient aussi vivement sur les vêtements blancs et les peaux de leurs compagnons, que des bleuets et des coquelicots dans un champ de blé. Quelques-uns étaient chaussés avec ces sabots que les paysans de la Bretagne savent faire eux-mêmes ; mais presque tous avaient de gros souliers ferrés et des habits de drap fort grossier, taillés comme les anciens habits français, dont la forme est encore religieusement gardée par nos paysans. Le col de leur chemise était attaché par des boutons d’argent qui figuraient ou des cœurs ou des ancres. Enfin, leurs bissacs paraissaient mieux fournis que ne l’étaient ceux de leurs compagnons ; puis, plusieurs d’entre eux joignaient à leur équipage de route une gourde sans doute pleine d’eau-de-vie, et suspendue par une ficelle à leur cou. Quelques citadins apparaissaient au milieu de ces hommes à demi sauvages, comme pour marquer le dernier terme de la civilisation de ces contrées. Coiffés de chapeaux ronds, de claques ou de casquettes, ayant des bottes à revers ou des souliers maintenus par des guêtres, ils présentaient comme les paysans des différences remarquables dans leurs costumes. Une dizaine d’entre eux portaient cette veste républicaine connue sous le nom de carmagnole. D’autres, de riches artisans sans doute, étaient vêtus de la tête aux pieds en drap de la même couleur. Les plus recherchés dans leur mise se distinguaient par des fracs et des redingotes de drap bleu ou vert plus ou moins râpé. Ceux-là, véritables personnages, portaient des bottes de diverses formes, et badinaient avec de grosses cannes en gens qui font contre fortune bon cœur. Quelques têtes soigneusement poudrées, des queues assez bien tressées annonçaient cette espèce de recherche que nous inspire un commencement de fortune ou d’éducation. En considérant ces hommes étonnés de se voir ensemble, et ramassés comme au hasard, on eût dit la population d’un bourg chassée de ses foyers par un incendie. Mais l’époque et les lieux donnaient un tout autre intérêt à cette masse d’hommes. Un observateur initié au secret des discordes civiles qui agitaient alors la France aurait pu facilement reconnaître le petit nombre de citoyens sur la fidélité desquels la République devait compter dans cette troupe, presque entièrement composée de gens qui, quatre ans auparavant, avaient guerroyé contre elle. Un dernier trait assez saillant ne laissait aucun doute sur les opinions qui divisaient ce rassemblement. Les républicains seuls marchaient avec une sorte de gaieté. Quant aux autres individus de la troupe, s’ils offraient des différences sensibles dans leurs costumes, ils montraient sur leurs figures et dans leurs attitudes cette expression uniforme que donne le malheur. Bourgeois et paysans, tous gardaient l’empreinte d’une mélancolie profonde ; leur silence avait quelque chose de farouche, et ils semblaient courbés sous le joug d’une même pensée, terrible sans doute, mais soigneusement cachée, car leurs figures étaient impénétrables ; seulement, la lenteur peu ordinaire de leur marche pouvait trahir de secrets calculs. De temps en temps, quelques-uns d’entre eux, remarquables par des chapelets suspendus à leur cou, malgré le danger qu’ils couraient à conserver ce signe d’une religion plutôt supprimée que détruite, secouaient leurs cheveux et relevaient la tête avec défiance. Ils examinaient alors à la dérobée les bois, les sentiers et les rochers qui encaissaient la route, mais de l’air avec lequel un chien, mettant le nez au vent, essaie de subodorer le gibier ; puis, en n’entendant que le bruit monotone des pas de leurs silencieux compagnons, ils baissaient de nouveau leurs têtes et reprenaient leur contenance de désespoir, semblables à des criminels emmenés au bagne pour y vivre, pour y mourir.
