Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szwedzi w Warszawie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szwedzi w Warszawie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

W któ­rym jest opo­wie­dzia­ne, jak prze­kup­ka Ma­cie­jo­wa po­ko­na­ła trzech żoł­da­ków szwedz­kich

Czerw­co­we słoń­ce mia­ło się ku za­cho­do­wi i skry­ło się już poza wy­so­kie ka­mie­ni­ce Ryn­ku Sta­ro­miej­skie­go, któ­rych spi­cza­ste da­chy ry­so­wa­ły się wy­ra­zi­ście na go­re­ją­cym pur­pu­rą nie­bie. Ruch był nie­wiel­ki; na przy­zbach do­mów tu i ów­dzie sie­dzia­ły z dzieć­mi na ko­la­nach mieszcz­ki i gwa­rzy­ły, pod sa­mym ra­tu­szem w licz­nych kra­mach wi­dać było… zie­wa­ją­ce lub kłó­cą­ce się prze­kup­ki, skle­py w ka­mie­ni­cach, oprócz wi­niar­ni i szyn­ków, były na głu­cho po­za­my­ka­ne. Na mie­ście le­ża­ła ja­kaś przy­gnę­bia­ją­ca ospa­łość i smu­tek, tyl­ko z gro­ma­dy prze­cha­dza­ją­cych się dum­nie i buń­czucz­nie zbroj­nych ofi­ce­rów szwedz­kich, ubra­nych w wiel­kie ka­pe­lu­sze z pió­ra­mi, ka­fta­ny ło­sio­we i wy­so­kie, brą­zo­wej bar­wy buty, brzmia­ły roz­gło­śnie krzy­ki i śmie­chy. Tu i ów­dzie włó­czy­ły się zgłod­nia­łe i wy­chu­dzo­ne psy, grze­bią­ce w ku­pach śmie­ci, ca­ły­mi gó­ra­mi ster­czą­cych na Ryn­ku.

Z drzwi głów­nych ra­tu­sza miej­skie­go, wzno­szą­ce­go się na sa­mym środ­ku Ryn­ku, wy­szedł mło­dy czło­wiek i zie­wa­jąc sta­nął nad scho­da­mi ka­mien­ny­mi, po któ­rych zstę­po­wa­ło się… na dół. Ubra­ny był w ciem­ny, kusy żu­pa­nik, do­brze pod­sza­rza­ny, w ka­pe­lusz sło­mia­ny na gło­wie pod­go­lo­nej sta­ran­nie, o wło­sach ciem­nych, ni­sko przy­strzy­żo­nych. Sza­ra­wa­ry nie­gdyś kar­ma­zy­no­we, dziś spło­wia­łe moc­no, miał wpusz­czo­ne w buty wy­so­kie o żół­tych cho­le­wach, a za to czar­nych przy­szwach. Pod… pa­chą dźwi­gał fa­scy­kuł pa­pie­rzy­sków i wiel­ki­mi, czar­ny­mi ocza­mi po­glą­dał nie­dba­le i obo­jęt­nie do­ko­ła.

Ale na­gle oczy te oży­wi­ły się, bo spo­strzegł idą­ce­go mię­dzy kra­ma­mi pod ra­tu­szem chłop­ca, może szes­na­ście lat li­czą­ce­go. Ten, z gło­wą na dół po­chy­lo­ną i rę­ka­mi na tyle za­ło­żo­ny­mi, szedł wol­no, le­ni­wie, po­włó­cząc no­ga­mi, za­pa­trzo­ny w zie­mię, jak gdy­by tam cze­go szu­kał. Ubra­ny był nie­dba­le i ubo­go; na gło­wie ka­pe­lusz sło­mia­ny miał opa­dłe skrzy­dła, a licz­ne w nim dziu­ry nie osła­nia­ły do­brze gło­wy od pa­lą­ce­go słoń­ca czerw­co­we­go. Kusy ku­bra­czek, nie­wia­do­mej bar­wy, prze­pa­sa­ny był włócz­ko­wym pa­sem czer­wo­nym, a ciż­my… ni­skie wy­sza­rza­ne były i dziu­ra­we. Jed­nym sło­wem, wy­glą­dał ubo­go i miał minę de­spe­ra­ta.

Sto­ją­cy na scho­dach mło­dzie­niec z fa­scy­ku­łem pa­pie­rzy­sków pod pa­chą, zo­czyw­szy owe­go de­spe­ra­ta, ze­szedł szyb­ko na dół i zbli­żyw­szy się do chłop­ca, ude­rzył go w ra­mię i za­wo­łał:

– Ka­zik, jak się masz?!

Ka­zik żywo pod­niósł gło­wę i rzekł-gło­sem smut­nym i płacz­li­wym:

– A! to ty… jak się masz?

– Mam się do­brze, ale ty, wi­dzę, ja­koś kiep­sko i kwa­śno wy­glą­dasz!

– Mój ko­cha­ny, że­byś ty na to pa­trzał, na co ja pa­trzę, i to cier­piał, co ja cier­pię, to­byś jesz­cze kwa­śniej wy­glą­dał.

– No, cóż to ta­kie­go? Opo­wiedz mi.

– Ej, na co się to zda­ło! – mach­nął ręką roz­pacz­li­wie Ka­zik.

