- W empik go
Szwindel w Grünbergu - ebook
Szwindel w Grünbergu - ebook
Najbardziej zaskakujące rozwiązanie miewają zagadki, które wydają się oczywiste.
Rok 1922, Zielona Góra znajduje się w granicach administracyjnych Niemiec. W Grünbergu wielkie poruszenie, miasto szykuje się do świętowania 700-lecia istnienia. Jednym z punktów obchodów będą mistrzostwa Europy w zapasach - w końcu tutaj urodził się jeden z czołowych zawodników tej dyscypliny. W hotelu, w którym umieszczono sportowców, dochodzi do brutalnego gwałtu i morderstwa pokojówki. Ślady zbrodni nie pozostawiają złudzeń - zabójca musiał być nadzwyczajnie silny. Mistrzostwa ruszają, śledczy pracują. Do tropienia sprawcy przyłącza się również lokalny dziennikarz.
Powieść skrupulatnie osadzona w topografii i historii Zielonej Góry. Autor nagrodzony . Zielonogórską Nagrodą Literacką „Winiarka".
Wciągający kryminał retro w stylu Marka Krajowskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3506-6 |
Rozmiar pliku: | 564 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
− Jestem doktor Skarbeck z Berlina. Reprezentuję wąski zarząd Europäischer Athleten-Club „Samson” – przedstawia się najwyżej czterdziestoletni mężczyzna przy tuszy. Kiedy wchodził do gabinetu nadburmistrza, znajdujący się tam redaktor Mischke miał przed oczami beczułkę na młode wino ustawioną przed wejściem do winiarni Goldene Traube przy Breslauerstrasse, do której lubił zajrzeć wieczorem. Mimo że berlińczyk ma niewiele więcej niż półtora metra wzrostu, to z pewnością waży nie mniej niż trzy cetnary. Niemal kopia Franza, szwagra Mischkego, który także nosił bujne wąsy przykrywające górną wargę oraz odrobinę zawsze mokrych włosów po bokach głowy podobnej do gruszki. Jenny się śmiała, że Franza jest łatwiej przeskoczyć niż ominąć. Szwagier zmarł we śnie z powodu ataku serca. Ciebie, doktorze, czeka taki sam koniec, prorokuje Mischke, kątem oka obserwując berlińczyka. Dałby sobie rękę uciąć, że gdzieś go spotkał, ale nie pamięta gdzie i kiedy. – Jest ze mną Kalihack, urodzony w Grünbergu. – Skarbeck pokazuje na swoje przeciwieństwo: co najmniej dwa metry wzrostu i ręce zwisające niemal do kolan. Wygląda na takiego, który nie zasiądzie do obiadu, póki na stole nie będzie półmiska trzęsącej się golonki w zasmażanej kapuście, kopiastej michy kartofli i dzbanka zimnego piwa. − Kalihack należy do najlepszych zawodników naszego klubu.
Nadburmistrz najpierw uścisnął pulchną dłoń doktora Skarbecka, potem zrobił krok w stronę Kalihacka, już wyciągnął do niego rękę i nagle ją cofnął, jakby zdał sobie sprawę z tego, że jeśli atleta zechce popisać się swoją krzepą, to połamie mu palce. Kalihack chyba tego się domyślił, bo schyliwszy się, jakby się wstydził swojej postury, ledwie dotyka dłoni Alfreda Finkego.
− Grünberczyk? – Nadburmistrz zwraca się do siłacza, jednocześnie wskazując jemu i Skarbeckowi krzesła przy stole. – To znaczy, że pan urodził się w naszym mieście, Grünberg in Schlesien, a nie w Hessen, Sachsen czy tym... no... – przymrużywszy oczy i pukając palcami w blat, Finke stara się sobie przypomnieć, gdzie leży czwarty Grünberg, o którym tyle razy wspominał profesor Schmidt, ale akurat teraz wyleciało mu to z głowy, dlatego odwrócił się do sekretarza miasta, prosząc go o pomoc.
− Niewielka miejscowość wypoczynkowa koło Prenzlau w Mecklenburg − podpowiada szeptem zawsze czujny Gregor Widenka.
Nadburmistrz miał na myśli dużą wieś z niedawno rozbudowanym pałacem Raczyńskich niedaleko Samter, gdzie bywał jako radca sądowy, kiedy ten powiat znajdował się w granicach pruskiej Provinz Posen. Teraz Grünberg, a właściwie Zielonagóra, jak mówią miejscowi, znowu należy do Rzeczypospolitej. Polacy nigdy nie skrzywdzili Alfreda Finkego, nie widzi więc powodu ich ignorować czy się na nich obrażać, ale ponieważ pierwszy raz widzi doktora Skarbecka, tego nie mówi.
− Czwartego czerwca, w święto Zesłania Ducha Świętego, które który bywa nazywane Zielonymi Świątkami, będziemy obchodzili siedemsetlecie naszego miasta ogrodów. Zaprosiliśmy imienników z Hessen, Sachsen i Mecklenburg. Będzie okazja, żeby powołać związek Grünbergów. Panów także zapraszamy na tę uroczystość. – Finke wyciąga prawą rękę w kierunku Skarbecka, na co berlińczyk nie zwraca uwagi, lewą wskazuje Kalihacka, który uśmiecha się zadowolony.
− Celny zamiar, panie nadburmistrzu – chwali sekretarz, nie pierwszy raz starając się mu przypodobać. Widenka nie przypomniał, że taką propozycję zgłosił zastępca Finkego, burmistrz Ouvrier jeszcze dwa lata temu i powtórzył przedwczoraj podczas sesji rady miejskiej zatwierdzającej wydatki na jubileusz.
− Z lat spędzonych w Grünbergu najmilej wspominam chłopięce czasy. Gdy coś się przeskrobało i ojciec rozglądał się za rzemykiem, to brało się nogi za pas i gnało tam, gdzie są kopalnie. Zanosiło się na większe lanie albo padał deszcz, to nie wracało się do domu na noc. Najbliżej było do kopalni... no...? Jak się ona nazywała? Taka z wieżą. – Mimo że Kalihack przymyka oczy, nie może sobie przypomnieć jej nazwy.
− Beust? Friedrich Wilhelm? Mathilde? – podpowiada Widenka.
− Ta na prawo od Piastenhöhe.
− Carl.
− O, o! – wykrzykuje zadowolony Kalihack, wyciągając palec w stronę sekretarza miasta. – Znałem tam wszystkie korytarze. Pewnie jeszcze trafiłbym do składziku, gdzie górnicy chowali oskardy i szufle na noc. Chociaż wykradanie węgla było zakazane, nigdy nie wracało się do domu z pustym workiem.
− Szyby i wieże pozostały, ale kopalnie już w większości są zamknięte – informuje go Widenka. – Przy obecnych cenach nie opłaca się sprzedawać węgla prosto z kopalni. Lepiej się wychodzi na brykietowaniu miału węglowego.
− Mój ojciec przyjechał za robotą z wioski koło Unruhstadt. W Grünbergu najpierw najął się za górnika w tej kopalni, co pan sekretarz powiedział, a po jej zamknięciu robił w zakładach budowy mostów. Ja jestem urodzony w Grünbergu. I jak ojciec też byłem za robotnika u Beuchelta, ale niedługo, bo dałem dyla do Berlina. – Dopiero teraz Kalihack odpowiada na pytanie Finkego, po czym uśmiecha się, jakby oczekiwał od niego uznania czy aprobaty tego, że przyznaje się do miejsca urodzenia. – Próbowałem namówić kuzyna, żeby poszedł moją drogą. Moglibyśmy stworzyć duet atletów. Peter musiał ohajtać się jeszcze przed wojną. Już zmajstrował czwórkę bachorów, piąty w drodze, a ostatniego słowa jeszcze nie powiedział. Najpierw robił w winiarni przy Hospitalstrasse, później u Beuchelta był za stolarza. Gdy wrócił z frontu, skierowali go do policji, bo taki... – Kalihack podnosi zaciśnięte dłonie, co ma symbolizować tężyznę kuzyna. – Peter mówił, że nigdzie nie było mu tak dobrze, jak u Beuchelta. Roboty huk, ale za to akuratny zarobek.
− Zapewne pan wie, że większość przepraw mostowych przez Oder od miasta Brieg po Stettin postawili grünberczycy od Beuchelta. Także Freiheitsbrücke w Breslau, drugi największy most w Niemczech, jest dziełem inżynierów i robotników z zakładów, w których pan pracował – mówi Finke do Kalihacka, na razie pomijając Skarbecka. Doktor traktuje to jako brak szacunku dla członka zarządu Europäischer Athleten-Club „Samson”, dlatego cicho chrząka. Gdyby nie sprawa, którą musi załatwić z nadburmistrzem, powiedziałby, co myśli o jego zachowaniu.
− Pasażerowie Orient Expressu Paryż-Stambuł podróżują w wagonach restauracyjnych i sypialnych wykonanych w fabryce Beuchelta w naszym Grünbergu – wtrąca sekretarz miasta. Zganiony karcącym spojrzeniem Finkego natychmiast się garbi.
− Jeżeli w najbliższym czasie będzie pan zastanawiał się, gdzie ulokować swój kapitał, mam na myśli przede wszystkim gotówkę, zapraszam do Grünbergu. – Nadburmistrz uśmiecha się do Kalihacka zachęcająco. – W niedługim czasie musimy postawić domy dla optantów. Najechało ich tyle, że zabrakło mieszkań w mieście. – Atleta robi pytające oczy, dlatego Finke natychmiast wyjaśnia, że to w przeważającej większości Niemcy, przesiedleńcy z Provinz Posen. – Pewniejszego i wręcz błyskawicznego zarobku nikt panu nie zagwarantuje.
Skarbeck znowu chrząka, teraz głośniej, i wysuwa dolną wargę spod wąsów. Uważa, że jest ignorowany. Berlińczyk nie lubi, gdy ktokolwiek odzywa się wtedy, kiedy on powinien być przy głosie, a tym bardziej kiedy załatwia sprawy klubowe.
− Czas pana nadburmistrza jest cenny, najwyższa więc pora wyjaśnić cel naszej wizyty – mówi do Kalihacka takim tonem, jakby wszystko wcześniej z nim przedyskutował, co nie jest prawdą. Każdego atletę Skarbeck ma za kretyna, którego zadaniem jest zrobić jedynie to, co on mu kazał.
− Na początku ubiegłego tygodnia dostałem depeszę z Oberpräsidium der Provinz Niederschlesien zu Breslau zapowiadającą wizytę przedstawiciela zarządu Europäischer Athleten-Club „Samson”. Wczoraj w rozmowie przez telefon potwierdził to sekretarz Regierungspräsidium zu Liegnitz, zaznaczając, że prezydent naszej rejencji pan doktor Zimmer jest głęboko zainteresowany inicjatywą klubu Samson. Nawiasem mówiąc pan prezydent Zimmer w młodości doskonale jeździł konno. Gdyby nie choroba, byłby uczestnikiem igrzysk w Stockholm. Miał nadzieję, że cztery lata później będzie reprezentował Cesarstwo Niemieckie na igrzyskach w Berlinie. Niestety, wojna...
− Nikt się nie spodziewał, że wojna będzie aż tak długo trwała – wtrąca Widenka i skarcony spojrzeniem Finkego znowu się garbi.
− Panowie, wszelkimi sposobami trzeba podnosić poziom ducha narodowego, aby już nigdy nie powtórzyło się to, co miało miejsce w Compiègne. Nie w pałacu rządowym, nie na polu bitewnym, a w wagonie kolejowym minister Erzberger podpisał kapitulację. Mało tego, zgodził się na warunki, które upokorzyły naród niemiecki. Mimo że jestem socjaldemokratą jak nasz prezydent Ebert, jako Niemiec źle się z tym czuję. – W głosie nadburmistrza redaktor Mischke pierwszy raz wyczuwa rozgoryczenie. Dziennikarz myśli identycznie, ale dotąd nie miał odwagi i okazji podzielić się z Finkem swoją opinią. – Jeżeli panowie z zarządu klubu podtrzymują swój zamiar, z naszej strony otrzymają takie wsparcie, jakie będzie możliwe w obecnej, bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, gospodarczej, nawet społecznej.
− Oczywiście – tyle udało się powiedzieć Skarbeckowi.
Nie zważając na to, że berlińczycy są gośćmi, Finke kontynuuje:
− Pomimo ogromnych trudności, w tym roku świętujemy siedemsetlecie nadania praw miejskich Grünbergowi. Przygotowujemy coś wyjątkowego. Wy-ją-tko-we-go – powtarza sylabizując i urywa, jakby spodziewał się serii pytań. Zakłopotany Skarbeck wtulił głowę w ramiona. Kalihack splótł te swoje ogromne dłonie na piersiach i patrzy za okno, przez które Mischke również widzi kamiennego orła nad wejściem do apteki Adler. Nie doczekawszy się pytań, nadburmistrz przybiera poważną minę. – Szczerze mówiąc, to brakuje dokumentu potwierdzającego fakt lokacji Grünbergu w 1222 roku, ale darzymy zaufaniem badaczy dziejów naszego miasta. Może to miało miejsce kilka lat wcześniej lub nawet kilkanaście lat później. Dokładna data nikomu nie jest potrzebna do szczęścia, chociaż nie zaszkodzi ją poznać. Idzie o to, panowie, żeby po tragedii wojennej dać mieszkańcom nadzieję na poprawę ich, co tu kryć, okrutnego losu – ściszając głos, wyjaśnia nadburmistrz. Finke nie przyznał się, że to wyjaśnienie usłyszał od swego zastępcy w ratuszu. Nie zawsze się z nim zgadza, ale akurat w sprawie obchodów siedemsetlecia miasta ma identyczne zdanie jak burmistrz Ouvrier. – Chodzi o to, żeby grünberczycy myśleli nie tylko o utraconych majątkach i odszkodowaniach, jakich zwycięskie państwa ententy żądają od Niemiec, o zabitych ojcach, mężach, braciach i synach, sąsiadach, lecz i żyli nadzieją na zmianę swego położenia. Z wypłaty odszkodowań państwo się wywiąże, czego jako socjaldemokrata jestem pewien. Na ścianie ratusza za niedługi czas zawiesimy tablicę z nazwiskami poległych mieszkańców naszego miasta. Ona będzie świadczyła o ich męstwie. Nikogo nie trzeba przekonywać, że grünberczycy mają prawo cieszyć się tym, co już osiągnęli i co osiągną za rok, za trzy lata, za pięć. Po ciężkiej pracy, po trudach dnia powszedniego ludziom należy się wytchnienie. Dlatego, panowie, organizujemy święto z okazji siedemsetlecia nadania praw miejskich, mimo że, jak powiedziałem, nie znamy dokładnej daty, kiedy Grünberg stał się pełnoprawnym miastem. To z jednej strony powinien być odpoczynek dający radość, z drugiej szacunek i pamięć o tych, którzy między zielonymi wzgórzami wznieśli ratusz i otaczające go kamienice, kościoły, warsztaty, sklepy i banki, fabryki. Którzy założyli winnice i ogrody. Którym ta ziemia za życia stała się bliską, po śmierci będzie lekką.
Doktor Skarbeck już ma na końcu języka uwagę, że skoro brakuje dokumentu potwierdzającego nadanie praw miejskich, nieuczciwe jest świętowanie jubileuszu, gdy zdaje sobie sprawę z tego, że identyczny zarzut nadburmistrz mógłby skierować pod adresem Europäischer Athleten-Club „Samson”. Berlińczyk wyjmuje papiery z teczki.
− Proszę, tu jest upoważnienie do prowadzenia rozmów z władzami miasta na temat organizacji zapaśniczych mistrzostw Europy. – Skarbeck kładzie dokument na stole przed Finkem. Nie wyjaśnia, że chodzi o zawody w stylu dowolnym, których nie akceptuje międzynarodowa federacja zapaśnicza. To bardziej pokazy dla publiczności niż sportowa rywalizacja atletów. Ich wyniki nie będą widniały w żadnej tabeli dostępnej w biurach krajowych związków zapaśniczych. – Nasze mistrzostwa odbywają się co roku w innym mieście, jak na razie tylko w Niemczech. Przepraszam, zapomniałem, przed czterema laty gospodarzem zmagań zawodników był Bromberg, jak mówią Polacy, Bydgoszcz, ale to miasto w niemałej części jest zamieszkałe przez Niemców.
– Kiedy jako radca sądowy pracowałem w Posen, bywałem w Bromberg. Potwierdzam: miasto jest bardziej niemieckie niż polskie. Podobnie jak Posen – wtrąca Finke.
− Proponowaliśmy Czechom i Madziarom, nawet Estończykom. Ci ostatni nie tylko wyrazili ochotę, lecz i poczynili przygotowania do organizacji zawodów i, mówię o tym z przykrością, miesiąc temu poinformowali zarząd naszego klubu, że ze względu na liczne trudności wynikające z niekorzystnej sytuacji gospodarczej kraju, rezygnują. Mieliśmy na uwadze Katowice, to znaczy Kattowitz, tyle że teraz z Polakami jakoś tak... – Skarbeck urywa. Niewiele wie o Finkem, dlatego lepiej będzie, jeśli nadburmistrz nie pozna jego opinii o Polakach. – Gdy o tym dowiedział się tu obecny Kalihack, podpowiedział, aby mistrzostwa przeprowadzić w Grünbergu. Jako uświetnienie siedemsetlecia miasta. Nie ukrywam, że zostało mało czasu na przygotowanie zawodów.
− Całe trzy miesiące – zauważa Widenka.
− Położenie Grünbergu przy linii kolejowej w połowie drogi między Berlinem i Breslau daje gwarancję, że dojazd uczestników będzie ułatwiony. Liczymy na to, że mistrzostwa odbędą się zgodnie z zasadami rywalizacji sportowej i spotkają się z dużym zainteresowaniem tak mieszkańców Niederschlesien, jak i Brandenburg, a przede wszystkim miasta słynnego z uprawy winorośli. – Skarbeck ma ochotę powtórzyć to, czego dowiedział się od Kalihacka o winiarni Gremplera, ale nie jest pewny, czy dobrze wszystko zapamiętał, a to dlatego, że nie wierzy, aby w prowincjonalnym mieście znajdowała się wytwórnia wina musującego, które smakuje tak samo jak trunek znad Renu.
Nadburmistrz jeszcze raz dziękuje za wybór Grünbergu na miejsce mistrzostw. Nie przyznał się, że ani on, ani nikt spośród jego znajomych nigdy nie przyglądał się zmaganiom atletów. Finke słyszał, że to jedna z najstarszych dyscyplin sportowych, znana jeszcze w antycznej Grecji. Na czym ona polega, tego nie wie. Domyśla się, że dwaj zawodnicy stają naprzeciw siebie i na sygnał sędziego jeden stara się tak chwycić drugiego, żeby go powalić na matę. A że zapaśnicy to mężczyźni wysocy, umięśnieni, przy tym silni, walka powinna się podobać przede wszystkim kobietom i młodzieży. W Grünbergu, jak w każdym niemieckim mieście, chłopcy biegają po boisku za piłką, nieliczni rowerzyści pedałują po ścieżkach i wzniesieniach Piastenhöhe, kto ma ochotę, czas i pieniądze, ten wsiada do omnibusu albo wynajmuje dorożkę i każe fiakrowi zawieźć się do Luisenthal, gdzie wypożycza łódkę lub kajak. W przeszłości władcy Prus zatrzymywali się w Grünbergu na nocleg, kosztowali miejscowego wina, zachwalali je, ale nigdy nie zdarzyło się, aby nakazali swoim aprowizatorom kupować ten trunek z przeznaczeniem na królewski stół. Finke miał ochotę pochwalić się, że Grünberg jest wyróżniającym się miastem w północnej części Niederschlesien, odbył się tu nawet koncert wiedeńskiej orkiestry pod batutą samego Johanna Straussa juniora w maju 1900 roku. Nadburmistrz nigdy nie słyszał utworów Straussów. Bywał na koncertach kameralnych organizowanych przez miejscowy Suckelbund dlatego, że jest włodarzem miasta i wypadało się pokazać. W przeciwieństwie do swego zastępcy, doktora Ouvriera, który o muzyce nie tylko wie prawie wszystko, ale i czasem wspomaga organistę w kościele Zum Garten Christi, Finkego nie interesuje żadna ze sztuk.
− Kiedy te pokazy mają się odbyć?
− Mistrzostwa Europy w zapasach – poprawia go doktor Skarbeck. – Zarząd naszego klubu ustalił termin na czwarty dzień czwartego czerwca. Zesłanie Ducha Świętego. Zielone Świątki. Poniedziałek jest także dniem świątecznym, zawody więc będą mogły trwać do późnej nocy w niedzielę.
− Tego terminu nie można zaakceptować – odzywa się sekretarz miasta, gotów uzasadnić dlaczego.
Finke kręci głową.
− W niedzielę, czwartego czerwca, jak już powiedziałem, świętujemy siedemsetlecie naszego miasta – wyjaśnia. – Rozpoczniemy je w sobotę wieczorem uroczystym koncertem na placu przed ratuszem. Na niedzielne popołudnie mamy zaplanowany korowód i wielką zabawę, która z pewnością przeciągnie się do poniedziałku.
− A czy da się przesunąć świętowanie siedemsetlecia o tydzień? – pyta Skarbeck przekonany, że nadburmistrz nie będzie oponował i natychmiast przytaknie. – Przecież i tak jubileusz jest na wyrost, a taka okazja do lansowania miasta już może się nie powtórzyć.
− W Grünbergu, panie doktorze, po to uchwalamy prawo, żeby je przestrzegać – mówi Finke, zerkając na Mischkego, jakby oczekiwał od niego poparcia. – Ten termin, znany wszystkim mieszkańcom od co najmniej roku, jednomyślnie zaakceptowała rada miejska. Dotąd milczący przedstawiciel naszej prasy, pan Mischke z „Grünberger Tageblatt”, z pewnością to potwierdzi. Zgadza się, redaktorze?
Dziennikarz przytakuje dlatego, że nie chce zawstydzić nadburmistrza. O przyjeździe organizatorów mistrzostw Mischke dowiedział się od Finkego wczoraj wieczorem podczas zebrania członków koła miejskiego Sozialdemokratische Partei Deutschlands. Redakcja bardziej poczytnego „Grünberger Wochenblatt” nie jest przeciwna nadburmistrzowi, ale i nie wspiera jego projektów tak, jak to robi „Grünberger Tageblatt”.
− W takim razie będę musiał przekonać zarząd klubu, żeby zgodził się na przesunięcie mistrzostw o tydzień, jeżeli panom nowy termin nie przeszkadza.
− A może przeprowadzić je w piątek? W sobotę przed koncertem urządzić spotkanie z tym, który zostanie mistrzem. Na pewno przyjdzie dużo ludzi – podpowiada Widenka, kierując propozycję bardziej do Finkego niż do Skarbecka.
Nadburmistrz kiwa głową, po czym pyta, czego organizatorzy oczekują od władz miasta.
− Zrozumiałem, doktorze Skarbeck, że Europäischer Athleten-Club „Samson” jest głównym organizatorem tego wydarzenia – dodaje Finke, jakby nie był o tym przekonany.
− Prosimy o pomoc w wynajęciu hoteli za niewygórowaną cenę, a najlepiej, jeśli się da... bezpłatnie.
− Pomożemy – natychmiast decyduje Finke. – Myślałem, że zacznie pan, doktorze, od pomieszczenia. Jeszcze nie mamy w mieście sali widowiskowej takiej jak Jahrhunderthalle w Breslau. Mamy salę kinową, w której zmieści się sześćset szesnaście widzów. Policja, a przede wszystkim straż ogniowa nie pozwoli na dostawienie krzeseł. W zeszłym roku nasi przewidujący kupcy, bracia Bohrowie, tu niedaleko postawili Lichtspieltheater.
− Najlepsza byłaby restauracja. Lokal z jedną salą na czterysta, pięćset miejsc i kilkoma mniejszymi, położony blisko centrum. Idę o zakład, że właściciel czy dzierżawca restauracji na pewno na tym nie straci. A jaka popularność!
− Max Blumel’s przy Katolische Kirchstrasse albo Grüner Kranz – Finke proponuje większe restauracje w pobliżu ratusza, w których podejmował swoich gości.
− Dużo więcej miejsca znajdzie się w Café Kaiserkrone – podpowiada sekretarz miasta. – Albo, albo... – Widenka robi zagadkową minę. – Na parterze w Ressurcen przy Neumarkt jest restauracja, obok niej kręgielnia i sporo mniejszych pomieszczeń. W sali balowej na pierwszym piętrze zmieści się ze sto pięćdziesiąt par.
− Za mało, żeby pokryć wydatki związane z organizacją mistrzostw – twierdzi Skarbeck. – Powinna być restauracja na co najmniej czterysta osób.
Mischke uważa, że te wymogi spełnia jedynie sala na rogu Berlinerstrasse i Fliessweg, gdzie koncertowała orkiestra Straussa juniora, ale się nie odzywa.
− Deutsche Reichshalle! – wykrzykuje sekretarz miasta. – Co prawda restauracja nie w samym centrum, ale niedaleko od ratusza i, jakby to powiedział profesor Schmidt, z wyjściem do lasu. Duża sala główna, letni ogródek, kilka mniejszych pomieszczeń. Niezła kuchnia.
Finke ma na końcu języka pytanie, gdzie to jest, lecz żeby Mischke nie posądził go o nieznajomość miasta, trzyma język za zębami.
− Zwycięzca, wicemistrz i dwaj zdobywcy trzeciego miejsca będą szczęśliwi, jeżeli ich wysiłek zostanie nagrodzony jeszcze czymś poza medalami i dyplomami. Nieśmiało podpowiadam panu nadburmistrzowi, aby przekonał właścicieli fabryk do ufundowania nagród. Zarząd klubu będzie wdzięczny grünberskim gazetom, jeżeli na swoich łamach poświęcą więcej niż troszkę miejsca temu wydarzeniu.
− Gdyby nie brak pewności jutra...
− Zgadzam się z panem nadburmistrzem, że czas nie jest najlepszy. Żadna wojna nie sprzyja kulturze i sportowi, a tym bardziej wojna o zasięgu światowym – potakuje doktor Skarbeck. – W Breslau i Liegnitz powiedziano nam, że mimo kryzysu gospodarczego, wzrostu bezrobocia, słowem braku pewności jutra, Grünberg pod kierownictwem pana Finkego nieźle sobie radzi ze skutkami już gołym okiem widocznej recesji. Może być jeszcze gorzej, ale, panie nadburmistrzu, trzeba żyć nadzieją, że niebawem nasza sytuacja się poprawi i, tak jak dawniej, Niemcy znowu będą ponad wszystko – kończy Skarbeck, wyśpiewując ostatnie słowa.
Finke już chce machnąć ręką, co ma oznaczać, że nie wierzy w szybką zmianę i nie oczekuje pochwał, gdy zdaje sobie sprawę ze znaczenia opinii powtórzonej przez gościa z Berlina. Nadprezydent prowincji ani prezydent rejencji nigdy nie powiedzieli mu tego w cztery oczy, a okazji mieli niemało.
− Mimo trudnych czasów, staramy się jak najlepiej służyć mieszkańcom – nadburmistrz zapewnia Skarbecka. – Wracając do mistrzostw. Proszę o przesłanie na moje ręce formalnego wniosku. Będę rad, jeżeli Europäischer Athleten-Club „Samson” dołączy do niego program i poda nazwiska zawodników wraz z ich narodowościami. Czasy takie, że dobrze wiedzieć, z kim się ma do czynienia, szczególnie z powodu tego, co się dzieje na wschód od Grünbergu.
− Zarząd klubu zrobi wszystko, czego oczekuje pan nadburmistrz – zapewnia go doktor Skarbeck. – Niestety, zarząd nie na wszystko w sporcie zapaśniczym ma wpływ.
− Rozumiem – mówi Finke i się podnosi, co jest sygnałem do zakończenia spotkania. – Za chwilę na ten temat będę rozmawiać z moim zastępcą, burmistrzem doktorem Ouvrierem odpowiedzialnym w zarządzie miasta między innymi za sprawy społeczne. – Nadburmistrz najpierw wyciąga rękę do Skarbecka i potrząsa nią kilka razy, później do Kalihacka, ale tak, żeby siłacz nie za mocno ją ścisnął. – Pan oczywiście weźmie udział w mistrzostwach.
Kalihack się uśmiecha.
− Nie wyobrażam sobie innego reprezentanta Niemiec – odpowiada Skarbeck, zatrzymując się w drzwiach.
− Mieszkańcy Günbergu byliby dumni, gdyby pan zdobył tytuł mistrzowski, czego z całego serca panu życzę.
− Zdobędzie. – Skarbeck uśmiecha się pod nosem. – Musi zdobyć.
− Coś mi tu nie pasuje – mówi sekretarz miasta po wyjściu gości z gabinetu nadburmistrza.
Finke zbywa go milczeniem.
2
Ledwie burmistrz Ouvrier wrócił do ratusza, a Finke już wchodzi do jego gabinetu. Nie pytając, czym zakończyła się rozmowa z dyrektorem Deutsche Wollenwaren Manufaktur, który podczas balu przemysłowców obiecał ufundować stypendium dla badacza dziejów miasta, streszcza przebieg spotkania z wysłannikami berlińskiego Samsona.
− To musi być wydarzenie na miarę naszego jubileuszu. Żeby tak się stało, pana w tym głowa. Pan, doktorze Ouvrier, to potrafi.
− Zrobię, panie nadburmistrzu, ile mogę. Na wiele niech pan nie liczy. Takie czasy.
− Musi pan przekonać właściciela hotelu Kaiserhof, aby bezpłatnie przenocował zawodników.
− Za darmo? – pyta Ouvrier zaskoczony poleceniem Finkego. – To jest niezgodne z przepisami skarbowymi. Jeden fenig, ale nic za darmo. Trzeba zapłacić. O ile znam właściciela Kaiserhof, a znam od dawna, nie pójdzie na to. Jeżeli się zgodzi, to za cenę czegoś, na czym miasto nie zyska.
− Chodzi o... Jakby to panu powiedzieć?
− Za małe pieniądze można mieszkać w Schwarzer Adler. Kategoria troszkę niższa, za to obsługa na odpowiednim poziomie.
− Gdzie?
− Zapomniałem, że pan jeszcze nie poznał miasta – odpowiada zaczepnie burmistrz. – Breitestrasse.
− Akurat ten adres znam, Ouvrier. – Finke ma ochotę wyrzucić z siebie, że dopiero od dnia, kiedy socjaldemokrata zajął gabinet nadburmistrza, grünberczycy mają mniej powodów do narzekania na kiepskie zaopatrzenie sklepów i ceny rosnące mgnieniu oka, ale z tego rezygnuje. Jest pewny, że stary burmistrz by się odgryzł, a on nie chce z nim zadzierać. − Zastanawiam się, w której sali będzie można przeprowadzić mistrzostwa. Ressource byłaby najlepsza, ale czy panowie z zarządu pozwolą, żeby coś takiego odbyło się w renomowanej restauracji? Jest jeszcze Lichtspieltheater.
− Restauracja Deutsche Reichshalle. Jest tam duża sala konsumpcyjna, są salki dla specjalnych gości i naprawdę wychuchany ogródek – zachwala burmistrz, nie przyznając się, że był tam tylko raz, gdy Towarzystwo Rzemieślników Polskich zaprosiło go na doroczny bal.
− Dobrze by było, gdyby właściciele fabryk ufundowali nagrody i osobiście je wręczyli podczas gali finałowej. Ma się rozumieć, że chodzi o nagrody finansowe. Pan, doktorze Ouvrier, lepiej ich zna. Mogę na pana liczyć?
Po chwili namysłu zastępca nadburmistrza odpowiada:
− Jestem prawie pewny, że uda się przekonać właścicieli fabryki filcu, odlewni żeliwa i domu bankowego. Nagrody za trzy pierwsze miejsca powinny być tak wysokie, aby ci, którzy je dostaną, długo wspominali Grünberg.
− A ta dama z Bahnhofstrasse, która w czasie wojny zbierała złoto na dofinansowanie naszej armii? Jej nazwisko wyleciało mi z głowy.
Gdybyś, partyjny szpanerze przywieziony w teczce i posadzony na fotelu w gabinecie nadburmistrza, był grünberczykiem od tylu lat, od ilu ja jestem, nie zadawałbyś takiego pytania, krytykuje go w myślach Ouvrier, a na głos wyjaśnia:
− Do pani Brand należy fabryka trykotaży. Nie będzie łatwo ją przekonać, co nie znaczy, że kiedykolwiek odmówiła pomocy miastu.
− Niech pan z nią porozmawia – poleca Finke. Uważając, że zrobił wszystko, do czego się zobowiązał, już chce wrócić do swojego gabinetu pewny, że na biurku leżą papiery, które musi pilnie przeczytać. Nie przyznaje się, że namawiał Kalihacka do wpompowania swojego kapitału w budowę domów dla optantów. – Te mistrzostwa muszą być wydarzeniem na miarę naszego jubileuszu, panie doktorze.
Ouvrier przytakuje, co jest dla Finkego zaskoczeniem. Zazwyczaj doktor nie zgadza się z nadburmistrzem. Nawet wtedy, kiedy członkowie rady bili mu brawo, stary Ouvrier siedział z założonymi rękami. Usprawiedliwia go jedynie to, że wszystko co najlepsze w mieście od początku dwudziestego wieku, powstało przy jego udziale. Grünberczycy powinni to docenić, a oni nie protestowali przeciw wyborowi na nadburmistrza Alfreda Finkego, obcego w mieście, który, żeby uciszyć zwolenników Ouvriera, zaproponował mu pozostanie w ratuszu jako zastępca i doprowadzenie do końca wszystkiego, co dotyczy jubileuszu miasta.
Finke nie jest przeciwnikiem świętowania siedemsetlecia Grünbergu, ale i nie uważa, aby przygotowanie obchodów było najważniejszym zajęciem magistrackich urzędników. Gdy zaraz po wyborach Ouvrier powiedział mu o rozpoczęciu święta od otwarcia pierwszego w dziejach miasta muzeum, pomysł pochwalił i po rozmowie z Widenką jeszcze tego samego dnia poprosił o dokument świadczący o tym, że Grünberg stał się miastem w 1222 roku. Takiego aktu nie widział nawet profesor Schmidt. Stary nauczyciel spodziewał się tego pytania, dlatego przygotował się do odpowiedzi. Zaproszony do ratusza, zaczął od zdania, że po przegranej wojnie mieszkańcy potrzebują czegoś optymistycznego, co podniesie ich na duchu. Przypomniał, że w czasach cesarza Oktawiana Augusta, kiedy Rzym był w podobnej sytuacji jak Niemcy po wielkiej wojnie, poeta Juvenalis zawołał _Panem et circenses_!
− Czasy są bardzo trudne. Z pustego i Salomon nie naleje. Wszystkich głodnych i upokorzonych się nie nakarmi, ale można dać grünberczykom igrzyska, żeby na dzień, dwa, zapomnieli o swoich nieszczęściach – powiedział Schmidt, co się spodobało Finkemu. − Pewnie za sto lat nasi potomni zapytają o źródło, z którego zaczerpnęliśmy wiedzę na temat początków miasta. Czy na pewno w 1222 roku władca tej ziemi Henryk Brodaty nadał Grünbergowi prawa miejskie? Gdzie jest przechowywany dokument potwierdzający to wydarzenie? Tego nikt nie wie. Mimo braku źródła będzie w ludziach przekonanie, ba, niemal pewność, że taki dokument musiał być. Ten, kto podpowiedział świętowanie siedemsetlecia w 1922 roku, musiał go widzieć.
− Pan, profesorze, zna treść tego dokumentu?
Zamiast przytaknąć lub zapewnić nadburmistrza, że go nie oszukał, Schmidt uśmiechnął się, po czym dodał:
− Mundus vult decipi, ergo decipiatu.
Akurat to łacińskie powiedzonko nadburmistrz pamiętał jeszcze ze studiów prawniczych w Greifswaldzie, dlatego nie zapytał profesora, co ono znaczy. Zgadza się z jego autorem, rzymskim poetą i politykiem Petroniuszem, że „świat chce być oszukiwany, więc niech będzie oszukiwany”.
− Na ogół potomni składają hołd swoim poprzednikom a to stawiając im pomniki ze spiżu, a to wychwalając ich czyny. – Finke usiłuje przywołać choćby jednego bohatera, lecz żaden nie przychodzi mu do głowy, a nie ma zamiaru wspomnieć o ostatnim cesarzu Wilhelmie II, którego rewolucja listopadowa zmusiła do abdykacji i ucieczki z Niemiec. – Potomni nie mówią źle o swoich poprzednikach, to i za sto lat włodarze naszego miasta urządzą obchody osiemsetlecia. Oby również udane.
− Są tacy, którzy uważają, że w każdej bajce jest troszkę prawdy, czego i ja jako badacz przeszłości nie odrzucam – mniej więcej tak powiedział profesor Schmidt. Było to podczas jego wykładu dotyczącego historii miasta w Grünberger Volkshochschule, gdy pana jeszcze nie było w ratuszu. Nie wszystko zapamiętałem, ale jedno jego przemyślenie pozostało w mojej głowie. Brzmi ono w przybliżeniu tak: nie ma takiej bujdy, w którą nawet ludzie mądrzy nie byliby w stanie uwierzyć.
Finke patrzy na Ouvriera ogłupiałym wzrokiem. Chce się odgryźć, ale nie wie jak, żeby nie obrazić swego zastępcy.
− Edimus, ut vivamus, non vivimus, ut edamus – przypomina przysłowie łacińskie.
−Jemy po to, by żyć, a nie żyjemy po to, by jeść.
− Żeby wszyscy chcieli to rozumieć.
− Coś panu pokażę. – Burmistrz wyjmuje książkę z szuflady biurka i zadowolony uśmiecha się pod wąsem. – Jeszcze pachnie farbą drukarską.
Na widok książki Finke otwiera usta. Słyszał, że ktoś przygotowuje jakąś publikację, która ma się ukazać tuż przed jubileuszem siedemsetlecia miasta. Kto, o to nigdy nie zapytał Widenki i nie zaciekawił się, czego konkretnie będzie dotyczyło wydawnictwo. Za wszystko, co się wiąże z siedemsetleciem, jest odpowiedzialny burmistrz Ouvrier. Jeżeli uda się jubileusz, pochwały i gratulacje zbierze nadburmistrz. Nie uda się, Finke zwali winę na swojego zastępcę i wtedy pozbędzie się go z ratusza.
− _Geschichte der Stadt Grünberg, Schlesien._ Autor Hugo Schmidt, profesor w szkole przy Lange Gasse. Lekkość i dociekliwość. Wspaniałe pióro. Niech pan sobie przedstawi, że odkąd Schmidt zamieszkał w Grünbergu, pisze odkrywcze teksty dotyczące przeszłości naszego miasta. Robi to z taką pasją, że nie ma lepszego badacza dziejów i przy tym popularyzatora wiedzy historycznej. Trudno sobie wyobrazić sobotnio-niedzielne dodatki do „Grünberger Wochenblatt” bez choćby jednego jego artykułu. Publikacje doktora Schmidta ukazują się w czasopismach wydawanych u nas, co zrozumiałe. Ukazują się również w uniwersyteckim Breslau, a to świadczy o jego wysokiej pozycji wśród badaczy przeszłości regionu. – Oczy Ouvriera błyszczą satysfakcją, jakby przede wszystkim od niego zależało to, ile osiągnął Schmidt. Burmistrz spodziewa się, że zaskoczony tą informacją Finke coś powie ku jego radości albo zada pytanie, na które on będzie długo i wyczerpująco odpowiadał, a nadburmistrz milczy. – Historia to jedno z wielu zainteresowań naszego profesora. Schmidt jest także znawcą przyrody, szczególnie owadów.
− Historyka interesuje entomologia? Może też komponuje, gra i śpiewa w chórze basem? – szydzi Finke.
− Opisał kilka gatunków tych żyjątek, które występują wyłącznie na naszym obszarze. Do nich należą – Ouvrier zerka na kartkę leżącą na skraju biurka – na przykład osa blaszkowa i chrząszcz żółciowy. A co do uzdolnienia muzycznego... to daje lekcje gry na fortepianie i śpiewa w chórze kościelnym. Łatwiej powiedzieć, czym Schmidt się nie zajmuje, niż co go interesuje.
− Czy to ten sam nauczyciel, o którym mówią, że nie dba o swój wygląd? I któremu miałbym powierzyć prowadzenie miejskiego archiwum? – pyta Finke głosem ściszonym, jakby podejrzewał, że Widenka stoi za drzwiami i podsłuchuje ich rozmowę. Sekretarz miasta podpowiedział nadburmistrzowi, że najlepszym kandydatem na kierownika archiwum byłby doktor Klose. Nie przyznał się, że to jego kuzyn.
− Schmidt jest radnym miejskim i należy do partii socjaldemokratycznej, do której i pan należy.
− A! To ten!
− Pan już się zgodził, żeby Schmidt kierował naszym archiwum – przypomina Ouvrier. – Nominację otrzyma w trakcie jubileuszu. Będzie to coś w rodzaju gratyfikacji za to dzieło, które napisał i za które nie dostał złamanego feniga. – Dopiero teraz burmistrz przesuwa książkę w stronę Finkego. − Dotąd ukazało się kilka opracowań dotyczących dziejów Grünbergu. Zazwyczaj autorzy kolejnych prac powtarzali wiadomości podane przez ich poprzedników, a nie zawsze były to fakty potwierdzone w dokumentach, i dodawali opisy zdarzeń z ostatnich lat. Tak na przykład wygląda _Aus Grünbergs Vergangenheit: gesammelte Bilder zur Geschichte der Stadt nach vorhandenen Chroniken und sonstigen Űberlieferunge_ pióra Augusta Förstera z tego rodu, który dał Niemcom rektora Friedrich-Wilhelms-Universität. Dopiero profesor Schmidt sięgnął do materiałów archiwalnych. Monografia, na którą pan patrzy, liczy ponad tysiąc stron. Do tego trzeba dodać spory aneks w postaci omówienia blisko dziewięćset pięćdziesięciu map, planów i innych dokumentów. Książka jest bogato ilustrowana. Takiej monografii nie powstydziłby się nawet Breslau.
− Rzeczywiście solidna robota – twierdzi nadburmistrz. Przewraca kilka kartek bez widocznego zainteresowania. W jego głowie tkwi co innego.
− To, co pan ma przed sobą, zostało wykonane w miejscowej drukarni Levysohna. Myślę, że każdy, kto urodził się w Grünbergu i każdy, kto urodził się gdzie indziej, a mimo to uważa się za grünberczyka, zechce mieć tę książkę. Pieniądze wydane z kasy miasta na jej druk powinny się zwrócić z nawiązką. Ile na tej publikacji zarobimy, tyle wydamy na rozbudowę muzeum. – Ouvrier mówi to takim tonem, jakby nie miał wątpliwości, że Finke oczekuje tego samego. − I może wreszcie pan nie będzie miał nic przeciw zrobieniu pierwszego kroku ku postawieniu gmachu prawdziwego teatru.
Nadburmistrza irytują te wszystkie wnioski urzędników magistrackich w sprawie podjęcia decyzji, jakieś podpowiedzi bez podawania, ile to ma kosztować, skąd wziąć pieniądze i czy miasto będzie miało z tego korzyść. Finke zna się na prawie administracyjnym i buchalterii. Tego, że prezydent rejencji najpierw wprowadził go do ratusza jako burmistrza, a po podniesieniu miasta do rangi powiatu grodzkiego, bez pytania o zgodę powołał na nadburmistrza, nie uważa za przypadek. Już polubił swoją nową funkcję, jednak lepiej by się czuł jako radca sądowy, którym był w Posen do tego dnia, kiedy wbrew swojej woli został burmistrzem komisarycznym we Wreschen. Ledwie poznał miasto, musiał wyjechać do Gollnow i naprawiać błędy swego poprzednika w magistracie. Doktor Ouvrier nigdy nie powiedział wprost, że skoro przez dwadzieścia jeden lat najpierw był zastępcą, potem burmistrzem Grünbergu i przekonał nadprezydenta prowincji, aby miasto uzyskało status powiatu grodzkiego, to on powinien urzędować w gabinecie nadburmistrza, ale na każdym kroku daje Finkemu to odczuć.
− Mimo że urodziłem się w Küstrin , uważam się za grünberczyka – mówi.
3
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.