La marche de cette colonne sur Mayenne, les éléments hétérogènes qui la composaient et les divers sentiments qu’elle exprimait s’expliquaient assez naturellement par la présence d’une autre troupe formant la tête du détachement. Cent cinquante soldats environ marchaient en avant avec armes et bagages, sous le commandement d’un chef de demi-brigade. Il n’est pas inutile de faire observer à ceux qui n’ont pas assisté au drame de la Révolution, que cette dénomination remplaçait le titre de colonel, proscrit par les patriotes comme trop aristocratique. Ces soldats appartenaient au dépôt d’une demi-brigade d’infanterie en séjour à Mayenne. Dans ces temps de discordes, les habitants de l’Ouest avaient appelé tous les soldats de la République, des Bleus. Ce surnom était dû à ces premiers uniformes bleus et rouges dont le souvenir est encore assez frais pour rendre leur description superflue. Le détachement des Bleus servait donc d’escorte à ce rassemblement d’hommes presque tous mécontents d’être dirigés sur Mayenne, où la discipline militaire devait promptement leur donner un même esprit, une même livrée et l’uniformité d’allure qui leur manquait alors si complètement.
Cette colonne était le contingent péniblement obtenu du district de Fougères, et dû par lui dans la levée que le Directoire exécutif de la République française avait ordonnée par une loi du 10 messidor précédents. Le gouvernement avait demandé cent millions et cent mille hommes, afin d’envoyer de prompts secours à ses armées, alors battues par les Autrichiens en Italie, par les Prussiens en Allemagne, et menacées en Suisse par les Russes, auxquels Souvarov faisait espérer la conquête de la France. Les départements de l’Ouest, connus sous le nom de Vendée, la Bretagne et une portion de la Basse-Normandie, pacifiés depuis trois ans par les soins du général Hoche après une guerre de quatre années, paraissaient avoir saisi ce moment pour recommencer la lutte. En présence de tant d’agressions, la République retrouva sa primitive énergie. Elle avait d’abord pourvu à la défense des départements attaqués, en en remettant le soin aux habitants patriotes par un des articles de cette loi de messidor. En effet, le gouvernement, n’ayant ni troupes ni argent dont il pût disposer à l’intérieur, éluda la difficulté par une gasconnade législative : ne pouvant rien envoyer aux départements insurgés, il leur donnait sa confiance. Peut-être espérait-il aussi que cette mesure, en armant les citoyens les uns contre les autres, étoufferait l’insurrection dans son principe. Cet article, source de funestes représailles, était ainsi conçu : Il sera organisé des compagnies franches dans les départements de l’Ouest. Cette disposition impolitique fit prendre à l’Ouest une attitude si hostile, que le Directoire désespéra d’en triompher de prime abord. Aussi, peu de jours après, demanda-t-il aux Assemblées des mesures particulières relativement aux légers contingents dus en vertu de l’article qui autorisait les compagnies franches. Donc, une nouvelle loi promulguée quelques jours avant le commencement de cette histoire, et rendue le troisième jour complémentaire de l’an VII, ordonnait d’organiser en légions ces faibles levées d’hommes. Les légions devaient porter le nom des départements de la Sarthe, de l’Orne, de la Mayenne, d’Ille-et-Vilaine, du Morbihan, de la Loire-Inférieure et de Maine-et-Loire. Ces légions, disait la loi, spécialement employées à combattre les Chouans, ne pourraient, sous aucun prétexte, être portées aux frontières. Ces détails fastidieux, mais ignorés, expliquent à la fois l’état de faiblesse où se trouva le Directoire et la marche de ce troupeau d’hommes conduit par les Bleus. Aussi, peut-être n’est-il pas superflu d’ajouter que ces belles et patriotiques déterminations directoriales n’ont jamais reçu d’autre exécution que leur insertion au Bulletin des Lois. N’étant plus soutenus par de grandes idées morales, par le patriotisme ou par la terreur, qui les rendait naguère exécutoires, les décrets de la République créaient des millions et des soldats dont rien n’entrait ni au trésor ni à l’armée. Le ressort de la Révolution s’était usé en des mains inhabiles, et les lois recevaient dans leur application l’empreinte des circonstances au lieu de les dominer....................Chapitre II. Une idée de Fouché
Vers les derniers jours du mois de brumaire, au moment où, pendant la matinée, Hulot faisait manœuvrer sa demi-brigade, entièrement concentrée à Mayenne par des ordres supérieurs, un exprès venu d’Alençon lui remit des dépêches pendant la lecture desquelles une assez forte contrariété se peignit sur sa figure.
— Allons, en avant ! s’écria-t-il avec humeur en serrant les papiers au fond de son chapeau. Deux compagnies vont se mettre en marche avec moi et se diriger sur Mortagne. Les Chouans y sont.
— Vous m’accompagnerez, dit-il à Merle et à Gérard. Si je comprends un mot à ma dépêche, je veux être fait noble. Je ne suis peut-être qu’une bête, n’importe, en avant ! Il n’y a pas de temps à perdre.
— Mon commandant, qu’y a-t-il donc de si barbare dans cette carnassière-là ! dit Merle en montrant du bout de sa botte l’enveloppe ministérielle de la dépêche.
— Tonnerre de Dieu ! il n’y a rien si ce n’est qu’on nous embête.
Lorsque le commandant laissait échapper cette expression militaire, déjà l’objet d’une réserve, elle annonçait toujours quelque tempête. Les diverses intonations de cette phrase formaient des espèces de degrés qui, pour la demi-brigade, étaient un sûr thermomètre de la patience du chef ; et la franchise de ce vieux soldat en avait rendu la connaissance si facile, que le plus méchant tambour savait bientôt son Hulot par cœur, en observant les variations de la petite grimace par laquelle le commandant retroussait sa joue et clignait des yeux. Cette fois, le ton de la sourde colère par lequel il accompagna ce mot rendit les deux amis silencieux et circonspects. Les marques mêmes de petite vérole qui sillonnaient ce visage guerrier parurent plus profondes et le teint plus brun que de coutume. Sa large queue bordée de tresses étant revenue sur une des épaulettes quand il remit son chapeau à trois cornes, Hulot la rejeta avec tant de fureur que les cadenettes en furent dérangées. Cependant comme il restait immobile, les poings fermés, les bras croisés avec force sur la poitrine, la moustache hérissée, Merle se hasarda à lui demander : — Part-on sur l’heure ?
— Oui, si les gibernes sont garnies, répondit-il en grommelant.
— Elles le sont.
— Portez arme ! par file à gauche, en avant, marche ! dit Gérard à un geste de son chef.
Et les tambours se mirent en tête des deux compagnies désignées par Gérard. Au son du tambour, le commandant plongé dans ses réflexions parut se réveiller, et il sortit de la ville accompagné de ses deux amis, auxquels il ne dit pas un mot. Merle et Gérard se regardèrent silencieusement à plusieurs reprises comme pour se demander : — Nous tiendra-t-il longtemps rigueur ? Et, tout en marchant, ils jetèrent à la dérobée des regards observateurs sur Hulot qui continuait à dire entre ses dents de vagues paroles. Plusieurs fois ces phrases résonnèrent comme des jurements aux oreilles des soldats ; mais pas un d’eux n’osa souffler mot ; car, dans l’occasion, tous savaient garder la discipline sévère à laquelle étaient habitués les troupiers jadis commandés en Italie par Bonaparte. La plupart d’entre eux étaient comme Hulot, les restes de ces fameux bataillons qui capitulèrent à Mayence sous la promesse de ne pas être employés sur les frontières, et l’armée les avait nommés les Mayençais. Il était difficile de rencontrer des soldats et des chefs qui se comprissent mieux...................Chapitre III. Un jour sans lendemain
Les derniers événements de cette histoire ayant dépendu de la disposition des lieux où ils se passèrent, il est indispensable d’en donner ici une minutieuse description, sans laquelle le dénouement serait d’une compréhension difficile.
La ville de Fougères est assise en partie sur un rocher de schiste que l’on dirait tombé en avant des montagnes qui ferment au couchant la grande vallée du Couesnon, et prennent différents noms suivant les localités. À cette exposition, la ville est séparée de ces montagnes par une gorge au fond de laquelle coule une petite rivière appelée le Nançon. La portion du rocher qui regarde l’est a pour point de vue le paysage dont on jouit au sommet de La Pellerine, et celle qui regarde l’ouest a pour toute vue la tortueuse vallée du Nançon ; mais il existe un endroit d’où l’on peut embrasser à la fois un segment du cercle formé par la grande vallée, et les jolis détours de la petite qui vient s’y fondre. Ce lieu, choisi par les habitants pour leur promenade, et où allait se rendre mademoiselle de Verneuil, fut précisément le théâtre où devait se dénouer le drame commencé à la Vivetière. Ainsi, quelque pittoresques que soient les autres parties de Fougères, l’attention doit être exclusivement portée sur les accidents du pays que l’on découvre en haut de la Promenade.
Pour donner une idée de l’aspect que présente le rocher de Fougères vue de ce côté, on peut le comparer à l’une de ces immenses tours en dehors desquelles les architectes sarrasins ont fait tourner d’étage en étage de larges balcons joints entre eux par des escaliers en spirale. En effet, cette roche est terminée par une église gothique dont les petites flèches, le clocher, les arcs-boutants en rendent presque parfaite sa forme en pain de sucre. Devant la porte de cette église, dédiée à saint Léonard, se trouve une petite place irrégulière dont les terres sont soutenues par un mur exhaussé en forme de balustrade, et qui communique par une rampe à la Promenade. Semblable à une seconde corniche, cette esplanade se développe circulairement autour du rocher, à quelques toises en dessous de la place Saint-Léonard, et offre un large terrain planté d’arbres, qui vient aboutir aux fortifications de la ville. Puis, à dix toises des murailles et des roches qui supportent cette terrasse due à une heureuse disposition des schistes et à une patiente industrie, il existe un chemin tournant nommé l’Escalier de la Reine, pratiqué dans le roc, et qui conduit à un pont bâti sur le Nançon par Anne de Bretagne. Enfin, sous ce chemin, qui figure une troisième corniche, des jardins descendent de terrasse en terrasse jusqu’à la rivière, et ressemblent à des gradins chargés de fleurs.
Parallèlement à la Promenade, de hautes roches qui prennent le nom du faubourg de la ville où elles s’élèvent, et qu’on appelle les montagnes de Saint-Sulpice, s’étendent le long de la rivière et s’abaissent en pentes douces dans la grande vallée, où elles décrivent un brusque contour vers le nord. Ces roches droites, incultes et sombres, semblent toucher aux schistes de la Promenade ; en quelques endroits, elles en sont à une portée de fusil, et garantissent contre les vents du nord une étroite vallée, profonde de cent toises, où le Nançon se partage en trois bras qui arrosent une prairie chargée de fabriques et délicieusement plantée.
Vers le sud, à l’endroit où finit la ville proprement dite, et où commence le faubourg Saint-Léonard, le rocher de Fougères fait un pli, s’adoucit, diminue de hauteur et tourne dans la grande vallée en suivant la rivière, qu’il serre ainsi contre les montagnes de Saint-Sulpice, en formant un col, d’où elle s’échappe en deux ruisseaux vers le Couesnon, où elle va se jeter. Ce joli groupe de collines rocailleuses est appelé le Nid-aux-crocs, la vallée qu’elles dessinent se nomme le val de Gibany, et ses grasses prairies fournissent une grande partie du beurre connu des gourmets sous le nom de beurre de la Prée-Valaye.
À l’endroit où la Promenade aboutit aux fortifications s’élève une tour nommée la tour du Papegaut. À partir de cette construction carrée, sur laquelle était bâtie la maison où logeait mademoiselle de Verneuil, règne tantôt une muraille, tantôt le roc quand il offre des tables droites ; et la partie de la ville, assise sur cette haute base inexpugnable, décrit une vaste demi-lune, au bout de laquelle les roches s’inclinent et se creusent pour laisser passage au Nançon. Là, est située la porte qui mène au faubourg de Saint-Sulpice, dont le nom est commun à la porte et au faubourg. Puis, sur un mamelon de granit qui domine trois vallons dans lesquels se réunissent plusieurs routes, surgissent les vieux créneaux et les tours féodales du château de Fougères, l’une des plus immenses constructions faites par les ducs de Bretagne, murailles hautes de quinze toises, épaisses de quinze pieds ; fortifiée à l’est par un étang d’où sort le Nançon qui coule dans ses fossés et fait tourner des moulins entre la porte Saint-Sulpice et les ponts-levis de la forteresse ; défendue à l’ouest par la roideur des blocs de granit sur lesquels elle repose.
Ainsi, depuis la Promenade jusqu’à ce magnifique débris du Moyen Age, enveloppé de ses manteaux de lierre, paré de ses tours carrées ou rondes, où peut se loger dans chacune un régiment entier, le château, la ville et son rocher, protégés par des murailles à pans droits, ou par des escarpements taillés à pic, forment un vaste fer à cheval garni de précipices sur lesquels, à l’aide du temps, les Bretons ont tracé quelques étroits sentiers. Çà et là, des blocs s’avancent comme des ornements. Ici, les eaux suintent par des cassures d’où sortent des arbres rachitiques. Plus loin, quelques tables de granit moins droites que les autres nourrissent de la verdure qui attire les chèvres. Puis, partout des bruyères, venues entre plusieurs fentes humides, tapissent de leurs guirlandes roses de noires anfractuosités. Au fond de cet immense entonnoir, la petite rivière serpente dans une prairie toujours fraîche et mollement posée comme un tapis.
Au pied du château et entre plusieurs masses de granit, s’élève l’église dédiée à Saint-Sulpice, qui donne son nom à un faubourg situé par-delà le Nançon. Ce faubourg, comme jeté au fond d’un abîme, et son église dont le clocher pointu n’arrive pas à la hauteur des roches qui semblent près de tomber sur elle et sur les chaumières qui l’entourent, sont pittoresquement baignés par quelques affluents du Nançon, ombragés par des arbres et décorés par des jardins ; ils coupent irrégulièrement la demi-lune que décrivent la Promenade, la ville et le château, et produisent, par leurs détails, de naïves oppositions avec les graves spectacles de l’amphithéâtre, auquel ils font face. Enfin Fougères tout entier, ses faubourgs et ses églises, les montagnes même de Saint-Sulpice, sont encadrés par les hauteurs de Rillé, qui font partie de l’enceinte générale de la grande vallée du Couesnon.
Tels sont les traits les plus saillants de cette nature dont le principal caractère est une âpreté sauvage, adoucie par de riants motifs, par un heureux mélange des travaux les plus magnifiques de l’homme, avec les caprices d’un sol tourmenté par des oppositions inattendues, par je ne sais quoi d’imprévu qui surprend, étonne et confond. Nulle part en France le voyageur ne rencontre de contrastes aussi grandioses que ceux offerts par le grand bassin du Couesnon et par les vallées perdues entre les rochers de Fougères et les hauteurs de Rillé. C’est de ces beautés inouïes où le hasard triomphe, et auxquelles ne manquent aucune des harmonies de la nature. Là des eaux claires, limpides, courantes ; des montagnes, vêtues par la puissante végétation de ces contrées ; des rochers sombres et des fabriques élégantes ; des fortifications élevées par la nature et des tours de granit bâties par les hommes ; puis, tous les artifices de la lumière et de l’ombre, toutes les oppositions entre les différents feuillages, tant prisées par les dessinateurs ; des groupes de maisons où foisonne une population active, et des places désertes, où le granit ne souffre pas même les mousses blanches qui s’accrochent aux pierres ; enfin toutes les idées qu’on demande à un paysage : de la grâce et de l’horreur, un poème plein de renaissantes magies, de tableaux sublimes, de délicieuses rusticités ! La Bretagne est là dans sa fleur............................