– A może się i na co zda­ło! Cóż ty wiesz?… No, no, opo­wiedz. może się co po­ra­dzi na twój fra­su­nek. Wia­do­mo ci prze­cie, że mam ła­ski i za­cho­wa­nie wiel­kie u pana pre­zy­den­ta Alek­san­dra Gizy, któ­ry też jest mój krew­niak po mat­ce… A przy tym za­wż­dy z tobą by­li­śmy w przy­jaź­ni i gdy­by nie ta pi­sa­ni­na na ra­tu­szu z po­wo­du tych prze­klę­tych Szwe­dów.

To mó­wił szep­tem i obej­rzał się trwoż­li­wie do­ko­ła. Ale ni­ko­go w po­bli­żu nie było i nikt ich roz­mo­wy sły­szeć nie mógł, więc pra­wił da­lej:

– Otóż, po­wiem to­bie, że gdy­by nie te prze­klę­te Szwe­dy, co jeno kon­try­bu­cję na mia­sto na­kła­da­ją i w księ­gach z tego po­wo­du dużo jest pi­sa­nia, a pan pre­zy­dent nie ma się kim wy­rę­czyć, bo nikt tak pięk­nie jak ja nie pi­sze, otóż gdy­by nie to, to­bym co dnia wpadł tam do was na Krzy­we Koło, by twej pani mat­ce nogi uca­ło­wać, a i z tobą się też na­ga­dać, bo wi­dzisz, mam i ja coś do po­wie­dze­nia to­bie. Ale cóż tam u was no­we­go?

–,A cóż, Kac­per­ku, bie­da aż pisz­czy. Pani mat­ka wy­iskrzy­ła się do ostat­nie­go gro­sza na tę kon­try­bu­cję szwedz­ką i po­wia­dam to­bie, że do gęby nie ma co wło­żyć. I na do­bit­kę ten lejt­nant, pan Land­skro­na, bo­daj go kat spa­lił… wiesz, co stoi u nas kwa­te­rą, cią­gle cze­goś no­we­go wy­ma­ga. Za­chcia­ło mu się dzi­siaj li­mo­nów, a. u nas chle­ba nie ma. Skąd ja mu we­zmę li­mo­nów? Idę do pana Fu­kie­ra, może się zli­tu­je i da na kre­dyt. Ach, że­byś ty, Kac­pe­rek, wie­dział, cze­go ja tym Szwe­dom ży­czę!…

– No, no! – uśmiech­nął się Kac­pe­rek – z pew­no­ścią nie le­piej ode mnie. Ale po­wiem ci pod wiel­kim se­kre­tem, że nie­dłu­go już ich pa­no­wa­nia.

Wy­mó­wił to znów szep­tem, oglą­da­jąc się na gru­pę żoł­da­ków szwedz­kich, któ­rzy pi­ja­ni, wziąw­szy się pod ręce, szli przez Ry­nek, śpie­wa­jąc ochry­pły­mi gło­sa­mi ja­kąś pieśń za­mor­ską, krzy­cząc i no­ga­mi wy­wra­ca­jąc kra­mi­ki prze­ku­pek, koło któ­rych prze­cho­dzi­li. Prze­kup­ki oczy­wi­ście pod­nio­sły wiel­ki wrzask, a Szwe­dzi, wziąw­szy się pod boki, z wy­zy­wa­ją­cy­mi mi­na­mi, śmie­li się do roz­pu­ku.

– Wi­dzisz, co się dzie­je! – rzekł Ka­zik, w któ­re­go oczach za­bły­snął po­nu­ry ogień, war­gi mu po­bla­dły, a pięść ści­snął w ku­łak.

– Ba! – od­po­wie­dział z chłod­nym uśmie­chem Kac­pe­rek – ja co dzień na to pa­trzę i przy­zwy­cza­iłem się do tego. Sta­ry raj­ca, pan Ra­fa­ło­wicz, któ­ry, jako wiesz, jest czło­wiek mą­dry i uczo­ny w pi­śmie, mówi, że czło­wiek to jest ta­kie zwie­rzę, któ­re się do wszyst­kie­go przy­zwy­cza­ić może. I praw­dę po­wia­da, bo ja, na ten przy­kład, przy­zwy­cza­iłem się już do tych wy­bry­ków szwedz­kich i ani mię zię­bią, ani grze­ją!

– Ale ja się przy­zwy­cza­ić nie mogę! – syk­nął Ka­zik. – I wszyst­ka krew się we mnie bu­rzy…

– Po­ciesz się, bo ci po­wia­dam na pew­no, że nie­dłu­gie Szwe­dów w War­sza­wie pa­no­wa­nie.

– Bój się Boga, co to ta­kie­go? Skąd­że to wiesz?

– A wiem… ale tu na Ryn­ku ga­dać nie będę, bo tu może kto pod­słu­chać i do­nieść je­ne­ra­ło­wi Wit­ten­ber­go­wi, a wiesz, że on nie żar­tu­je. Nie da­lej jak wczo­raj ob­wie­sić ka­zał za dłu­gi ję­zyk ja­kie­goś szlach­ci­ca na szu­bie­ni­cy przed ko­ścio­łem Ber­nar­dy­nów. A przy tym i to­bie się śpie­szy po one li­mo­ny… pie­przu bym hul­ta­jo­wi dał, a nie li­mo­nów. Idź więc, bo tam twój Land­skro­na za­pew­ne hi­sto­rie wy­pra­wia, a pani mat­ka ze stra­chu umie­ra.

Ka­zik na te sło­wa zgrzyt­nął zę­ba­mi, na­ci­snął ka­pe­lusz na oczy i nic nie rze­kł­szy, ru­szył w kie­run­ku skle­pu pana Fu­kie­ra, któ­ry od da­wien daw­na w Ryn­ku han­dlo­wał wi­na­mi i roz­ma­ity­mi spe­cja­ła­mi za­mor­ski­mi.

– Cze­kaj no! – za­wo­łał za od­cho­dzą­cym Kac­pe­rek – mu­si­my się prze­cie oba­czyć. Mam wie­le no­win i mam też pew­ny pro­jekt. Chcę z tobą po­ga­dać…

– A i owszem, ale gdzie i kie­dy?

– Otóż to… do cie­bie iść nie moż­na,'bo tam Szwe­dów kupa, a to, co ci chcę po­wie­dzieć, jest sro­gi se­kret. Ale wiesz co? Jak się za­ła­twisz z tymi li­mo­na­mi dla im­ci­pa­na Land­skro­ny… bo­daj się hy­cel nimi udła­wił… to przyjdź do pana Ra­fa­ło­wi­cza. Wiesz gdzie… na uli­cy Św. Mar­ci­na, w ka­mie­ni­cy Se­ba­stia­na, cy­ru­li­ka…

– Wiem, wiem.

– Ba! nic nie wiesz, bo nie wiesz, gdzie się mie­ści pań Ra­fa­ło­wicz. Ma on na trze­cim pię­trze od tyłu dwie iz­deb­ki. Tam trze­ba wejść, a we drzwi za­stu­ka­ją trzy razy, bo in­a­czej pan Ra­fa­ło­wicz cię nie wpu­ści. Tam będę cze­kał na cie­bie i do syta się na­ga­da­my, ile że pan Ra­fa­ło­wicz jest sam i jako człek mą­dry, nie po­ską­pi nam rady i ob­ro­ku du­cho­we­go. Idź więc, za­łatw się z owy­mi li­mo­na­mi i przy­by­waj. A te­raz vale, uszy do góry, Ka­zi­ku, bo wszyst­ko bę­dzie do­brze. I po­wia­dam to­bie na ucho, jeno dla­te­go, byś fan­ta­zji nie tra­cił, że ta­kie­go daj­fel­dre­ku za­da­my tym za­mbrsz­czy­kom, że po­pa­mię­ta­ją przez wie­ki ma­zur­ską łapę. No, bądź zdrów! Cze­kam cię u pana Ra­fa­ło­wi­cza.

To rze­kł­szy, na­ci­snął ka­pe­lusz, po­pra­wił pod pa­chą fa­scy­kuł pa­pie­rzy­sków, ogrom­ne pió­ro moc­niej – utrwa­lił za uchem i znik­nął za za­krę­tem mu­rów ra­tu­szo­wych. Ka­zik zaś, z otu­chą ja­kąś w ser­cu, po­gnał do pana Fu­kie­ra po li­mo­ny dla lejt­nan­ta szwedz­kie­go Land­skro­ny.

Na Ryn­ku tym­cza­sem po daw­ne­mu prze­cha­dza­li się żoł­da­cy szwedz­cy, śpie­wa­li pie­śni, krzy­cze­li, wy­wra­ca­li kra­my prze­kup­kom, bili, kto im się na­wi­nął, tak że każ­dy ucie­kał jak naj­prę­dzej i chro­nił się do do­mów, by unik­nąć spo­tka­nia z pi­ja­ny­mi żoł­da­ka­mi. Zra­zu krę­ci­li się jeno mię­dzy uli­cą Grodz­ką, co ją póź­niej Świę­to­jań­ską na­zwa­no, a Je­zu­ic­ką, ale po­tem prze­szli na dru­gą po­łać Ryn­ku od uli­cy Go­łę­biej. Tu pod­le ka­mie­ni­cy „Pod Trze­ma Mu­rzy­na­mi” mia­ła swój kra­mik zna­na ca­łe­mu mia­stu pani Ma­cie­jo­wa, wdo­wa po szew­cu, któ­ry przez pi­jań­stwo stra­cił całą for­tu­nę i umarł. Wdo­wa, ile że mia­ła syna ma­ło­let­nie­go, któ­re­go trze­ba było cho­wać, za resz­tę gro­sza za­ło­ży­ła so­bie kra­mik z nić­mi, ta­siem­ka­mi, na­parst­ka­mi, a cza­su wio­sny han­dlo­wa­ła też owo­ca­mi. Ko­bie­ta była po­czci­wa, za­bie­gli­wa, pra­co­wi­ta, ale wy­ga­da­na okrut­nie. Oty­ła, upa­da­ją­ca już na nogi, sie­dzia­ła od świ­tu do nocy za swym kra­mem i bia­da temu, na kogo złość mia­ła lub kto ją ob­ra­ził. Wte­dy spa­dał na nie­szczę­śli­we­go taki po­tok słów i wy­my­ślań wy­po­wia­da­nych krzy­kli­wym i tak do­nio­słym gło­sem, że po ca­łym Ryn­ku się roz­le­gał, iż nie­szczę­śli­wy za­ty­kał uszy i ucie­kał z du­szą. Zna­no ją z tego w ca­łym mie­ście i bano się bar­dzo, choć jed­no­cze­śnie sza­no­wa­no, bo była uczci­wą, rze­tel­ną, ni­ko­go na grosz nie skrzyw­dzi­ła, bo­go­boj­ną, a sy­nów jak się na­le­ży wy­cho­wa­ła. Star­szy Ma­ciuś, bo ta­kie samo imię no­sił jak nie­bosz­czyk oj­ciec, był już cze­lad­ni­kiem szewc­kim i pro­wa­dził się po­rząd­nie, młod­szy Ja­nek ter­mi­no­wał u sto­la­rza, pana An­drze­ja Ku­li­ga, na No­wym Mie­ście. Obaj chło­pa­ki byli po­rząd­ni co się zwie, mat­kę sza­no­wa­li i bali jej się okrut­nie, bo jak co za­wi­ni­li, to im pła­zem nie pusz­cza­ła, na­wet star­sze­mu – Ma­ciu­sio­wi, choć był cze­lad­ni­kiem i wąs mu się pusz­czał. Nie­raz tak go spra­ła i za czu­pry­nę wy­tar­ga­ła, że chło­pak aż łzy miał w oczach.

Otóż trój­ka pi­ja­nych Szwe­dów, na­do­ka­zy­waw­szy się od po­łu­dnio­wej stro­ny ra­tu­sza, prze­szła te­raz na pół­noc­ną i za­ta­cza­jąc się, krzy­cząc i śpie­wa­jąc, na­gle zna­la­zła się przed kra­mem pani Ma­de­jo­wej. Ta spoj­rza­ła na nich groź­nie i ma­cha­jąc ręką, rze­kła po pol­sku:

– Po­szli precz! Cze­go tu sto­icie? Cze­go chce­ta?

Ale oni za­czę­li się śmiać i je­den tak sil­nie kop­nął nogą w kra­mik, że wszyst­kie roz­ło­żo­ne na nim nici, na­parst­ki, ta­siem­ki, gu­zi­ki i owo­ce roz­le­cia­ły się na wszyst­kie stro­ny. Ma­cie­jo­wa za­czer­wie­ni­ła się cała jak bu­rak, a w jej ma­łych, si­wych oczach za­ja­śnia­ły pio­ru­ny. Choć z cięż­ko­ścią się ru­sza­ła z po­wo­du sła­bo­ści nóg, te­raz jed­nak ze­rwa­ła się od razu i du­żym garn­kiem z barsz­czem, któ­ry z obia­du zo­stał, trza­snę­ła w łeb naj­bliż­sze­go Szwe­da. Gar­nek roz­le­ciał się na czę­ści i po­ka­le­czył żoł­da­ka, a przy tym barszcz się wy­lał i całą twarz mu na czer­wo­no uma­lo­wał. Zro­bił się strasz­ny krzyk i dwaj to­wa­rzy­sze po­szko­do­wa­ne­go do­by­li pa­ła­szy i rzu­ci­li się na Ma­cie­jo­wą, chcąc ją za­rą­bać, ale ta, wrzesz­cząc wnie­bo­gło­sy, nie ustą­pi­ła ani kro­ku, tyl­ko chwy­ciw­szy sta­rą dra­pa­kę, któ­ra w ką­cie kra­mi­ku sta­ła, tak dziel­nie nią wy­wi­jać za­czę­ła i tak prać bez li­to­ści pi­ja­nych Szwe­dzi­sków, że nie tyl­ko nic jej zro­bić nie mo­gli, ale sami po­tra­ci­li ka­pe­lu­sze i gęby mie­li szpet­nie po­dra­pa­ne. Rzu­ca­li się wpraw­dzie za­wzię­cie z go­ły­mi sza­bli­ska­mi w gar­ści ale że nie byli trzeź­wi, więc cio­sy ich pa­da­ły na da­szek kra­mi­ku, a przy tym zbie­gło się dużo lu­dzi na krzyk Ma­ciej owej i jak mo­gli, tak jej bro­ni­li.

Wła­śnie w tej chwi­li zja­wił się Ka­zik wra­ca­ją­cy z li­mo­na­mi od pana Fu­kie­ra. Spo­strzegł on, że je­den ze Szwe­dów, wi­docz­nie trzeź­wiej­szy, prze­stał rą­bać pa­ła­szem, a na­to­miast go­to­wał się prze­bić zdra­dziec­kim szty­chem bro­nią­cą się wa­lecz­nie dziel­ną prze­kup­kę. Wi­dząc to Ka­zik, któ­ry znał się, a na­wet przy­jaź­nił z sy­nem Ma­de­jo­wej, cze­lad­ni­kiem Mać­kiem, nie­wie­le my­śląc, tak zręcz­nie i szyb­ko pod­sta­wił nogę Szwe­do­wi, że ten jak dłu­gi ru­nął na zie­mię, Za­raz też zna­la­zło się kil­ku ochot­ni­ków, któ­rzy le­żą­ce­go Szwe­da po­czę­li nie­mi­ło­sier­nie okła­dać ki­ja­mi, a Ka­zik spo­strze­gł­szy bie­gną­cy ront szwedz­ki i wi­dząc, że tu nie ma na co cze­kać, drap­nął co żywo do domu. Ront roz­pę­dził zbie­go­wi­sko, a po­ka­le­czo­nych Szwe­dów i bied­ną Ma­cie­jo­wą za­brał ze sobą do kor­de­gar­dy w Zam­ku.ROZDZIAŁ II

W któ­rym Ka­zik za­po­zna­je się w przy­kry spo­sób z pier­ni­ka­mi pani Ma­cie­jo­wej

Ka­zik, za­ła­twiw­szy się z ony­mi li­mo­na­mi, któ­re mat­ka jego, pani Ju­liu­szo­wa Gin­te­ro­wa, wdo­wa po raj­cy miej­skim, sama za­nio­sła do kwa­te­ry ofi­ce­ra szwedz­kie­go Land­skro­ny, wy­rwał się za­raz z domu,.żeby naj­przód zo­ba­czyć, co się tam dzie­je na Ryn­ku, a po­tem pójść, jak się umó­wił ż Kac­per­kiem, do pana Ra­fa­ło­wi­cza. Okrut­nie był cie­ka­wy, co to za no­wi­ny ma Kac­pe­rek, no­wi­ny po­cie­sza­ją­ce, co w tych cięż­kich cza­sach było rzad­ko­ścią wiel­ką.

Biegł tedy żwa­wo, choć już mrok za­pa­dał, a rzad­kie la­tar­ki przy do­mach, z roz­ka­zu Szwe­dów za­raz po za­cho­dzie słoń­ca za­pa­la­ne, nie mo­gły do­sta­tecz­nie roz­świe­cić za­ciem­nio­nych ulic. Ka­zik czuł się w ja­kimś we­so­łym uspo­so­bie­niu, bo naj­przód Kac­pe­rek miał mu coś po­cie­sza­ją­ce­go po­wie­dzieć, po­tem, że bę­dzie ga­dał z pa­nem Ka­fa­ło­wi­czem, któ­ry był mę­żem sta­tecz­nym, uczo­nym i bar­dzo, lu­bił ta­kich smy­ków jak Ka­zik, a wresz­cie, że Szwe­do­wi pod­sta­wił nogi przy kra­mi­ku Ma­de­jo­wej, tak­że ów żoł­dak za­rył no­sem w bło­to. Cie­kaw też był bar­dzo, jak się ta przy­go­da skoń­czy­ła.

Ale za­raz we­so­łe uspo­so­bie­nie Ka­zi­ka pierz­chło, gdy zo­ba­czył kra­mik Ma­de­jo­wej roz­bi­ty na szcząt­ki, a koło nie­go krę­cił się star­szy jej syn, cze­lad­nik szewc­ki Ma­ciuś, z la­tar­ką w ręku, zbie­rał roz­rzu­co­ne nici, pa­cior­ki, szpil­ki, jabł­ka i pier­ni­ki i za­wo­dził gło­śno:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

Ma­ciuś był chło­pak wy­so­ki, cien­ki jak tycz­ka, o no­gach po­dob­nych do dwóch dłu­gich pa­ty­ków, z szy­ją jak, u żu­ra­wia, na któ­rej chwia­ła się głów­ka drob­na, szcze­ci­no­wa­tym, ru­dym wło­sem po­ro­sła. Brzyd­ki był jak nie­szczę­ście; oczka miał małe, siwe, głę­bo­ko za­pa­dłe, nos pał­ko­wa­ty i za­wsze czer­wo­ny jak bu­rak, co za­pew­ne odzie­dzi­czył po ojcu, pi­ja­ku ko­ron­nym. Po­wol­ny był nad­zwy­czaj­nie, mruk za­wo­ła­ny, ale zresz­tą chło­pak po­czci­wy z ko­ścia­mi. Stał te­raz po­chy­lo­ny nad ru­iną do­byt­ku mat­czy­ne­go, roz­pacz­li­wie wy­ma­chi­wał dłu­gi­mi rę­ka­mi, po­dob­ny do wia­tra­ku, i ża­ło­śli­wie za­wo­dził:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

Ka­zik zbli­żył się do nie­go z tyłu, ude­rzył go w ra­mię i za­py­tał:

– Ma­ciek, co to­bie?

Ma­ciuś po­wo­li, sys­te­ma­tycz­nie zwró­cił się ca­łym cia­łem do py­ta­ją­ce­go, pod­niósł la­tar­kę w górę, za­świe­cił nią w oczy Ka­zi­ka i wy­trzesz­cza­jąc za­baw­nie swe małe oczy, krzy­wiąc się szka­rad­nie i po­cią­ga­jąc no­sem, rzekł:

– A! to ty?

– A ja, jak wi­dzisz. Ale cze­góż ty tak la­men­tu­jesz? Ma­ciuś zro­bił wol­no pół ob­ro­tu, dłu­gą swą rękę wy­cią­gnął wska­zu­jąc na kram roz­bi­ty i rzekł:

– A tego.

– To Szwe­dy zro­bi­ły?

– Uhu!

– No i cóż, czy się to na co zda jesz­cze? Czy oca­lisz co to­wa­ru?

– Nic. – I ki­wa­jąc ża­ło­śli­wie gło­wą, po­cią­ga­jąc nie­ustan­nie no­sem, znów po­czął la­men­to­wać:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

– A gdzież jest mat­ka, pani Ma­ciej owa?

– Mat­ka? – po­wtó­rzył Ma­ciuś.

– No tak! Gdzie ona jest?

– Wzię­li ją.

– Kto ją wziął?

– Szwe­dy.

I jak gdy­by przy­po­mniał so­bie całą gro­zę swe­go po­ło­że­nia, po­cią­gnął gwał­tow­nie no­sem, oczka­mi, za­czął roz­pacz­li­wie mru­gać i po daw­ne­mu za­wo­dzić:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

– Ci­cho byś był, do pa­ra­lu­sza! – za­wo­łał gniew­nie Ka­zik. – Co two­je bab­skie la­men­ty po­mo­gą! Jesz­cze przyj­dzie ront szwedz­ki i za­bie­rze cię do kor­de­gar­dy, i tam cię oćwi­czą sro­dze.

Ma­ciuś spoj­rzał wy­stra­szo­ny na Ka­zi­ka, obej­rzał się do­ko­ła trwoż­li­wie, czy w rze­czy sa­mej ron­tu gdzie w po­bli­żu nie ma, i od razu ucichł.

– Ga­daj­że mi te­raz – mó­wił da­lej Ka­zik – co się z two­ją mat­ką sta­ło?

– Wzię­li ją.

– To wiem, ale do­kąd ją wzię­li?

– Do Zam­ku.

– Do Zam­ku? O, to źle!… to bar­dzo źle! – szep­tał Ka­zik na pół do sie­bie, na pół do Mać­ka. – Tam jest gu­ber­na­to­rem pan Gil­de­ster­na, człek sro­gi. No i cóż ty my­ślisz ro­bić?

– A nic.

– Ce­bu­la je­steś, i ko­niec! Cze­go tu sto­isz? To wszyst­ko te­raz nic nie­war­te. Wiesz co? Chodź ze mną!

Ma­ciek obej­rzał się wol­no na szcząt­ki kra­mi­ku, po­dra­pał po szcze­ci­no­wa­tej gło­wie i jak gdy­by wi­dok tej ru­iny obu­dził w nim po­przed­ni żal, za­czął roz­pacz­li­wie ma­chać dłu­gi­mi rę­ka­mi, po­cią­gać no­sem i la­men­to­wać:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

– Stul­żę gębę, do stu ka­tów, czy chcesz, żeby cię Szwe­dy osma­ga­ły?

– Nie chcę! – za­wo­łał żywo Ma­ciek, trwoż­li­wie spo­glą­da­jąc do­ko­ła.

– Więc bądź ci­cho i chodź ze mną!

– Do­kąd?

– Zo­ba­czysz.

Ma­ciek swo­im zwy­cza­jem le­ni­wie obej­rzał się na szcząt­ki kra­mi­ku i szlo­cha­jąc spy­tał:

– A to?

Ka­zik chwil­kę po­my­ślał i rzekł:

– Masz ra­cję, szko­da tego tak zo­sta­wić. Masz tu gdzie ko­szyk?

– Mam… tam! – i wska­zał na głąb kra­mi­ku.

– Więc da­waj go, po­zbie­ra­my to wszyst­ko i za­bie­rze­my.

Upły­nę­ło dość cza­su, nim Ma­ciek się po­ru­szył i do­stał się do kra­mu i tam, po­środ­ku mnó­stwa ru­pie­ci, wy­do­był duży z wi­kli­ny ko­szyk. Ka­zik nie­cier­pli­wił się, na­le­gał, wo­łał:

– A żywo! Ruś­zaj­że się! Cap je­steś, ma­zgaj i ce­bu­la za­tra­co­na!

Ma­ciek w. mil­cze­niu zno­sił te wy­my­śla­nia, z obo­jęt­no­ścią taką, jak­by się one jego nie ty­czy­ły, ale wca­le żwa­wiej się nie ru­szał.

Wol­no, sys­te­ma­tycz­nie wy­do­był kosz, otrzą­snął go, wy­pro­sto­wał się, po­cią­gnął no­sem, ode­tchnął głę­bo­ko i mruk­nął:

– A tom się zma­chał!

– Zma­chał się! Nie wiem czym! – za­wo­łał Ka­zik. – Bo­daj­że cię! Da­waj­że ten ko­szyk!

Ma­ciek wol­no pod­niósł kosz, za­rzu­cił na ple­cy i ostroż­nie wy­cią­ga­jąc swe dłu­gie, cien­kie nogi, prze­szedł przez róż­ne szcząt­ki i sta­wia­jąc kosz przed Ka­zi­kiem, po­wie­dział:

– Masz!

I znów się prze­cią­gnął, wes­tchnął i szep­nął:

– A tom się zma­chał!

Ka­zik już nic nie rzekł na to, mruk­nął tyl­ko coś pod no­sem i po­czął żwa­wo zbie­rać róż­ne przed­mio­ty, roz­rzu­co­ne pa­zie­mi, i wkła­dać je do ko­sza. Ma­ciek stał, pa­trzał na to i na­gle ni stąd, ni zo­wą­dzasz­lo­chał i za­ję­czał tak gło­śno, że się aż roz­le­ga­ło do­ko­ła:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

Ka­zik aż pod­sko­czył z gnie­wu i przy­padł­szy do Mać­ka, wy­mie­rzył mu w bok po­tęż­ne­go ku­ła­ka pię­ścią, wo­ła­jąc:

– Stu­lisz ty gębę, ce­bu­lo! Za­bie­raj mi się za­raz do ro­bo­ty, bo ja tu cza­su nie mam ba­wić się z tobą, ośla gło­wo!

Ma­ciek spoj­rzał na Ka­zi­ka, otrzą­snął się po ku­ła­ku i rzekł:

– Nie bij!

– Jak­że cię nie bić, kie­dyś cap!

– A nie cap, jeno Ma­ciej Dra­tew­ka.

– Za­bie­raj się do ro­bo­ty, bo ci­snę wszyst­ko i zo­sta­wię cię tu sa­me­go.

Na tę groź­bę Ma­ciek na ko­niec schy­lił się i po­czął po­wo­li zbie­rać pier­ni­ki, mot­ki nici i wstą­żek, orze­chy i ukła­dać to wszyst­ko do ko­sza. Nie szła mu ta ro­bo­ta, bo cią­gle wzdy­chał i szlo­chał, ale… wresz­cie ze­bra­no, co się dało, i kosz zo­stał tym wszyst­kim w trzech czwar­tych na­peł­nio­ny.Gdy to zro­bio­no, Ma­ciek prze­cią­gnął się, ode­tchnął głę­bo­ko i szep­nął:

– A tom się zmą­chał!

– Czym?

– A tym

– Ba­ran je­steś! Cóż to? Tro­chę ru­pie­ci po­zbie­rać, to u cie­bie ro­bo­ta?

– A ino!

– Nie ga­daj, za­bie­ra­my kosz, ty weź za jed­no, a ja za dru­gie ucho.

– Za­raz.

– Śpiesz się!

– Niech so­bie od­pocz­nę.

– A bo­daj­że cię Szwe­dy ubi­ły! Po czym ty bę­dziesz od­po­czy­wał?

– Spo­ci­łem się.

– Spo­ci­łeś się?

– Tak, krzyż mnie boli.

I oglą­da­jąc się do­ko­ła, znów po­czął no­sem po­cią­gać, oczka­mi ru­szać i na­gle jak nie ryk­nie na cały Ry­nek:

– O la­bo­ga! la­bo­ga!

Ka­zik aż pod­sko­czył i już nie wie­dział, co ro­bić, ale na szczę­ście roz­le­gły się mia­ro­we kro­ki żoł­nie­rzy idą­cych ron­tem.

– Ront idzie! – syk­nął Ka­zik. – Bierz kosz i ucie­kaj­my!

To po­skut­ko­wa­ło. Ma­ciek po­rwał ko­szyk i wy­cią­ga­jąc swe dłu­gie nogi, ma­cha­jąc ręką, pu­ścił się tak sza­lo­nym pę­dem, że Ka­zik, któ­ry trzy­mał kosz za dru­gie ucho, le­d­wie był w sta­nie na­dą­żyć. W jed­nej chwi­li zna­leź­li się na Wą­skim Du­na­ju.

Tak ubie­gł­szy kil­ka­na­ście kro­ków, Ma­ciek czu­jąc, że już nie­bez­pie­czeń­stwo spo­tka­nia się z ron­tem mi­nę­ło, na­gle za­trzy­mał się tak gwał­tow­nie, że Ka­zik, nie spo­dzie­wa­jąc się tego, wpadł na kosz i gło­wą za­nu­rzył się mię­dzy pier­ni­ki, nici i wstąż­ki.

Ma­ciek wol­no od­wró­cił się i spo­strze­gł­szy to­wa­rzy­sza w ta­kiej po­zy­cji, cięż­ko wy­do­by­wa­ją­ce­go się z ko­sza, po­czął się pi­skli­wym gło­sem śmiać:

– Hi! hi! hi!

Ale Ka­zik wy­gra­mo­lił się na ko­niec z ko­sza i opła­ka­ną miał fi­zjo­gno­mię, bo na­tknął się twa­rzą na ja­kiś mięk­szy pier­nik, któ­ry mu się przy­le­pił do nosa. Uj­rzaw­szy to,

Ma­ciek aż chwy­cił się obu­rącz za brzuch i za­no­sił się od śmie­chu:

– Cha! cha! cha!

Ka­zik, wście­kły od gnie­wu, otarł z twa­rzy roz­płasz­czo­ny pier­nik i przy­sko­czyw­szy do Mać­ka, za­py­tał gniew­nie, ści­ska­jąc pię­ście:

– Cze­go się, szewc­ka smo­ło, śmie­jesz?

– Z cie­bie.

– Ze mnie? dla­cze­go?

– Boś żół­ty na gę­bie. Hi! hi! hi!

Ka­zik, nie­wie­le my­śląc, wy­mie­rzył mu pię­ścią je­den i dru­gi po­tęż­ny raz pod bok i rzekł:

– Masz! masz! Śmiej­że się te­raz!

– Nie bij – mruk­nął Ma­ciek.

– Cze­go sto­isz? Weź kosz, bo, da­li­bóg, nie wy­trzy­mam. Po coś sta­nął?

– Żeby od­po­cząć.

– Po czym?

– Zma­cha­łem się!

– Weź­miesz ty ko­szyk? Bo in­a­czej, jak mnie wi­dzisz, zo­sta­wię cię na środ­ku uli­cy sa­me­go i rób so­bie, co chcesz.

Na tę groź­bę Ma­ciek wes­tchnął, wziął kosz le­ni­wie i już te­raz wol­nym kro­kiem szedł na­przód. Ale nie­ba­wem na rogu uli­cy Piw­nej, a jak ją wte­dy na­zy­wa­no, Św. Mar­ci­na, za­trzy­mał się, kosz po­sta­wił i mruk­nął:

– A tom się zma­chał!

Ale Ka­zik już nic nie mó­wił, tyl­ko gniew tłu­mił w so­bie, bo wie­dział, że z upar­tym i… le­ni­wym Mać­kiem nic nie po­ra­dzi. Mil­czał więc i w ten spo­sób, po­su­wa­jąc się wol­no za­trzy­mu­jąc się co kil­ka kro­ków, przy czym Ma­ciek wzdy­chał i połą od żu­pa­na ob­cie­rał pot z czo­ła, do­sta­li się na ko­niec do ka­mie­ni­cy za­miesz­ka­łej przez pana Ra­fa­ło­wi­cza.

– Chwa­ła Bogu – szep­nął Ka­zik – bo, da­li­pan, dłu­żej już bym nie wy­trzy­mał z tym ga­mo­niem.

Nie­ma­ło jesz­cze było kło­po­tu, nim kosz wy­win­do­wa­li na trze­cie pię­tro, ale prze­cie trud­ne­go tego dzie­ła do­ko­na­li na wiel­kie wzdy­cha­nie i jęki Mać­ka.ROZDZIAŁ III

W któ­rym pani Hi­po­li­to­wa wy­stę­pu­je na sce­nę

Pan Ra­fa­ło­wicz, mąż le­ci­wy i po­waż­ny, zaj­mo­wał w ka­mie­ni­cy Se­ba­stia­na, cy­ru­li­ka, na trze­cim pię­trze dwa po­ko­iki z kuch­nią. W tej kró­lo­wa­ła nie­po­dziel­nie pani Hi­po­li­to­wa, go­spo­dy­ni i ku­char­ka, ko­bie­ta nie­mło­da, oty­ła, wiecz­nie za­gnie­wa­na i ga­da­tli­wa nad mia­rę. Owe­go wie­czo­ru czerw­co­we­go, po­daw­szy swe­mu panu go­rą­cej po­lew­ki win­nej z grzan­ka­mi, sia­dła so­bie w kuch­ni i za­dziaw­szy na nos ogrom­ne oku­la­ry, za­bra­ła się niby do ce­ro­wa­nia je­go­mo­ści­nej bie­li­zny, ale że w kuch­ni było go­rą­co, więc dzier­żąc w jed­nej ręce igłę z nit­ką, w dru­giej ko­szu­lę, zdrzem­nę­ła się na do­bre. W kuch­ni było dużo much i te, zna­la­zł­szy tak ob­fi­ty po­karm, ja­kim było spo­co­ne ob­li­cze pani Hi­po­li­to­wej, ob­sia­dły je tłum­nie i gry­zły nie­mi­ło­sier­nie, na co jed­nak drze­mią­ca zgo­ła nie zwa­ża­ła, ale, za­pa­da­jąc w co­raz więk­szy sen, chra­pać so­bie, na do­bre za­czę­ła.

W tej wła­śnie chwi­li ktoś de­li­kat­nie do drzwi za­stu­kał. Zra­zu pani Hi­po­li­to­wa tego nie sły­sza­ła, ale na ko­niec, gdy pu­ka­nie się po­wtó­rzy­ło i sta­wa­ło się co­raz sil­niej­szym, ze­rwa­ła się na rów­ne nogi i nie mo­gąc się zo­rien­to­wać, prze­że­gna­ła się szep­cząc:

– W imię Ojca i Syna, a co to?

A gdy się pu­ka­nie znów roz­le­gło, po­bie­gła do drzwi i nie otwie­ra­jąc za­py­ta­ła:

– Kto tam?

– Ja.

– Co za ja?

– Ka­zi­mierz Gin­ter.

– Gin­ter? Go za Gin­ter?

– A prze­cież mnie pani Hi­po­li­to­wa zna. Je­stem syn sta­rej Ju­liu­szo­wej Gin­te­ro­wej z Krzy­we­go Koła.

– Aa! a cze­góż ty, smy­ku, chcesz po nocy?

– Mam spra­wę do pana Ra­fa­ło­wi­cza. Przy­szli­śmy tu z Mać­kiem Dra­tew­ką.

– Z kim?

– Z Mać­kiem Dra­tew­ką.

– A to co za li­cho?

– Nie li­cho, jeno syn prze­kup­ki Ma­de­jo­wej.

– Aa! a on cze­go chce?

– Też przy­szedł do pana Ra­fa­ło­wi­cza. Ale niech nas jej­mość pu­ści, bo cze­góż my tu bę­dzie­my wy­sta­wa­li na scho­dach?

– Nie mogę, tego by jesz­cze bra­ko­wa­ło. Pój­dę przo­dy, po­ra­dzę się je­go­mo­ści. Kto wie, czyś ty Gin­ter? A może jaki zbój albo, co gor­sza, Szwed. Cze­kaj­cie, za­raz wró­cę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: