Ta, którą znam - ebook
Ta, którą znam - ebook
Po tragicznym wypadku siostry Ada - znana modelka od lat mieszkająca w Paryżu - niespodziewanie musi przyjechać do Polski. W rodzinnym domu dokonuje rozrachunku z wydarzeniami z przeszłości i faktami do tej pory skrzętnie odsuwanymi w niepamięć.
Morderstwo turystki sprzed lat, mroczne wspomnienie starej cegielni, cień młodzieńczej miłości ciążą nad losami Ady, jej siostry i całej rodziny.
Bohaterowie dojrzewają, radzą sobie z życiem, walczą o szczęście, ale jednocześnie, mieszkając w małym miasteczku, tkwią w niewoli schematów, obowiązków i konsekwencji nienazwanych wydarzeń. I zła, prawdziwego zła, które bierze się z ludzkiej głupoty, egoizmu, strachu.
Małgorzata Warda postanowiła napisać powieść krytyczną wobec zastałej moralności, obyczajowości, kultury, obnażającą korzenie gwałtu i przemocy.
Małgorzata Warda – pisarka z Gdyni, dwukrotnie nominowana do nagrody głównej Festiwalu Literatury Kobiet „Pióro i Pazur”, w roku 2013 otrzymała nagrodę za powieść o tematyce wykluczenia. Wydała m.in.: „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”, „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”, „Miasto z lodu”. Laureatka nagrody IBBY 2015 dla najlepszej książki młodzieżowej za powieść „5 sekund do Io”. Jest także autorką kilku tekstów piosenek zespołu Farba. Z wykształcenia rzeźbiarka.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-733-4 |
Rozmiar pliku: | 545 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję Agnieszce Taterze, której uprzejmość doprowadziła mnie do wymarzonego dla tej książki Wydawcy, Anny Derengowskiej. Oczekiwania Anny wpłynęły zarówno na fabułę powieści, jak i na moją pełną mobilizację.
Dziękuję Ewie Witan za świetną redakcję tekstu.
Moim rodzicom oraz Oli: co mogę powiedzieć oprócz tego, że jesteście dla mnie ogromnym wsparciem? Mamo, dziękuję, że znalazłaś czas, by przeczytać pierwsze rozdziały książki.
Maćku, Twój wkład w tę powieść jest nie do przecenienia!
Dorocie Keller dziękuję przede wszystkim za zaproszenie do Paryża, dzięki któremu mogłam napisać paryskie rozdziały powieści.
Bez moich przyjaciółek pisarek: Agnieszki Gil, Ani Fryczkowskiej, Manuli Kalickiej, Hani Cygler, Ani Łaciny, Magdy Zimniak, Lucyny Olejniczak, Marioli Zaczyńskiej, pisanie nie byłoby tak fantastyczną przygodą.
I dziękuję Sylwii, mojej córeczce. Tobie dedykuję tę książkę.1
Obecnie
Z nieba leje się słoneczny żar, wypalając kolory kamienic i ulic, przez co Dubrownik przypomina fotografię w kolorze sepii. Nie ma jeszcze południa, a moja skóra, niestety, lepi się od potu pod turkusową wieczorową suknią w stylu haute couture.
– Rozchyl spódnicę! – nakazuje asystentka fotografa.
Posłusznie unoszę fałdy szyfonu.
– Wyżej!
Upudrowana na biało i przez to pozbawiona brwi, czuję się jak płótno, przygotowane, by ktoś je zamalował. Włosy, również upudrowane, mam uczesane w kok. Na tle zabytkowych kamienic, których balkony zdają się odpadać od ścian, okiennice są pozamykane przed słońcem, a czas odkrył mury spod tynku, delikatna jak mgła, wieczorowa suknia robi potężne wrażenie.
– Widziałaś już Dubrownik wieczorem? – zagaduje fotograf, kiedy robimy sobie przerwę.
– Jestem tu od rana – przyznaję, upijając łyk zimnej wody. – Oglądałam miasto tylko z okien taksówki.
– Gdzie się zatrzymałaś?
Podaję mu nazwę hotelu.
– Więc zabiorę cię stamtąd o siódmej! – Ruchem dłoni wskazuje, żebym wróciła na plan zdjęciowy.
Po powrocie do klimatyzowanego hotelowego pokoju zauważam w telefonie nieodebrane połączenia od siostry. Wiem, powinnam oddzwonić, ale odkładam to, tak jak odkłada się najtrudniejsze sprawy. Zamiast po telefon sięgam po sandały na płaskim obcasie i gładką, beżową sukienkę, szukam w torebce czerwonej szminki. Kiedy wychodzę przed hotel, ściskając w dłoni torebkę wielkości portfela, komórka znowu dzwoni.
– Pokażę ci mury obronne, to obowiązkowa atrakcja turystyczna! – mówi ze śmiechem fotograf.
Mając metr siedemdziesiąt pięć, najczęściej góruję nad mężczyznami, ale tym razem mój towarzysz jest wyższy. Kiedy nie patrzy, obrzucam go uważnym spojrzeniem; pewnie urodził się w Dubrowniku, stąd jego spalona słońcem skóra i pewność siebie, charakterystyczna dla ludzi, którzy poruszają się po własnym mieście. Przechodzi mi przez myśl, że musiał być małym chłopcem, kiedy przez kraj przeszła wojna. Zastanawia mnie, czy jego krewni zginęli, czy dom został zburzony podczas walk.
– Musimy się napić wody z szesnastu ujęć! – Fotograf wskazuje mi zabytkową studnię na rozległym placu, zapełnionym kawiarniami. – Zapewnimy sobie w ten sposób długie i szczęśliwe życie...
Nabieram wody w ręce, a on pyta:
– Co to za kiepski film, w którym zagrałaś? Kto ci doradził coś takiego?...
– Nie był zły – oponuję. – Miałam dobrą rolę.
– A ja myślę, że chciałaś strzelić sobie w stopę! Dramat? Kto dzisiaj ogląda dramaty, jeśli nie robi ich Clint Eastwood?
Nad miastem powoli zapada zmierzch, błyszczą światła latarni. W ich blasku moja beżowa, cienka sukienka staje się na wpół przezroczysta i ściąga spojrzenia mężczyzn. Fotograf prowadzi mnie na wysokie, kamienne schody, gdzie jego ręka ociera się o moją dłoń. Pozwalam mu się objąć, idziemy po schodach trochę nieporadnie, uderzając się biodrami, w niewygodnej pozycji, w jakiej poruszają się zakochane pary.
Telefon znowu dzwoni, kiedy zamykamy drzwi studia fotograficznego. W ciemności dostrzegam zarys rozległego pomieszczenia, gdzie stoją statywy do aparatów, światła, blendy, tła do zdjęć i szerokie łóżko, wysunięte na środek pokoju. Rzucam torebkę na szafkę, opieram dłonie o drzwi jak aresztantka, a mężczyzna całuje mnie w kark. W garść zbiera moje włosy, przy uchu czuję ciepło jego oddechu.
– Może powinnaś odebrać? – szepcze, kiedy komórka nieustannie dzwoni.
Słyszę dźwięk rozpinanego zamka od spodni.
– Nie teraz...
Nakrywa dłońmi moje piersi, jego usta ocierają się o skórę na moich plecach. Ogarnia mnie wrażenie, że jestem pijana i jednocześnie bezgranicznie szczęśliwa. Zamykam oczy, odchylam głowę i staję się tylko ciałem. To jak zawrót głowy, mam wrażenie, że unoszę się w górę, wyżej i wyżej...
Śpi, kiedy wysuwam się z łóżka, najciszej jak potrafię zbieram z podłogi rzeczy i bezszelestnie wymykam się do łazienki, a potem na klatkę schodową. Pospiesznie pokonuję ulice Dubrownika. Chociaż dawno temu wybiła północ, wokoło trwa nastrój festynu, na ulicach nie słabnie ruch, a kawiarnie wciąż wypełniają turyści. Za każdą chwilę szczęścia trzeba zapłacić. Płacę już teraz: przysuwam ręce do nosa i wącham zapach lasu.
Natrętny dzwonek w telefonie odzywa się jeszcze raz, kiedy idę uliczką tak ciasną, że mogłabym rozłożonymi rękami dotknąć obu jej ścian, naraz. Odbieram.
– Agnieszko przepraszam, byłam zalatana i nie zdążyłam oddzwonić... – tłumaczę, wkładając wysiłek, żeby zabrzmiało to tak, jakbym właśnie kładła się spać.
– Ciociu? – Zamiast siostry na linii słyszę głos jej najstarszej córki, Wiktorii. – Ciociu...!
Jest w jej tonie coś, co sprawia, że staję w miejscu, a moje nogi robią się ciężkie jak z ołowiu.
– Ciociu!...
– Co się dzieje, Wiki?
Słyszę jej płacz. W głowie mam pustkę.
– Zdarzył się wypadek... Ciociu, jest źle, bardzo źle! Proszę, przyjedź! Przyjedź jak najszybciej do Polski!!!2
Pod moimi powiekami pojawia się obraz: siostra i ja, jeszcze jako małe dziewczynki, obie w identycznych sukienkach w kratkę, uszytych przez mamę. Słyszę nasz śmiech i starą dziecięcą wyliczankę, recytowaną przez Agnieszkę:
– Siedzi anioł koło krzaka i gapi się na ślimaka... Raz, dwa, trzy, kryjesz ty!... Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę...
Głos w głośnikach w samolocie informuje, że podchodzimy do lądowania; tamten świat, którego już nie ma, powraca w mojej pamięci. Siostra skacze przez gumę, rozciągniętą między pniami za naszym domem. Widzę jej długie, brązowe włosy, uśmiech, piegi na policzkach... Ale nie potrafię przypomnieć sobie kolorów. Pamiętam urywki, obrazy, słowa, lecz zapomniałam głosy, nie zachowałam w pamięci zapachów, znikły smaki. Jak smakowały płatki róż, które brałyśmy z Agnieszką do ust, udając, że to opłatki komunijne? Jak pachniało nasze dzieciństwo? Jaki kolor miała kraciasta sukienka siostry?
Samolot obniża lot i za oknem rozstępują się chmury. Ogarniam wzrokiem kwadraty domów, prostokąty ulic, błękitne kręgi jezior. Gdzieś w tym gąszczu widoków znajduje się mój dom. Ściskam palcami skrzydełka nosa, żeby powstrzymać płacz.
Siostrzenica nie opowiedziała mi wiele o wypadku. Dowiedziałam się tylko, że moja siostra jechała autem z młodszą córką, Emilką. Na zakręcie samochód otarł się o inny i straciła nad nim panowanie. Wyleciał z drogi i wbił się w przydrożne drzewo. Nieprzypięta pasami dziewczynka wypadła przez szybę i kiedy na miejsce przyjechała karetka pogotowia, Emilkę znaleziono na poboczu, przytomną, ale w ciężkim stanie. Moja siostra została w samochodzie.
Lekarze twierdzą, że jej mózg przestał pracować, uważają, iż powinno się ją odłączyć od aparatury podtrzymującej życie, ponieważ już nigdy sama nie podejmie akcji oddechowej ani nie wróci do zdrowia. Tata uparł się jednak, by pozostawiono ją pod respiratorem do mojego przyjazdu. Twierdzi, że powinnam się z nią pożegnać. Tak naprawdę jednak myślę, że po prostu nie jest gotów, by ją pochować.
Ściskając w dłoni torebkę, jakby to było koło ratunkowe, biegiem pokonuję schody lokalnego szpitala i w końcu, oszołomiona, trafiam na drzwi z napisem „Oddział intensywnej terapii”. Ze zmęczenia wywołanego podróżą i stresem kręci mi się w głowie i kiedy dostrzegam moją rodzinę, siedzącą w holu, muszę kilka razy głęboko nabrać powietrza, żeby minęło wrażenie, że spadam w przepaść.
– Tato? – Wyciągam do niego rękę, ale nie podaje mi swojej.
– Jest tam, w sali. – Wskazuje przeszklone drzwi i odwraca głowę w drugą stronę.
Wiktoria podrywa się z krzesła. Nie widziałyśmy się od dwóch lat i teraz niemal jej nie poznaję, taka wydaje się dorosła, szczupła i wysoka! Otaczam ją ramieniem, kiedy idziemy do przeszklonych drzwi sali. Gdy przelotnie całuję ją we włosy, czuję jej kwiatowe perfumy.
