- promocja
Ta druga - ebook
Ta druga - ebook
Mawiają, że „kto raz zdradził, zawsze będzie zdradzał”. Marcie Maddox pracowała bardzo ciężko, by dotrzeć tam, gdzie się znalazła dzięki sekretnemu romansowi, który zaczął jej nowe życie. Jednak w świecie ekskluzywnych klubów, jachtów i wspaniałych rezydencji w Savannah niełatwo się utrzymać – mimo że Marcie bardzo się stara. Niełatwo jest jej również utrzymać zainteresowanie męża, Jasona.
Gdy szef Jasona wraca z podróży do Londynu, wszyscy są zaskoczeni pamiątką, jaką z niej przywozi: nową, seksowną żoną, młodziutką panią Williamową Radfordową IV. Atrakcyjna, absolutnie fantastyczna i czarnoskóra Keisha szybko uzurpuje sobie miejsce pięknej drugiej żony, zajmowane dotąd w towarzystwie przez Marcie… która wkrótce dostrzega, że gdy Keisha i Jason są razem w jednym pomieszczeniu, między nimi iskrzy. Zaczyna się robić gorąco.
Zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale w upalnym klimacie Savannah krew buzuje w żyłach tak mocno, że tego lata może zawrzeć, doprowadzając do morderstwa.
Kipi namiętnością, ocieka żalem i chciwością opakowanymi w południową uprzejmość (…). Misternie uknuta intryga Pinbrough z pewnością zadowoli fanów B.A. Paris i Pauli Hawkins.
„Publishers Weekly”
Sarah Pinborough to autorka bestselleru z listy „Sunday Timesa” i „New York Timesa” – thrillera psychologicznego Co kryją jej oczy, na podstawie którego został nakręcony serial Netflixa, i ponad 20 innych powieści. Prawa do jej książek zostały sprzedane do ponad 25 krajów na całym świecie. Pinborough została wyróżniona w latach 2010 i 2014 jako kandydatka do nagrody Crime and Thriller Book of the Year przyznawanej w ramach British Book Awards; zdobyła również nagrodę British Fantasy Award w kategorii najlepsza powieść (była nominowana do nagrody w tej kategorii czterokrotnie). Thriller Ta druga (2020) został doceniony przez jednego z dużych amerykańskich producentów telewizyjnych, zamierzającego zaadaptować powieść na serial. Autorka pisze również scenariusze dla BBC. Mieszka w Anglii
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9775-9 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Dzikiego stworzenia nie da się oswoić” – ta myśl wykiełkowała gdzieś głęboko w mózgu Marcie, niczym zmarszczka na nieruchomej tafli wody, w jaką zmieniło się ostatnio jej życie. Czuła na zgromadzonych surowy wzrok Eleanor, przyglądającej się im z portretu w złoconej ramie, który nadal wisiał nad schodami, przytłaczając ich wszystkich. Eleanor nie żyła prawie od roku. Co powiedziałaby na to, co się tu działo?
W ciepłym powietrzu rozbrzmiewał cichy szmer uwag wymienianych półgłosem przez gromadkę osób, pośród których stała Marcie. W napiętej atmosferze tłumiono nerwowe parsknięcia i rzucano ukradkowe spojrzenia.
„Rany boskie, czy ty to widzisz?”.
„Stary skubaniec…”.
„Czy on przypadkiem nie schudł? Na pewno nie wygląda jak ktoś, kto zamierza odejść na emeryturę”.
„Nie wiem, czego się spodziewałam, ale ona wygląda… inaczej”.
„I tak młodo!”.
Rzeczywiście: ta nowa wśród nich, obca, druga pani Williamowa Radfordowa IV, była młoda. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia dwa? Mniej? Góra dwadzieścia trzy, uznała Marcie. Eleanor była od niej o czterdzieści lat starsza, gdy zmarła.
– Stary, a głupi.
Ach, Iris. Uosobienie sarkazmu, jak zawsze. Bliska przyjaciółka Eleanor od czasów ich młodości – całe wieki temu. To właśnie ona stawała na rzęsach, by Eleanor zachowała nienaganny wygląd miejscowej piękności, z którego słynęła w Savannah – nawet wówczas, gdy rak przeżarł jej ciało, zmieniając je w szkielet. Pod koniec nieboraczka bywała wypacykowana tak mocno, że wyglądała jak Baby Jane, ale co Marcie miała powiedzieć? Powtarzała to, co mówili wszyscy: „Och, wyglądasz świetnie, Eleanor! Urocza jak zawsze. Jeszcze mrożonej herbatki?”.
W przeciwieństwie do niej nowa żona Williama – jego czarna żona – budziła zachwyt, nie litość; jej lśniąca skóra emanowała zdrowiem i siłą. Dziewczyna z dumą prezentowała szczupłe ciało o odważnie wyeksponowanych mocnych, smukłych kończynach, idealnie krągłe tam, gdzie trzeba. Wyprostowane lśniące włosy miała gładko uczesane, a rysujący się pod ubraniem niewielki brzuszek sugerował, że zamiast sałatek woli raczej steki – brzuszek z rodzaju tych, jakie mężczyźni u kobiet uwielbiają, a których kobiety u siebie nienawidzą.
Schodziła z szerokich schodów uśmiechnięta, z wysoko uniesionym podbródkiem i dumą w oczach, jakby mężczyzna idący u jej boku był przystojnym gwiazdorem, a nie sześćdziesięciopięcioletnim starcem o policzkach czerwonych od popękanych naczynek – który może faktycznie trochę ostatnio schudł, ale na którego ciele bezpowrotnie odcisnęły piętno lata nieskrępowanego folgowania swoim zachciankom. William Radford IV stanowił uosobienie dogadzania sobie. Czyż zresztą właśnie nie dlatego wszyscy się tu dziś zebrali?
Żadne ze świeżo upieczonych małżonków nie patrzyło na portret pierwszej żony, towarzyszący zgromadzonym niczym widmo.
Krytyczne spojrzenia taksowały dopasowaną złotą sukienkę (czy to Versace?) – odrobinę zbyt kusą jak na gust gości. I buty na obcasach – ciut za wysokich. I biżuterię: gęste sploty otaczające szyję oraz ciężkie kolczyki – imponujące, ale zanadto ostentacyjne. Każda z obecnych tu kobiet (niemal wszystkie po pięćdziesiątce) myślała z pewnością to samo: „Ona nie jest jedną z nas”. Marcie znała to uczucie aż za dobrze.
– Ma na imię Keisha – wyrwał ją z zamyślenia głos zaaferowanej Elizabeth, która dziś wieczór porzuciła konserwatywny strój sekretarki na rzecz zielonej sukienki, wyglądającej na nową, aczkolwiek zdecydowanie niepochodzącej od Versace.
Krótkie ciemne, poprzetykane pasmami siwizny kręcone włosy miała natapirowane, co upodabniało ją do podstarzałego pudla. Czy ona też to czuła? Ten dreszcz ekscytacji? Zapowiedź zmian? Nagłe poruszenie w stadzie spowodowane przybyciem tego egzotycznego ptaka?
– Pochodzi z Londynu i właśnie skończyła dwadzieścia dwa lata – ciągnęła tymczasem Elizabeth, pochylając się bliżej ku Marcie; jej oczy lśniły chęcią podzielenia się świeżymi ploteczkami, ujawnienia strzępów informacji, które mogły jej zapewnić uwagę towarzystwa, przynajmniej na chwilę. Budziła sympatię, ale było to raczej uczucie w rodzaju tych, jakimi darzy się starą poczciwą psinę, która stara się przypodobać.
Może i Elizabeth była asystentką Eleanor całe wieki (a później, gdy Eleanor zbyt mocno podupadła na zdrowiu – asystentką Williama), nadal jednak była tylko kimś z personelu. William twierdził co prawda, że należy do rodziny, ale Marcie wiedziała swoje. A w tych kręgach to właśnie rodzina liczyła się najbardziej: więzy krwi. Zasługi przodków. Duma płynąca z historii rodu. Elizabeth zaś nie mogła się poszczycić dokonaniami swoich antenatów – i brakowało jej stylu. Była odmieńcem w tej skostniałej klice.
– Właśnie tam się poznali: w Londynie. Cztery miesiące temu. Szalony romans. William chciał utrzymać ich wcześniejszy powrót w tajemnicy, ale ktoś musiał przywieźć ich do domu i to wszystko zorganizować… – Elizabeth machnęła ręką, jakby to ona sfinansowała wystawne przyjęcie. – Obiecałam, że nikomu nic nie powiem. Ale Bogu niech będą dzięki za Juliana i Pierre’a. Co jak co, ale porządną imprezę potrafią zorganizować. – Uśmiechnęła się ponownie.
– A oto i nasi nowożeńcy – mruknął pod nosem Emmett.
Jak można się było domyślić, William zamierzał przedstawić żonę najpierw im – swoim najlepszym przyjaciołom, członkom klubu. Już po chwili, pośród okrzyków, uśmiechów i w obłoczkach perfum każda z kobiet pochylała się, żeby wycałować młodą parę. Marcie, również druga żona – teraz starsza druga żona – cofnęła się o kilka kroków, gdy pozostali tłoczyli się wokół świeżo upieczonych małżonków. Z bliska Keisha wyglądała jeszcze bardziej olśniewająco. Jej skóra miała głęboki czekoladowy odcień, a ona sama aż promieniała. Cóż, Eleanor też niegdyś promieniała…
Marcie obserwowała, jak jej przyjaciele radośnie trajkoczą (umarła królowa, niech żyje królowa), rywalizując o tytuł najszczęśliwszych z powodu nowego związku. Iris, krucha i zasuszona (aczkolwiek trzeba przyznać, że bardzo przyzwoicie zakonserwowana), i jej mąż Noah, korpulentny i rumiany, a mimo to jakimś cudem dystyngowany sędzia, oboje stanowiący solidny trzon społeczności Savannah. Virginia z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem, wychudzona do granic możliwości, ale o pełnej twarzy, która pod napuszoną fryzurą żony ze Stepford zdradzała, że Bóg stworzył ją do noszenia większych rozmiarów. Stanowiła fundament lokalnego kościoła, w którym wielbiono ją niemal tak samo jak Jezusa, głównie za sprawą hojnych datków. U jej boku fircykowaty mąż, Emmett, również pięćdziesięciokilkuletni, drobny, niski i jak zawsze nienagannie ubrany. Obracał rozmaitymi akcjami i papierami wartościowymi, aby udawać przed sobą samym, że nie trwoni życia na marnowanie odziedziczonej fortuny. Wykorzystywał klub w charakterze źródła łatwej klienteli dla swoich inwestorów.
Czasami, gdy napady złego nastroju stawały się coraz częstsze, w miarę jak ten styl życia mierził ją coraz mocniej, Marcie zastanawiała się, czy przypadkiem nie dopadła jej wczesna menopauza spowodowana samym obracaniem się pośród tylu osób w średnim wieku. Teraz jednak, po odejściu biednej Eleanor, do ich środowiska zawitała młodość – okruch obsydianu lśniący pośród konserwatywnego betonu. Świeżość. Ekscytacja.
Dwadzieścia dwa lata. Cztery lata mniej, niż miała Marcie, gdy poznała Jasona. Romans, jakiś rok melodramatu i niezbyt przyjemny rozwód (żegnaj, Jacquie!). Tak oto w wieku dwudziestu dziewięciu lat Marcie została młodą drugą żoną, ostrożnie stawiającą kroki w tym nowym świecie i próbującą znaleźć sobie w nim miejsce.
Teraz miała niemal trzydzieści pięć lat (Jason wkrótce skończy pięćdziesiąt trzy) i tkwiła w tym środowisku po uszy. Jednak Jason nie był jak inni – pod wieloma względami. Nie pochodził z tej sfery, chociaż jego rodzina mieszkała tu od dawna. No i była też cała ta sprawa z jego ojcem. Musiał się wybić, wznieść się ponad to – nie lada wyczyn w tych okolicznościach. Podczas małżeństwa z Jacquie mozolnie wspinał się z powrotem po drabinie społecznej. To było coś, co ich łączyło – jego upór w dążeniu do osiągnięcia czegoś więcej i jej determinacja, by pięli się wyżej i wyżej. Spojrzała na rozpaplany, epatujący bogactwem tłumek – swoich przyjaciół. Jakie to musiało być cudowne urodzić się kimś takim jak Iris czy William, osobą, której każde słowo chciwie chłonięto, której chciano za wszelką cenę dogodzić i się przypodobać! Elita. Szkoda tylko, że nie mieli do powiedzenia nic wartego uwagi… Ale z drugiej strony wcale nie musieli.
Obejrzała się na Jasona, licząc na odwzajemniony ukradkiem uśmiech, sygnał, że czuje to co ona i zdaje sobie sprawę z niedorzeczności całej tej sytuacji, ale spojrzenie jej męża utkwione było w Keishy. Marcie przyglądała się, jak niemal pogładził nagie ramię młodej kobiety, pochylając się, żeby ucałować ją w policzek – jakby nie mógł się oprzeć chęci dotknięcia jej. W przeciwieństwie do pocałunków składanych obok jej twarzy przez kobiety, ten nie był udawany. Czy jego usta naprawdę muskały tę nieskazitelną skórę odrobinę zbyt długo? Jason nie uśmiechał się, nie był zabawnie oszołomiony jak inni. Marcie zauważyła, że jego grdyka poruszyła się w górę i w dół, gdy mąż gwałtownie przełknął ślinę. Znała ten widok aż za dobrze. Pożądanie… W taki sam sposób patrzył na nią w pierwszym płomiennym okresie zauroczenia, gdy się poznali. Nie robił już tego od jakiegoś czasu. Poczuła nagły skurcz żołądka, a szampan wydał jej się nagle dziwnie kwaśny.
Kto zdradził raz, będzie zdradzał zawsze…
– Jason, przedstawże swoją żonę. Gdzie twoje maniery? Ach, ci faceci…
– Oczywiście. Marcie, gdzie ty, na Boga, się podziewasz? Chodź do nas!
– Marcie?
Przez chwilę nie reagowała na swoje imię, wciąż czując ból spowodowany pożądliwym spojrzeniem Jasona, lecz nagle tłumek się rozstąpił, serdelkowate palce Williama dotknęły jej ramienia, a ona uśmiechnęła się automatycznie, odsuwając zmartwienia na dalszy plan.
– Gratulacje! – powiedziała cicho. – Cieszę się waszym szczęściem. – Zwróciła się do stojącej przed nią Keishy, smukłej i zjawiskowej, czując się nagle staro. – I, oczywiście, bardzo miło mi cię poznać!
Ich spojrzenia krzyżowały się odrobinę zbyt długo (ciemnobrązowe tej nowej i bladoniebieskie jej) i Marcie wiedziała, że jest oceniana, osądzana… inaczej niż pozostałe żony. Tamte były w innej grupie wiekowej. Nie stanowiły dla Keishy konkurencji. Ale ona… być może nie była aż tak stara, jak jej się zdawało.
– Czuję się, jakbym już was wszystkich znała! – Angielski akcent Keishy był silny, twardy i dziwnie hipnotyzujący.
„Was wszystkich” – dwa słowa. Nawet Marcie automatycznie powtórzyła je w myśli, przeciągając zgłoski z tutejszym południowym akcentem.
– Billy dużo mi o was opowiadał.
Billy? Eleanor przewróciłaby się w grobie. William Radford IV nie był żadnym „Billym”. Cóż, przynajmniej do tej pory. Czasy się zmieniają. Keisha skupiła uwagę z powrotem na Jasonie.
– Szczególnie o tobie. O wielkim Jasonie Maddoksie, mózgu firmy i fantastycznym człowieku. Mam nadzieję, że mnie nie rozczarujesz!
Mrugnęła, zalotnie i przyjaźnie, doskonale radząc sobie z byciem w centrum uwagi, a potem się roześmiała; jej śmiech brzmiał zaskakująco bezczelnie (czy może po prostu wydawał się zbyt swobodny?), ale wszyscy dołączyli do niej, uprzejmie chichocząc. A kiedy Jason odmrugnął do niej, do tej nowej gwiazdy na ich firmamencie, Marcie nie wiedziała, czy ma ochotę wydrapać tej zachwycającej kobiecie oczy, czy raczej uciec z krzykiem i zaszyć się gdzieś w kącie.
– Wiem, że to wszystko stało się tak nagle i pewnie uważacie nas za szaleńców. – William wziął dwa kieliszki szampana z tacy przechodzącego kelnera. Podał jeden swojej młodej żonie i przesunął palcami po jej plecach. – Ale po prostu nie mogło być inaczej. Keisha wlała na nowo życie w moje serce. Nie sądziłem, że to jeszcze możliwe.
– Nie chciałeś poświęcić tego pół roku, który ci został, na miesiąc miodowy? – spytał Jason, w końcu odrywając wzrok od Keishy i patrząc na Williama. – Tak bardzo obstawałeś przy wyjeździe na cały rok…
– Plany się zmieniają, Jasonie. Plany się zmieniają – westchnął William. – A poza tym jak miałbym wytrzymać tak długo bez moich wspaniałych przyjaciół?
– Cóż, wiem, że odchodzisz na emeryturę, ale…
– Dziś ani słowa o pracy. – William klepnął Jasona w ramię, może ciut za mocno. – A teraz chodźmy coś zjeść. Chciałbym pokazać Keishy, co traciła w całym tym swoim Londynie. – Pochylił się w stronę Jasona. – Powinienem ci też chyba podziękować. Gdybyś mi nie doradził, dokąd warto się wybrać w Londynie, nie znalazłbym jej.
Kiedy państwo młodzi odeszli, eskortowani przez orszak przyjaciół, Marcie zauważyła, że to nie Williama Jason odprowadza spojrzeniem, patrząc za nimi w zamyśleniu, z zasępioną miną. Wyglądało na to, że nagłe pojawienie się Keishy wywróciło świat do góry nogami im obojgu.
Gdy już szampan i drinki spłukały uprzejmy szok, a na tarasie zaczęła grać orkiestra, przyjęcie stało się mniej nudne, niż początkowo obawiała się Marcie. Goście zrzucali buty i tańczyli w cieple nocy, nie bojąc się już zniszczenia kosztownych kreacji. Nawet Iris i Noah wyszli na parkiet. Gdy kołysali się w takt muzyki, Marcie wydało się, że dostrzega w nich cienie zakochanych nastolatków, którymi kiedyś byli.
Obserwowała Jasona rozmawiającego z innymi gośćmi. Nadal nie mogła usunąć z pamięci tego, jak patrzył na Keishę. Przez ostatnich kilka miesięcy nieco się od siebie oddalili, ale składała to na karb pracy – ciężar odpowiedzialności, wiążącej się z prowadzeniem interesów partnera pod nieobecność Williama i przygotowywanie do kolejnego etapu przejęcia od niego firmy.
Ich życie erotyczne ograniczyło się w tym okresie do sporadycznych zbliżeń po alkoholu i Marcie zastanawiała się, czy Jason robi to jedynie dlatego, że chce spłodzić dziecko. Dziedzic byłby czymś w rodzaju akcesorium społecznego, które mógłby wysłać do elitarnej prywatnej szkoły i z jego pomocą powiększyć ich zamożny klan.
Teraz, gdy patrzyła na męża, w jej głowie krążyły te same pytania co od tygodni: czy już się nią znudził? Czy stała się dla niego trofeum, zaliczonym podbojem? Przed chwilą to jedno spojrzenie, w którym wyczytała myśl o niewierności, utwierdziło ją w przekonaniu, że na nieskazitelnej powierzchni ich małżeństwa pojawiła się pierwsza rysa. Nigdy wcześniej nie widziała, by patrzył w ten sposób na jakąś inną kobietę. Nigdy.
Keisha dołączyła do nich raz czy dwa, coraz bardziej chwiejnym krokiem, ale wciąż próbując kołysać się i podrygiwać w takt muzyki, śmiejąc się z odrzuconą do tyłu głową tym swoim fascynującym ochrypłym śmiechem. Nieco później tego wieczoru trzymała się zdaniem Marcie odrobinę za blisko kanapy, na której przysiedli ona i Jason. I chociaż on zerkał na nią ukradkiem, to jeśli młoda żonka Williama szukała okazji do flirtu, zawiodła się. Tak czy inaczej, tamto spojrzenie…
William, bezustannie podążający za wybranką swojego serca jak cień, odprowadził ją w końcu w głąb domu i więcej ich tego wieczoru nie zobaczyli. Zważywszy na jej stan, prawdopodobnie poprosił Zeldę, ich gosposię, żeby położyła ją do łóżka.
Brwi Virginii niemal co chwila wędrowały w górę (choć ona sama nie miała nic przeciwko chlapnięciu sobie o jednego czy dwa drinki za dużo, jeśli akurat była w nastroju – niezależnie od swego oddania kościołowi), ale Iris uważała, że to musi być dla Keishy trudne: przemierzyć pół świata i musieć sprostać oczekiwaniom, że dorówna się komuś takiemu jak Eleanor, podczas gdy jest się kimś… tak kompletnie odmiennym. „Kompletnie odmiennym”, czytaj: młodym, nieokrzesanym, a na dodatek, o czym nikt nie ośmieliłby się wspomnieć głośno, czarnym. Tak czy inaczej Keisha nie zachowywała się dziwnie – była po prostu wstawioną młodą dziewczyną, której nie obchodziło, co ludzie powiedzą, bo rozbiła właśnie bank: poślubiła bogatego starca. Nie żeby Marcie marzyła o takim losie. Na samą myśl o obmacującym ją Williamie… Rany boskie, nic dziwnego, że Keisha tankowała szampana i flirtowała z cudzym mężem.3
Wrócili do domu około pierwszej i nim jeszcze Marcie zapaliła światło, Jason bez ostrzeżenia zaczął ją obcałowywać.
– Nie masz ochoty na kolejną próbę zmajstrowania dzidziusia?
Uśmiechał się tym swoim uroczym krzywym uśmieszkiem, jakimś cudem jeszcze atrakcyjniejszym przez piwną mgiełkę zasnuwającą mu wzrok, i nim Marcie zdołała odpowiedzieć, ciągnął ją już po schodach na górę, próbując po drodze rozebrać. Nie mogła powstrzymać śmiechu. Owszem, był pijany, ale ona też nie była całkiem trzeźwa, a poza tym dobrze było znowu czuć, że jej pożąda. Być blisko niego. Tak jak dawniej. Może nie powinna martwić się na zapas? Keisha była piękna, ale on kochał ją, swoją żonę.
Padli na łóżko na wpół nadzy, zdyszani i niecierpliwi. W półmroku, gdy uniósł jej ramiona za głowę i złapał dłonią za nadgarstki, próbowała pochwycić jego spojrzenie, sprawić, by odwrócił się do niej i na nią popatrzył, pocałował ją. Gdy objęła go nogami w pasie, wszedł w nią głęboko. Zaczerpnęła gwałtownie tchu – jak zawsze, bo nikt nigdy nie działał na nią tak jak on – ale Jason wciąż wtulał twarz w jej ramię; czuła na skórze jego wilgotny oddech, gdy poruszał się w niej coraz szybciej. „Jest myślami gdzie indziej. – Ta nagła świadomość była jak strumień zimnego prysznica skierowany między jej nogi. – Nie myśli o mnie”.
Doszedł szybko, a gdy się z niej zsunął, opadając ciężko na posłanie obok, leżała przez chwilę nieruchomo, bez tchu. To, że ostatnio rzadko się pieprzyli, to jedno, ale aż do dziś zawsze, gdy dochodziło między nimi do zbliżenia, czuła, że jest z nią. Tym razem było inaczej. Czy myślał o tamtej? „To nic nie znaczy”, przekonywała samą siebie. Każdy miewa fantazje, a ona jest po prostu przewrażliwiona. Dlaczego właściwie tak bardzo przejęła się Keishą?
– Kocham cię – wymamrotał zdawkowo Jason, kładąc rękę na jej udzie.
– Wiem – odpowiedziała i zaśmiała się z przymusem.
Nie mogła robić z tego afery. I nie zamierzała.
– Och, bardzo śmieszne, pani Maddox. – Westchnął przeciągle z udawaną rezygnacją.
Serce waliło Marcie jak młotem.
– Ona… chyba cię lubi – wyrzuciła z siebie, ze zdziwieniem rejestrując lekkie rozbawienie we własnym głosie; nie brzmiało to jak słowa kogoś zazdrosnego czy obawiającego się o swoją pozycję.
W półmroku zobaczyła, że Jason otworzył oczy. Wpatrywał się w sufit.
– Kto taki?
– Wiesz kto. – Och, dlaczego, na Boga, nie mogła trzymać języka za zębami? Czuła się głupio. Jak ostatnia idiotka. – Keisha – dodała.
– Ach, ona. – Jason wbijał wzrok w sufit jeszcze przez chwilę; w ciemności nie była w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy. Po chwili przewrócił się na bok i wspiął na nią. – Twój staruszek nie stetryczał jeszcze do końca. Łapię. Lepiej postaraj się mocniej, jeśli chcesz mnie przy sobie utrzymać.
Złożył na jej ustach nieśpieszny, miękki pocałunek, który odwzajemniła, ale mimo to wciąż czuła się dziwnie pusto. Już wystarczająco się natrudziła, by go zdobyć. Nie miała ochoty spędzić reszty życia na zabieganiu, by jej nie zostawił. Czy jednak w ogóle był tego wart?
Pół godziny później, gdy Jason chrapał już w najlepsze, wstała i zakradła się do garderoby za ich łazienkami. W blasku lampy spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Przypomniała sobie, jaką dumą promieniała świeżo upieczona pani Radford, schodząc po schodach. Jak pięknie wyglądała. Jak tańczyła, mocno wstawiona. Nic jej wówczas nie obchodziło – właśnie tak. Przypominała Marcie kogoś, kim ona sama była dawno temu, nim poznała Jasona. Nim wkroczyła do tego świata.
Kiedy zaczęła czuć się tak mało ważna? Czy wówczas, gdy zamieszkała w tym wielkim domu, choć tak bardzo jej się podobał? Czy może po tym, jak jej butik okazał się niewypałem i uznali… Jason uznał, że biznes to nie jest jej bajka? Żadnych więcej kosztownych hobby. Kiedy przestała łaknąć nowych podniet? Kiedy zmieniła się w dobrą kurę domową z Południa? Czy Keisha przypomniała jej po prostu o cenie, którą sama zapłaciła za to życie – i właśnie dlatego Marcie czuła się teraz tak niepewnie?
Otwierając swój kuferek z kremami i przyborami toaletowymi, uznała, że zbyt wiele czasu spędza na roztrząsaniu błahych spraw i użalaniu się nad sobą. Musi po prostu zaczekać i zobaczyć, jak potoczą się sprawy. Nim nadejdzie jesień, Keisha bez wątpienia będzie się już nosiła skromnie jak przykładna żonka, a Jason na powrót stanie się uroczym i troskliwym mężem. Keisha była po prostu chwilową anomalią, przelotnym szaleństwem. Marcie zamierzała sprowadzić ich małżeństwo z powrotem na właściwe tory. Czyż nie tego zawsze chciała? Ta myśl nie przynosiła jednak takiego pocieszenia, jak powinna. Czyżby Marcie była zła na Jasona za to, że się nią znudził, bo w głębi duszy wiedziała, że to ona znudziła się nim? Może i zdobyła to, na czym jej zależało, ale zależało jej na tym, zanim to osiągnęła. Teraz jej potrzeby się zmieniły. Zmęczyła ją już wieczna zależność od kogoś innego. Wieczna konieczność bycia za wszystko wdzięczną. Nawet otoczona zbytkami, Marcie czuła się jak obywatelka drugiej kategorii. Inne żony w tym środowisku tolerowały ją, ale żadna z nich jej nie szanowała, a ostatnimi czasy Marcie wcale nie była pewna, czy szanuje ją Jason. Miała nadzieję, że pieniądze pomogą jej w końcu stać się osobą poważaną, na którą nikt nie będzie patrzył z góry, ale najwyraźniej to było za mało.
„Nie masz ochoty na kolejną próbę zmajstrowania dzidziusia?”.
Na samą myśl o sprowadzaniu na świat, w sam środek tego wszystkiego, dziecka żołądek zwinął jej się w ciasną kulkę. Co by było, gdyby się rozwiedli, a ona została sama z dzieckiem? Nikt nie zechciałby jej tu z takim bagażem.
Patrząc w lustro, przygryzła wargę. Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte na klucz, sięgnęła pod wyściółkę kuferka i wyjęła ukryty pod nią blister tabletek. Wpatrywała się długo w swoje odbicie w lustrze; wzrok jej stwardniał, gdy wyłuskiwała pigułkę.
„O nie – pomyślała, spoglądając na kratkę wentylacji na suficie i przełykając środek antykoncepcyjny. – Nic z tego. Żadnego pieprzonego dzidziusia”.4
Marcie zdecydowanie wolałaby zjeść ten późny lunch w domu, zamiast siedzieć z Iris i Noahem na ich jachcie przycumowanym do mola. Nie zmuszałaby się wówczas do uśmiechu pomimo dręczących ją mdłości spowodowanych kołysaniem fal. W ten bezwietrzny dzień powietrze było ciężkie od wilgoci; miasto dławiła fala niekończących się upałów i nawet bieg rzeki zdawał się zwalniać w dokuczliwym skwarze. Iris wiedziała, że Marcie cierpi na chorobę morską, ale Noah kochał swoją łódź i zawsze w lecie przyjmował na niej gości. To była tradycja i od samego początku nikt nie oczekiwał, by zrezygnowali z niej ze względu na Marcie.
„Musisz po prostu przywyknąć – powiedział Jason, gdy się pobrali. – Woda płynie tu w żyłach każdego, jak krew. Dorastamy na niej. Ale pewnie tam, w całym tym waszym Boise w Idaho, wszyscy jesteście szczurami lądowymi?” – droczył się z nią z uśmiechem.
Miała ochotę powiedzieć, że w Boise też mają wodę, ale uznała, że to by nic nie zmieniło. To była jedna z rzeczy, które łączyły ją i Keishę: nie pochodziły stąd. Boise czy Londyn – wszystko jedno. Tutaj liczyło się tylko Południe. I Marcie to w zasadzie nie przeszkadzało.
Na szczęście miała to być ostatnia na jakiś czas wizyta na łodzi. Noah i Iris wyjeżdżali wkrótce do Hamptons, aby odwiedzić swoją ukochaną Heather, jedyną córkę spośród czworga ich dzieci. Była o kilka lat starsza od Marcie (i nieco mniej atrakcyjna), a ostatnio wydała na świat nowego wnuka Noaha i Iris. Marcie nie pamiętała jego imienia, ale sumiennie zaopatrzyła się w maleńkie buciki, body i misie, które dziadkowie mieli mu zawieźć, i rozpływała się w zachwytach nad zdjęciami. Wszystkie dzieci wyglądały jej zdaniem tak samo, a zważywszy na ostatnią obsesję Jasona pragnącego zapewnić sobie potomka, cieszyła ją każda zmiana tematu.
Wsparła głowę na jego szerokim ramieniu i oddychała powoli, czekając, aż nudności ustąpią. Na siedzącej naprzeciwko niej Keishy kołysanie łodzi najwyraźniej nie robiło żadnego wrażenia. W jednej dłoni trzymała na wpół opróżniony kieliszek z margaritą, w drugiej zaś pokaźnych rozmiarów krewetkę, kolejną, którą wzięła przed chwilą z tacy owoców morza na lodzie i w którą właśnie się wgryzała. Jadła z apetytem, podczas gdy Marcie, Iris i Virginia sączyły swoje chardonnay, pozwalając, aby ich żołądki były trawione przez własne soki; Iris co jakiś czas rzucała smakowite kąski swojemu staremu pręgowanemu kocurowi Midge’owi, jakby starała się w ten sposób zrekompensować fakt, że sama prawie nic nie jadła.
– W Tesco takich nie mają – stwierdziła Keisha, a Virginia, wystrojona po wizycie w kościele, roześmiała się uprzejmie (choć prawdopodobnie nie miała zielonego pojęcia, czym jest Tesco, podobnie zresztą jak Marcie).
Ubrana w zwiewną letnią sukienkę Keisha pochyliła się, żeby pocałować Williama w policzek lśniącymi, wilgotnymi wargami; głęboki dekolt odsłaniał jej krągłe piersi. Jason miał na nosie ciemne okulary, a gdy Marcie obejrzała się na niego, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem się na nie nie gapi, zobaczyła tylko własne odbicie w szkłach.
Keisha nie zdradzała żadnych objawów kaca po wczorajszej imprezie – wręcz przeciwnie, tryskała energią, za to William wyglądał na wyczerpanego. „Biedny, stary głupiec”, rozbrzmiał w głowie Marcie głos Eleanor. Zawsze była wobec niego tak wyrozumiała…
– Jeszcze wina, Virginio? – Noah napełnił kieliszki; wina nigdy tu nie brakowało.
Virginia przyjęła trunek z wdzięcznością. Poinformowała ich, że poranek w kościele był bardzo męczący – tak wiele miała do zrobienia! Musiała pomóc w organizowaniu imprez charytatywnych, zupełnie sama, bo Emmett spotykał się z jakimś inwestorem. Częstotliwość spotkań, które odbywał w niedziele, była dla wszystkich (chyba tylko z wyjątkiem jego własnej żony) wyraźnym sygnałem, że Emmett nie podziela religijności Virginii. Marcie przypuszczała, że niekończące się godziny zbierania datków i pracy w schronisku dla bezdomnych, wypełniające jej czas, mogły bardzo szybko znużyć.
– Dzwoniłem do ciebie dziś rano, Williamie – odezwał się Jason. – Zelda powiedziała, że jesteś na bieżni.
– Nie mówiła, że dzwoniłeś!
– To nie było nic ważnego. Ale… bieganie? Nigdy nie posądzałem cię o skłonność do jakiejkolwiek formy ruchu innej niż spacer po polu golfowym.
Jason dzwonił do Williama? Marcie nic o tym nie wiedziała. Kiedy? Czy była akurat pod prysznicem? A może zaszył się w jednym z wielu pustych pokoi w ich nowym domu? I dlaczego miałby chcieć z nim rozmawiać w niedzielny poranek, skoro wiedział, że wkrótce się spotkają? Spośród jej myśli wyłoniło się niczym smużka czarnego dymu ponure przypuszczenie: po cichu liczył na to, że odbierze Keisha?
– Na pracę nad formą nigdy nie jest za późno – odparł William. – To mój nowy rytuał. Wstaję wcześnie rano, idę na bieżnię, a potem piję wodę kokosową, żeby odzyskać energię. Mówię ci: czuję się o dwadzieścia lat młodszy.
– Jesteś pewien, że to dzięki bieżni? – Iris, sarkastyczna jak zawsze, podniosła wyskubaną brew i zerknęła znacząco na Keishę.
– No, jej również nie można odmówić pewnych zasług w tej dziedzinie – przyznał William i wszyscy się roześmiali.
Marcie spróbowała wyobrazić go sobie na bieżni. Wizja nie była zbyt atrakcyjna. Imponująca domowa siłownia Radfordów była domeną Eleanor, która traktowała ją jak coś w rodzaju osobistego sanktuarium. I co jej z tego koniec końców przyszło?
– Ty też biegasz? – spytała Marcie Keishę.
Wyobraziła ją sobie w obcisłym stroju do ćwiczeń… i niemal natychmiast pożałowała pytania. To była ostatnia rzecz, o której chciała, by myślał teraz Jason.
– O nie. Wiem, że poślubiłam rannego ptaszka, ale sama nim nie jestem. Siedzę do późna w nocy, a potem nic nie jest w stanie wygonić mnie z łóżka przed dziesiątą. Czasami sypiam do południa. Ale próbuję to zmienić.
Marcie nie wyobrażała sobie, by ktoś taki jak Keisha mógł się zmienić. Dostosować się. Z drugiej strony jednak przecież ona sama się zmieniła, prawda? To niesamowite, jak łatwo można było narzucić sobie ograniczenia – z własnej woli dać się uwięzić – jeśli komuś naprawdę na tym zależało. Jeśli się kogoś kochało. Spojrzała na swoją śliczną letnią sukienkę z małego, drogiego butiku na Broughton Street, którą tak podziwiały wszystkie żony z klubu – z mankietami, zapinaną z przodu na guziczki. Do tego espadryle. Jeszcze sześć czy siedem lat temu na taką okazję włożyłaby dżinsowe szorty, kusząco odsłaniające pośladki, i w życiu nie pokazałaby się w czymś tak staromodnym jak to, co miała teraz na sobie. Cóż, być może właśnie dlatego musiała zwinąć własny interes. Nie wiedziała wówczas, jak statecznie noszą się tutejsze klientki. No i był też czarny PR, który zrobiła jej pierwsza żona Jasona. Marcie powinna była zaczekać, aż emocje nieco opadną, nim spróbuje czegoś na własną rękę. Teraz tkwiła uwięziona w kosztownych fatałaszkach, uzależniona od karty kredytowej swojego męża.
– Ale wodzie kokosowej mówię stanowcze „nie” – ciągnęła tymczasem Keisha. – Jest obrzydliwa. Smakuje jak sperma! Nic dziwnego, że Billy potrafi wyżłopać cały karton naraz!
Iris niemal zakrztusiła się swoim winem. Jej reakcja w połączeniu z oburzoną miną Williama i rumieńcem na policzkach Noaha sprawiła, że Marcie nie zdołała powstrzymać rozbawionego parsknięcia. Po chwili dołączyli do niej Jason i Iris.
– Przepraszam! Nie mam filtra! – Keisha zasłoniła sobie usta dłonią, zezując nerwowo na Williama, który przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał wybuchnąć, ale po upływie kilku sekund, gdy zobaczył, że jego przyjaciele nie są urażeni, napięcie na jego twarzy lekko zelżało i pozwolił sobie na wymuszony uśmiech.
– Jeśli chodzi o smak, muszę ci wierzyć na słowo. – Ścisnął Keishę za kolano.
Widok jego tłustej białej dłoni na ciemnej gładkiej skórze sprawił, że Marcie pomyślała o tamtym angielskim królu, mającym tyle żon – z serialu, który oglądała kiedyś w telewizji. Stary i spasiony, przekonany o miłości swojej pięknej młodej wybranki. O ile dobrze pamiętała, kiepsko się to dla niej skończyło.
– Ale upał – westchnęła Keisha, gdy chichoty ucichły. Opadła na oparcie krzesła i spojrzała na wodę. – I parno.
– Witaj na Południu – skomentował Noah, przeciągając zgłoski z południowym akcentem. Ostatnią godzinę (lub coś koło tego) praktycznie przedrzemał, rozparty w swoim krześle niczym stary, wyrzucony na brzeg mors, teraz jednak wziął z talerza kawałek chleba kukurydzianego i zaczął go skubać, pomimo karcącego wzroku Iris. Jemu również nie zaszkodziłoby zrzucenie paru kilogramów. – Burze, które mijają równie szybko, jak przyszły. Upał, który lgnie do ciebie jak spragnione uwagi dziecko…
– Wkrótce nauczysz się robić wszystko wolniej – dodała Virginia, wachlując się podkładką pod kieliszek. – Ta pogoda nie pozostawia wyboru.
– Och, ależ ja to uwielbiam! Czuję, jak cała się odprężam – powiedziała Keisha. – Ale… – dodała, wstając z krzesła z powolną, kocią gracją – nie mogę się również oprzeć wodzie. – Skromnie pocałowała Williama w policzek i już za chwilę sukienka zsunęła się z jej nagich ramion, odsłaniając skąpe bikini. – Idę się popluskać! – zawołała, rozkładając drabinkę, i zeszła po niej, nieświadoma spojrzeń prześlizgujących się po jej ciele, nawoływań Williama i ganiącego wzroku Virginii, której wyrwało się:
– Rany boskie!
Dziewczyna skoczyła do wody, wyrzucając ramiona nad głowę z radosnym okrzykiem i nim jeszcze wszyscy zerwali się na równe nogi, śpiesząc do relingu, pruła już fale z radosną miną.
– Ostrożnie! – zawołał za nią Noah, wychylając się za burtę. – Mamy tu aligatory!
Keisha puściła jednak jego uwagę mimo uszu i zanurkowała, ciesząc się jak dziecko.
– Rozpiera ją energia, co? – zagadnęła Iris, tym razem bez cienia dezaprobaty. Wręcz przeciwnie: brzmiało to tak, jakby była pod wrażeniem.
Co powiedziałaby Eleanor, widząc, jak szybko jej najlepsza przyjaciółka godzi się z tym, że ktoś zajął jej miejsce? I że w dodatku Iris tego kogoś podziwia?
– Musi się nauczyć bardziej kontrolować – burknął William.
– Och, to po prostu młodość. – Iris stanęła w jej obronie. – Tyle energii… Już wiem, dlaczego zawróciła ci w głowie, Williamie.
Marcie również to widziała: Jason miał to jasno wypisane na twarzy. Odsunął okulary na głowę i patrzył na rozmigotaną wodę i pływającą w niej kobietę. Marcie objęła go ramieniem, czując pod palcami materiał jego bawełnianej koszuli i twarde mięśnie, znajome i podniecające, ale on nie zareagował – całkiem jakby nie było jej wcale obok niego.
Keisha mrużyła oczy w słońcu, osłaniając je dłonią. Patrzyła w jego stronę.
– No? Chodźcie! Kto się odważy?
Nikt się nie odzywał; Marcie, spocona i dręczona mdłościami, pomyślała, że cudownie byłoby rozebrać się do bielizny i zeskoczyć z tej paskudnej łodzi, ale nie była w tym towarzystwie świeżynką jak Keisha. Nie była nową maskotką, przybyszką z obcego świata. A poza tym Virginia z pewnością rozpowiedziałaby wszystkim w klubie, że Marcie Maddox paradowała prawie goła po jachcie sędziego Cartwrighta, próbując konkurować z cudowną nową żonką Williama Radforda.
– Aligatory? Pff! – prychnęła Keisha. – Raczej tchórze!
William spojrzał po zgromadzonych, zdegustowany i niezbyt skłonny rozbierać się do rosołu i pływać w rzece.
– Ja już swoje dziś odbębniłem – stwierdził. – Będzie jej musiał dotrzymać towarzystwa ktoś z was. – Jego wzrok spoczął na Jasonie, który, jakby na potwierdzenie, że nie potrzebuje dalszej zachęty, oswobodził się z uścisku Marcie i zaczął rozpinać koszulę.
– Co ty robisz?
– A jak myślisz? – odpowiedział pytaniem. – Ktoś musi do niej zejść.
– Nie jesteś w biurze! – syknęła Marcie. – Nie musisz wypełniać poleceń Williama.
– Dopóki oficjalnie nie odejdzie na emeryturę, muszę. To nic takiego. Nie rób scen.
Przygryzła wargę. Nie robiła scen! Nie rozumiała po prostu, dlaczego to musi być akurat on.
– Może ja pójdę? – zaproponowała.
– Nie bądź głupia – zbeształ ją. – Nienawidzisz tej rzeki. A poza tym i tak się już prawie rozebrałem. – Rozpiął spodnie. Gdy je zdjął, został tylko w swoich czarnych bokserkach od Calvina Kleina; ścieżka ciemnych, szorstkich włosów biegnąca od ich skraju przez płaski brzuch wspinała się i rozpościerała na szerokiej, opalonej piersi. Jak wyglądał w oczach Keishy w porównaniu z Williamem? Jak obiekt pożądania, bez dwóch zdań.
Marcie podchwyciła wzrok Virginii, która zauważyła jej niezadowolenie. Widząc to, prędko zmusiła się do uśmiechu, dołączając do reszty.
– Sama bym weszła – powiedziała – ale nie mam majtek.
Nikt się nie roześmiał z jej dowcipu; wszyscy wpatrywali się w Jasona, który zanurkował obok Keishy, ochlapując ją przy tym. Zapiszczała rozradowana.
– Żartuję. – Marcie wzięła ze stołu swój kieliszek, wstała i przechyliła się przez reling. – Oczywiście, że mam.
Nie wyszło jej. W ustach Keishy takie słowa zabrzmiałyby zabawnie i wszyscy by się śmiali. Co zrobiła nie tak?
Wypiła kilka dużych łyków wina. Pozostali dołączyli do niej przy relingu: gapie śledzący widowisko w dole. Jason znowu zanurkował, znikając im z oczu na moment, który jego żonie wydał się wiecznością, podczas gdy Keisha obracała się w wodzie, szukając go, dopóki nie pociągnął jej za stopy, co przyjęła okrzykiem zaskoczenia.
– Ty łajdaku!
Wynurzył się, śmiejąc się i krztusząc, gdy chlapnęła mu w twarz wodą. To było jak oglądanie rozdokazywanych nastolatków. Co myślał William, widząc ten pokaz? Jason czuł się w wodzie jak ryba. Marcie nie mogła się z nim pod tym względem równać. Ona lubiła wyraźnie widzieć, co się dzieje wokół niej, rzeka zaś była miejscami mętna, a poza tym trudno było zapomnieć ostrzeżenie Noaha przed aligatorami. Keisha i hipotetyczny aligator połączyli się w umyśle Marcie w jedno stworzenie: drapieżnika, czekającego tylko, by schrupać jej męża. Upiła jeszcze trochę wina, coraz bardziej wściekła. Niewykluczone, że Keisha już wkrótce przekona się na własnej skórze, iż to nie Marcie będzie tu ofiarą.
Keisha nie zabawiła w wodzie zbyt długo – po chwili była już z powrotem na pokładzie, owinięta w szlafrok, który Iris przyniosła z kajuty pod pokładem, i ziewająca rozkosznie. Jason usiadł obok niej („Nie chcę cię ochlapać, kochanie”), a ona zaszczebiotała do Marcie, słodka jak miód:
– Dlaczego do nas nie dołączyłaś? Jason pływa jak ryba, prawda?
„O, tak, jest śliski jak węgorz” – miała ochotę się odgryźć, zamiast tego powiedziała jednak:
– Wolę basen. Tutaj nigdy nie wiadomo, co złapiesz.
– Albo co złapie ciebie – mruknęła z uśmiechem Virginia.
Piła umiarkowanie, ale regularnie od chwili przybycia na łódź i była już na zdradliwej granicy trzeźwości; jej okrągłe policzki lśniły w upale. Czy chciała jej dogryźć? Trudno było stwierdzić. Virginia przyjaźniła się z Marcie, bo wraz z Emmettem znała Williama od zawsze – podobnie jak Jasona – ale dzieliło je dwadzieścia lat różnicy. Marcie mogła dla zachowania pozorów udawać, że jest religijna, pojawiając się w kościele raz czy dwa razy w miesiącu i pomagając w stołówce dla ubogich, ale nie miała złudzeń: nie wkupi się w łaski Boga, niezależnie od tego, ile da na tacę. Virginia bywała nieznośnie protekcjonalna, chociaż nie przepracowała w swoim życiu jednego dnia.
Cóż, może jednak wcale nie łączyła ich przyjaźń. Może oni wszyscy tolerowali ją tylko ze względu na Jasona? O ile Marcie się orientowała, nadal utrzymywali kontakty z Jacquie. Spojrzała na siedzącą naprzeciwko ciemnoskórą ślicznotkę walczącą z jet lagiem, której ziewanie sygnalizowało prędki koniec popołudniowego spotkania. Keisha musiała się jeszcze wiele nauczyć o tutejszym środowisku i jego zwyczajach. Nagle Marcie poczuła się dojmująco samotna i wykluczona.
– Chyba pora się zbierać – wymamrotała.
Nikt nie zaprotestował.