– Tak mi przykro, Wiki. Tak okropnie mi przykro... – szepczę jej do ucha.
W sali głośno dźwięczy aparatura podtrzymująca życie. Agnieszkę poznaję dopiero po chwili; leży pod oknem, a jej ciało niemal znika pod mnóstwem rurek, przewodów i czujników.
– Operowali ją – wyjaśnia szeptem Wiktoria. – To dlatego mama tak wygląda.
Do zabiegu mojej siostrze zgolono włosy z połowy głowy. Przez to napuchnięta twarz i rozchylone powieki sprawiają teraz upiorne wrażenie. Przychodzi mi na myśl, że nie chcę jej takiej zapamiętać, że wolałabym nigdy jej tu nie oglądać.
– Poczekaj na korytarzu – proszę, ponieważ moja siostrzenica też nie powinna widzieć matki w takim stanie. Wiktoria posłusznie wycofuje się z sali.
Respirator pracuje głośno, tłocząc do płuc mojej siostry powietrze. Powinnam wziąć Agnieszkę za rękę albo chociaż usiąść przy jej łóżku, ale nie mogę się do tego zmusić. Jej źrenice nie reagują na ruch ani światło, oczy wyglądają jak martwe.
– Boże, co oni ci zrobili... – szepczę. – Jezu, Aguś...
Ostrożnie przesuwam włosy siostry na tę stronę, gdzie widać wygoloną skórę i szwy. W kolejny ruch wkładam więcej uczucia. Twarz od razu wygląda lepiej, chociaż szrama przechodzi przez łuk brwiowy i tego nie uda się zasłonić. Dostrzegam zmiany: włosy, poprzetykane jasnymi pasemkami, hennę na brwiach i rzęsach.
Czuję strach, na razie nie taki duży, który jednak za kilka godzin może się zmienić w zimną, ciężką bryłę, zalegającą na piersiach. Układam dłoń w miejscu, gdzie bije serce Agnieszki, zamykam oczy i czuję jednostajny stukot, który na moment mnie uspokaja. Serce bije, naprawdę bije, co pozwala uwierzyć, że siostra wyjdzie z tego i wszystko będzie jak dawniej.
– Co z dziewczynką? – pytam pediatrę pod salą, w której leży Emilka.
Wyjaśnia, że moja siostrzenica od kilku godzin jest stabilna, ale dopiero kiedy odzyska przytomność, będzie można określić, jak daleko zaszły zmiany w mózgu.
– Ma poważny uraz głowy – dodaje. – Jest też mocno pokaleczona. Na korzyść pacjentki działa fakt, że dziewczynka ma tylko dziesięć lat. Młody organizm łatwiej się regeneruje, zmiany się cofają...
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Tak, proszę. Uprzedzam jednak, że jest w śpiączce!
Kiedy całuję siostrzenicę w policzek, nie zauważam żadnej reakcji. Podobnie jak jej mama, dziewczynka jest podłączona do respiratora. Czekam chwilę, wstrzymując oddech, ale Em się nie budzi. Przykładam więc dłoń do jej czoła i czuję chłód skóry. Moje spojrzenie biegnie po opatrunku na policzku, spoglądam na bandaże na jej dłoniach. Rozgarniam palcami ciemnobrązowe włosy Emilki, niemal takie same jak jej mamy. Na stoliku zauważam dziecięce okulary w tęczowych oprawkach – nawet nie wiedziałam, że dziewczynka ma kłopoty z oczami. Prawie nic nie wiem o dzieciach mojej siostry.
Kiedy ostatni raz widziałam Emilkę, była ośmiolatką. Kochała wróżki, szczególnie te, które stworzył Walt Disney. Był taki czas, gdy po odejściu swojego ojca ukryła się w kostiumie Dzwoneczka i nie zdejmowała go z siebie tak długo i uparcie, aż Agnieszka kupiła jej drugi, identyczny. Wtedy Em nosiła je na zmianę. Pamiętam ją z nieodłączną magiczną różdżką w dłoni.
– Potrzebujesz wróżkowego pyłku, ciociu – mówiła. – Bez niego nigdy nie uda ci się polecieć do domu!
Gdzie teraz jesteś, maleńka? – myślę, przysuwając krzesło do jej łóżka. Czy coś ci się śni? Jeśli tak, mam nadzieję, że są to same piękne sny, takie, w których możesz chodzić boso, nie kalecząc się. Chciałabym wierzyć, że Emilce śni się Nibylandia i łąki pełne kwiatów, że słyszy szum fal najbardziej błękitnego z mórz. Niech nie pamięta o wypadku i nie przeżywa kolejny raz dramatu, który rozegrał się w samochodzie jej mamy.
– Musisz podpisać zgodę – tłumaczę tacie w holu.
On też się postarzał. Jest przygnębiony, a jego skóra w ciągu ostatnich lat zmieniła się i przypomina pomarszczony pergamin.
– Jej serce bije – protestuje, podnosząc na mnie wilgotne oczy. Długopis trzęsie mu się w ręku. – Idź i sama sprawdź, jak mi nie wierzysz!
Wiktoria marszczy brwi, słysząc wypowiadane przeze mnie słowa:
– Agnieszka już nie żyje, tato.
– Skąd możesz wiedzieć?! – Ojciec podnosi głos.
Wiedziałam, że nastąpi to prędzej czy później. Mówi to teraz, przy lekarzu i pielęgniarce:
– Przyjeżdżasz i myślisz, że masz coś do powiedzenia?! Gówno masz do powiedzenia! Nie było cię tu przez lata!
Podchwytuję współczujące spojrzenie lekarza i zaciekawiony wzrok pielęgniarki. Obracam się, żeby tata nie widział, jak na policzkach wykwitają mi rumieńce. Doba przy siostrze, której klatka piersiowa unosi się i opada w rytmie oddechów, wymuszonych aparaturą podtrzymującą życie, zrobiła swoje: tata uwierzył, że Agnieszka do nas wróci.
– Nastąpiła śmierć mózgowa – wyjaśnia lekarz. – Zmiany są nieodwracalne. Umarła większa część obszarów jej mózgu, a inne...
Tata rozgląda się, jakby szukał ratunku. Wiem, co czuje, oboje przeżywamy to samo. Tylko że jego obroną zawsze był atak, a moją – milczenie.
– Zostaw! – Odpycha moją rękę, gdy próbuję go dotknąć. – Nie ty będziesz decydować, kiedy umrze moja córka! Idź stąd!
Moja córka, powtarzam w myślach. Moja córka! Jakbym ja nie była jego córką.
Idę długim, jasnym korytarzem, obejmując się ramionami. Wychodzę ze szpitala na parking i mam wrażenie, jakbym dopiero teraz nabrała powietrza w płuca. Na niebie gromadzą się chmury. Opieram ręce o uda i pochylam się, czując mdłości.
W moich wspomnieniach znowu jesteśmy dziećmi. Siostra łapie mnie za ręce.
– Ada! – woła i kręcimy się na miękkiej, jasnozielonej trawie. – Aniołek, fijołek, róża, bez, konwalia, balia, wściekły pies!...
– W domu nie palimy – informuje ojciec, kiedy późnym popołudniem wysiadamy z samochodu na podjeździe obok rodzinnej willi. – Nikt tutaj nie pali – dodaje, widząc, że odwijam z folii paczkę papierosów. Nasze spojrzenia się spotykają i ojciec dorzuca ostro: – My tu cenimy sobie życie i go nie narażamy.
Zamieram z zapalniczką podsuniętą pod papieros.
Siatkowe drzwi z głośnym uderzeniem zamykają się za tatą i Wiktorią, zostaję sama na podjeździe. Poruszam zmarzniętymi w sandałach stopami i przyglądam się staremu, dużemu domowi, gdzie się urodziłam i wychowałam.
On też się postarzał. Zachodzące promienie słońca głaszczą spróchniałe drewno werandy, odsłaniają miejsca na ścianach, skąd odpadł tynk, i nie docierają w głąb dziur po dachówkach. Zaciągam się papierosem i zauważam, że jedno skrzydło okiennicy w sypialni taty zwisa, jakby miało odpaść.
– Nie wejdziesz do środka? – pyta Wiktoria, wychodząc na werandę. – Jest zimno. Tam, skąd przyjechałaś, pewnie już lato, ale tutaj nikt jeszcze nie chodzi w sandałach.
Spoglądam na swoje bose stopy i uśmiecham się smutno.
– Daj mi chwilę – proszę, wskazując papierosa.
Wiatr rozpędza się nad polami i szumi w koronach drzew. Dom stoi daleko za miastem, niemal osiem kilometrów od centrum, w otoczeniu pól kukurydzy, zielonych pastwisk i łąk. Nigdy nie mieliśmy blisko do nowoczesnego wielkiego świata. Nasze życie było zaściankowe i w końcu stało się dla mnie ciasne, jak ubranie, z którego w pewnym momencie się wyrasta.
Za drzewami, widocznymi na horyzoncie, znajduje się jezioro. Nie jest duże i nigdy nie przyciągało wielu turystów, ale w moich wspomnieniach ma wielkość morza, a jego tafla już na zawsze pozostanie ciemna i wroga. Spojrzenie mi twardnieje, w miarę jak uruchamiają się złe wspomnienia. Pojawiają się w kąciku oka, migoczą między rzęsami, więc mrugam, spycham je w niepamięć, a one – posłuszne – już po chwili zmieniają się w mglisty powidok.
– Gdzie mogę się położyć, Wiki?
– W twoim dawnym pokoju, ciociu.
Naciskam klamkę i drzwi rozchylają się ze skrzypieniem, odsłaniając wnętrze. To niesamowite, mój pokój czeka w stanie niemal nienaruszonym, z tymi samymi tapetami co kiedyś i starymi meblami; siostra nie zdjęła nawet plakatów ze ściany!
Na biurku leży mapa świata, a kiedy ją rozchylam, okazuje się, że dawniej należała do mnie. Zaznaczałam na niej punktami zagraniczne miasta, do których chciałam pojechać. Tyle razy wyobrażałam sobie wówczas, że zostawiam w tyle napis: „Witamy w mieście”, szkołę, kościół, stację benzynową i zakład fryzjerski. W myślach porzucałam rodzinny dom oraz znajome pola kukurydzy i jechałam za granicę, ku nowemu. Chciałam chodzić po zalanych światłem ulicach Paryża, Nowego Jorku i Tokio. Pragnęłam mierzyć życie jak stroje, sprawdzając, w którym mi do twarzy. Marzyłam, by spróbować dań z każdej kuchni i nasycić ciało i duszę emocjami.
Różnimy się jak dzień i noc, przychodzi mi do głowy, kiedy spoglądam na zdjęcie Agnieszki, stojące na komodzie. Moja siostra nie miała złudzeń ani wielkich planów. Jej świat był prosty, stąpała mocno po ziemi na całych stopach, podczas gdy ja chodziłam na palcach. Ona chciała zostać tutaj, pragnęła założyć rodzinę i zajmować się domem, tak jak to robiła nasza mama, i uważała, że nie trzeba przejechać tysięcy kilometrów, żeby się dowiedzieć, jaki piękny jest świat.
Drewniane drzwi szafy trzeszczą, gdy je rozchylam. W środku, na wieszakach, wiszą niemal identyczne sukienki i garsonki: świat Agnieszki – kobiety praktycznej i zorganizowanej, stanowiącej całkowite przeciwieństwo mnie. Przesuwam palcami po materiałach. Przykładam do siebie garsonkę w pepitkę i wygładzam biały kołnierzyk. Nigdy nie nosiłabym czegoś tak prostego i staromodnego. Agnieszka natomiast nigdy nie włożyłaby na siebie moich cienkich jak obłok i krótkich sukienek.
Tej nocy śni mi się siostra, rozdzielam pasma jej włosów, tworząc dobierany warkocz, ale włosy wiją się jak pnącza, wrastają w ziemię niczym korzenie...
– Zapytaj ją, o co chcesz! – słyszę znajomy, męski głos i przy szerokim pniu drzewa, w cieniu, materializuje się jasnowłosy nastolatek.
– Bartek! – Z radością podrywam się na nogi.
Przyjaciel z dzieciństwa prawie się nie zmienił, wciąż wygląda jak chłopiec, którego zostawiłam wiele lat temu w mieście.
– Zapytaj – powtarza. – Skoro umarła, na pewno zna wszystkie odpowiedzi!
Jak to „umarła”? O kim on mówi?
W moim sercu jest ciężki głaz. Odwracam się do siostry.
– Przecież żyje! – odpowiadam, zdenerwowana. – Czemu chcesz mnie wystraszyć?
Ale Agnieszki już nie ma przy mnie. Teraz stoi na brzegu jeziora, a powietrze wokół niej zaczyna falować, jakby znajdował się w nim żar. Czuję przypływ strachu, ponieważ w mojej pamięci pojawia się obraz, którego nie potrafię połączyć z naszym piknikiem: puste oczy siostry, ogolona głowa, długa blizna... Postać siostry migocze jak gwiazdy na niebie. Wraz z migotaniem robi się coraz bardziej przejrzysta, już prześwituje przez nią trawa, jezioro i błękitne niebo...
– Nie znikaj! – wołam. – Nie możesz mnie zostawić! Co robisz? Co się stanie z dziewczynkami? Co z tatą?... Nie odchodź! Błagam, nie zostawiaj nas! Nie zdążyłam...!
Siostra kładzie palec na ustach. „Ciiiiii... cicho sza. Tajemnica”. Jeszcze przez chwilę migocze, lecz coraz mniej wyraźnie, jakby blask, który ją rozświetlał, zniknął wraz z przechodzącymi przez nią promieniami słońca. Potem rozprasza się na tysiące elementów, które jeszcze tylko przez moment unoszą się w powietrzu, by w końcu osiąść na ziemi i zmienić się w pył...
Dzwoni telefon. Jego sygnał niesie się korytarzami domu, mija drzwi sypialni Wiktorii, pusty pokój Emilki, drzwi do łazienki i dociera do mnie. Otwieram oczy w ciemności, nierozjaśnionej ulicznymi latarniami, serce zaczyna mi łomotać w piersiach, a żołądek zwija się w skurczach, gdy wyskakuję z łóżka. Tata jest pierwszy w holu, przy starym aparacie, stojącym na stoliku o giętych nogach.
– Halo? – woła przesadnie głośno. – Tak, to ja! Tak, rozumiem!... Tak, zaraz przyjedziemy!
– Kto dzwoni? – pytam napiętym głosem.
Jego dłoń wydaje się ciężka, gdy opiera ją na stoliku.
– Dziadku? – Wiktoria też wybiega na korytarz i aż drży. – Dziadku, czy chodzi o mamę? Dziadku, odezwij się! Proszę!
A tata pierwszy raz, odkąd pamiętam, wybucha płaczem.
W kaplicy, gdzie zwłoki Agnieszki czekają na zabranie, ojciec nie potrafi podjąć decyzji co do wyboru zakładu pogrzebowego.
– Zajmij się tym! – prosi, kiedy do niego podchodzę.
– Zmarła moja siostra – tłumaczę przez telefon i sama nie wierzę, że to mówię, że to prawda.
– Zajmiemy się wszystkim – odpowiada uspokajającym tonem pracownik zakładu. – Zaraz ktoś od nas przyjedzie do szpitala.
Przez rozchylone drzwi sali obserwuję Wiktorię, pochyloną nad ciałem mamy.
– Trzeba wybrać dla niej ubranie – bąka ojciec z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Zrobię to – obiecuję roztrzęsiona. – Przygotuję sukienkę i... – W głowie mam mętlik. Następne słowa wypowiadam na siłę spokojnie: – Dzwoniliście po wypadku do ojca dziewczynek? Kiedy Paweł tu przyjedzie?
W ciszy, jaka zapada, dociera do mnie brzęk wózka z lekami, popychanego przez pielęgniarkę. Ojciec podrywa głowę, jakby obudził się ze snu.
– Paweł? Nie ma go w mieście. Nie mówiliśmy ci o tym? Wyjechał, pracuje nad czymś, jego telefon nie odpowiada! To już kilka dni...
Wpatruję się w niego przerażonym wzrokiem. To Paweł nie wie jeszcze o wypadku?
– Szukam ojca Emilki i Wiktorii – mówię do telefonu, nerwowo stukając długopisem o notes, w którym moja siostra zapisywała kontakty do przyjaciół i rodziny. – Nie wiesz, gdzie przebywa?
– Przykro mi, nie mam pojęcia. Zdaje się, że na początku roku pracował nad czymś dla portalu... czekaj, czekaj, podam ci pełną nazwę...
– Tu Ada Makowska – tłumaczę przy kolejnym połączeniu, kołysząc się na krześle, wpatrzona w równe, okrągłe pismo Agnieszki w notesie. – Szukam Pawła Budrewicza, wiem, że późną zimą pracował dla pana.
– To prawda, oddał nam kilka tekstów, ale straciliśmy kontakt.
– Straciliście kontakt? Co to znaczy?
– Na początku marca miał gdzieś wyjechać.
– Mówił gdzie?
– Tak, za granicę.
– Za granicę?...
– Obiecał zgłosić się po powrocie, ale do dzisiaj nie mam od niego informacji.
Skreślam następną osobę z listy i nagle dociera do mnie, jak niewiele zostało mi kontaktów do obdzwonienia. Nie mam pojęcia, kto jeszcze mógłby mi pomóc znaleźć Pawła. Agnieszka rozwiodła się dwa lata temu, ale jeszcze w czasie małżeństwa ona i jej mąż prowadzili osobne życie, nie mieli wspólnych przyjaciół, nie bywali w tych samych miejscach. Moja siostra tkwiła tutaj, a Paweł jeździł po świecie.
Kiedy wpisuję jego imię i nazwisko w internetową wyszukiwarkę, wyświetlają mi się dziesiątki linków. Znajduję jego nagrodzone reportaże z Syberii, uzupełniane na bieżąco dla jednej z gazet, są tu zdjęcia z dawnych republik Związku Radzieckiego, historie i fotografie ze Spitsbergenu, wywiady, których Paweł udzielał dla radia i telewizji, lecz nie ma ani jednej informacji, dla kogo obecnie pracuje i gdzie wyda następną książkę. Wybieram więc ponownie numer mojego szwagra, ale ojciec miał rację – telefon nie odpowiada. Ze skrzynki mejlowej nie przychodzą powiadomienia, nie wiem, czy otrzymał moje wiadomości.
„Odezwij się! Agnieszka nie żyje” – piszę SMS, ale oczywiście nie wraca raport, potwierdzający odbiór.
Przyciskam palce do oczu i staram się uspokoić.
Paweł, zawsze Paweł, z laptopem na kolanach, z pokaleczonymi dłońmi, z aparatem fotograficznym przygotowanym do wykonania zdjęcia. Paweł w ciemni, pochylony nad powiększalnikiem, a także za kierownicą starego, białego pikapa. Szorstki, wełniany sweter Pawła. Niebieskie oczy Pawła. Paweł.
Przesuwam kursor w dół strony i znajduję zdjęcia. Wiem, że lubił pisać o samotnikach, ludziach, którzy podejmowali wielkie wyzwania, kilka razy wracał też do Rosji, skąd pochodzi jego rodzina. Wędrował po najdalszych zakątkach tego kraju, dotarł aż do Morza Arktycznego, włóczył się po wsiach, gdzie nie ma łączności telefonicznej ani Internetu. Wiem też, że ostatnio pracował dla agencji, która kupowała od niego zdjęcia z terenów objętych konfliktami wojennymi. I mam też informację od niego samego, że chciał rzucić tę pracę, zmęczony dokumentowaniem ludzkich dramatów.
Teraz na ekranie laptopa widzę kilka takich fotografii, które przyciągają mój wzrok, białych od pyłu unoszącego się w powietrzu po zawaleniu się budynków. Przykuwają spojrzenie widza krwią, tragedią rodzin. Ogarnia mnie obawa, że Paweł jest teraz właśnie tam, w jakimś odległym mieście, gdzie na ulicach stoi wojsko, a fotoreporterzy, ryzykując życie, podchodzą do czołgów, szukając najlepszego kadru.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI