- W empik go
Ta trzecia - ebook
Ta trzecia - ebook
„ Ta trzecia ” to satyra na środowisko burżuazji oraz interesująca charakterystyka przedstawicieli cyganerii artystycznej.
Magórski jest ubogim artystą malarzem. Zaręczył się z panną z dobrego domu. Został jednak odrzucony z powodu ekscentrycznego zachowania. Jego życie zmienia się, kiedy jeden z jego obrazów „Żydzi nad rzekami Babilonu” otrzymuje nagrodę w konkursie paryskim. Nagroda przynosi malarzowi sławę i pieniądze, a także powodzenie u kobiet. Ostatecznie artysta znajduje szczęście w małżeństwie z zakochaną w nim od dawna uroczą aktorką.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-616-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeciRozdział pierwszy
Pracownia, w której mieszkaliśmy i malowali ze Świateckim, była nie zapłacona, raz dlatego, że w dwóch mieliśmy coś około pięciu rubli, a po wtóre, że czuliśmy zupełnie szczery wstręt do płacenia komornego.
Nazywają nas malarzy rozrzutnikami, a ja pierwszy wolę przepić pieniądze niż marnować je na zapłacenie gospodarzowi.
Co do naszego gospodarza, nie był to zły człowiek, a przy tym znaleźliśmy na niego radę.
Kiedy, zwykle rano, przychodził się upominać, Światecki, który sypiał na sienniku na ziemi, a nakrywał się turecką firanką używaną przez nas jako tło do portretów podnosił się do połowy i mówił grobowym głosem:
– Dobrze, że pana widzę, bo śniło mi się, żeś pan umarł.
Gospodarz, który był przesądny i widocznie bał się śmierci, mieszał się zaraz nadzwyczajnie, Światecki zaś rzucał się zaraz na siennik, wyciągał nogi, składał ręce na piersiach i mówił dalej:
– Takem pana widział jak teraz: miałeś pan białe rękawiczki z za długimi palcami i lakierki; zresztą nie byłeś pan bardzo zmieniony.
Wówczas ja dodawałem z kolei:
– Czasem się takie sny nie sprawdzają.
Zdaje się, że to „czasem” doprowadzało gospodarza do depresji. Kończyło się na tym, że wpadał w gniew, trzaskał drzwiami i słyszeliśmy, jak schodził po cztery schody od razu klnąc na czym świat stoi. Poczciwa dusza nie chciała jednak przysłać nam komornika.
Co prawda, to nie bardzo było co zabierać; zapewne obliczał sobie gospodarz, że do tej pracowni i przyległej do niej kuchenki sprowadzą się inni malarze i będzie to samo albo gorzej.
Jednak ostrze tego naszego sposobu stępiało z czasem. Gospodarz oswoił się z myślą o śmierci. Światecki właśnie zamierzał wykonać trzy obrazy w rodzaju Würtza, pt. Skon, Pogrzeb i Przebudzenie się z letargu. Naturalnie we wszystkich miał figurować nasz kamienicznik.
Takie grobowe rzeczy stanowią specjalność Świateckiego, który, według własnego wyrażenia, maluje: „truposze”, „trupielce” i „trupięta”. Pewnie dlatego nikt nie chce kupować jego obrazów, bo zresztą ma talent. Posłał właśnie do Salonu paryskiego dwa „truposze”, a że i ja posłałem moich Żydów nad Wisłą, których w katalogu Salonu ochrzczono Żydami nad rzekami Babilonu, więc czekaliśmy z niecierpliwością na wyrok jury.
Naturalnie Światecki przewidywał, że wszystko będzie jak najgorzej, że jury składa się z ostatnich idiotów, a choćby się nie składało z idiotów, to ja jestem idiotą, nasze obrazy są idiotyczne, a nagrodzenie ich byłoby szczytem idiotyzmu!
Ile ta małpa mi krwi napsuła przez dwa lata, w czasie których mieszkaliśmy razem, tego nie potrafię opisać.
Świateckiego cała ambicja polega na tym, żeby uchodzić za moralnego „truposza”. Pozuje między innymi na pijaka, którym nie jest. Wlewa w siebie dwa albo trzy kieliszki wódki i patrzy, czy to widzimy, a gdy nie jest pewien, trąca którego z nas łokciem i spoglądając spode łba pyta podziemnym głosem:
– Prawda, jak ja już nisko upadłem... co?... prawda?...
Odpowiadamy mu na to, że jest głupi. Wówczas wpada we wściekłość i niczym nie można wprowadzić go w gorszy humor jak okazaniem niewiary w jego moralny upadek. Przy tym poczciwe chłopisko z kościami.
Raz zabłądziliśmy w górach w Salzkammergut, koło Zell am See.
Ponieważ zapadła noc i łatwo było kark skręcić, więc Światecki powiada do mnie:
– Słuchaj, Władek, ty masz większy talent, więc ciebie większa szkoda. Ja pójdę naprzód... Jak zlecę, ty posiedzisz na miejscu do rana, a rano już sobie dasz jakoś rady.
– Nie pójdziesz naprzód – odpowiadam – tylko ja pójdę naprzód, bo mam lepsze oczy.
Na to Światecki:
– Jak karku dziś nie skręcę, to i tak skończę w kanale... wszystko mi jedno.
Zaczynamy się sprzeczać.
Tymczasem robi się ciemno jak w piwnicy. Koniec końcem umawiamy się, że pójdziemy na losy. Idziemy.
Światecki wyciąga węzełek i rusza naprzód.
Posuwamy się przełęczą. Z początku jest dość szeroko. O ile możem wymiarkować, w prawo i w lewo są przepaście, pewnie bezdenne.
Grzbiet staje się jeszcze węższy, a co więcej, okruchy zwietrzałych skał usuwają nam się spod nóg...
– Idę na czworakach, bo nie można inaczej! – mówi Światecki.
Rzeczywiście nie można było inaczej, więc opuszczamy się na czworaki i idziemy dalej jak dwa szympansy.
Ale wkrótce pokazuje się, że i to na nic. Grzbiet skalny robi się nie szerszy od końskiego. Światecki siada oklep, ja za nim i opierając się rękoma przed sobą posuwamy się naprzód z nadzwyczajną szkodą naszych szat.
Po niejakim czasie słyszę głos Świateckiego:
– Władek!
– Co takiego?
– Grzbiet się skończył.
– A co dalej?
– Pusto... musi być przepaść.
– Weźże jaki kamień i ciśnij... posłuchamy, czy długo leci.
W ciemności słyszę, jak Światecki maca rękoma, by wynaleźć jaki okruch zwietrzałej skały, a następnie mówi:
– Ciskam... słuchaj!
Nadstawiamy obaj uszu...
Cisza!
– Nie słyszałeś nic?
– Nie!
– Ładnieśmy się wybrali! Musi być ze sto sążni.
– Ciśnij jeszcze raz.
Światecki wynajduje większy okruch, ciska.
Ani odgłosu.
– Cóż tam dna nie ma czy co! – mówi Światecki.
– Trudna rada! Będziemy siedzieli do rana.
I siedzimy. Światecki puszcza jeszcze parę kamieni; wszystko na próżno. Upływa godzina, druga, wreszcie słyszę głos Świateckiego:
– Władek, a nie zdrzemnij się... nie masz papierosa?
Pokazuje się, że papierosy mam, ale zapałki wyszły nam obydwom. Rozpacz! Godzina może być pierwsza w nocy albo nawet i nie tyle.
Zaczyna popadywać drobniuchny deszcz. Naokoło ciemność nieprzebita. Dochodzę do przekonania, że żyjąc między ludźmi czy w miastach, czy na wsi, nie mamy pojęcia, co to jest cisza. Ta, która nas otacza, aż w uszach dzwoni.
Słyszę niemal, jak krew krąży mi w żyłach, a bicie własnego serca słyszę doskonale.
Z początku położenie zajmuje mnie.
Siedzieć wśród głuchej ciszy na skalistym grzbiecie jak na koniu i tuż nad niezgłębioną przepaścią, to się przecie byle stołecznemu łykowi nie trafi; ale wkrótce robi się zimno, a na dobitkę Światecki zaczyna filozofować:
– Cóż to jest życie? Życie jest to po prostu świństwo. Powiadają: sztuka! sztuka! Niech mnie razem ze sztuką... Czyste małpiarstwo natury, a w dodatku podłość... Dwa razy widziałem przecie Salon. Nasłali tyle obrazów, że można by z tego płótna porobić sienniki dla wszystkich Żydów w świecie, a cóż to było? Najpodlejsze schlebianie gustom sklepikarzy, jakie tylko być może, obrachowane na handel czy na napychanie brzuchów. Nierząd sztuki, nic więcej! Żeby tam sztuka była, to by ją paraliż trzasnął, na szczęście prawdziwej sztuki nie ma na świecie... jest tylko natura. Być może, że natura to także świństwo... Najlepiej byłoby skoczyć tam ot... i raz skończyć. Zrobiłbym to, gdybym miał wódkę, ale że nie mam wódki, więc tego nie zrobię, bom sobie przysiągł, że trzeźwy nie skończę.
Byłem przyzwyczajony do gadaniny Świateckiego, jednak wśród tej ciszy i zabłąkania, w chłodzie, w ciemności, nad przepaścią, słowa jego nastroiły i mnie ponuro. Na szczęście wygadał się i ustał. Rzucił jeszcze parę kamieni, powtórzył jeszcze parę razy: „Ani słuchu!” – i odtąd milczeliśmy ze trzy godziny.
Zdawało mi się, że nie za długo powinien się był zacząć brzask, gdy nagle usłyszeliśmy nad głowami krakanie i szum skrzydeł.
Było jeszcze ciemno i nie mogłem nic dojrzeć, ale byłem pewien, że to orły poczynają krążyć nad przepaścią; „kra! kra!” rozlegało się coraz silniej w górze i w ciemności. Dziwiło mnie, że słychać tak dużo tych głosów, jakby przelatywały całe legiony orłów. Ale bądź co bądź zwiastowały one dzień.
Jakoż po niejakim czasie dojrzałem swoje ręce oparte o brzeg skalisty, potem zarysowały się przede mną plecy Świateckiego, zupełnie jak czarna sylwetka na cokolwiek mniej czarnym tle. Tło owo bladło z każdą chwilą. Następnie pyszny, bladosrebrny ton począł przeświecać na skale, na plecach Świateckiego i nasycał coraz bardziej ciemność, zupełnie jakby kto dolewał do niej srebrnego pyłu, który wsiąkał w nią, mieszał się z nią, czynił ją z czarnej szarą, z szarej perłową. Była w tym jednocześnie jakaś surowość i wilgoć; nie tylko skała, ale i powietrze wydawało się mokre.
Co chwila robi się świetliściej.
Patrzę, staram się zapamiętać te zmiany tonu i po trosze w duszy maluję, gdy nagle przerywa mi okrzyk Świateckiego:
– Tfu! idioci!
I plecy jego giną mi z oczu.
– Światecki! – krzyczę – co robisz!
– Nie wrzeszcz! patrz!
Przechylam się, spoglądam – cóż się pokazuje? Oto siedzę na skalistym zrębie, zapuszczającym się w łąkę, która leży może o półtora łokcia poniżej. Mchy głuszyły odgłos kamieni, bo zresztą łąka jest równiutka; w dali widać drogę, na niej wrony, które poczytałem za orły. Potrzebowaliśmy tylko nogi spuścić ze zrębu, żeby pójść najspokojniej do domu.
Tymczasem przesiedzieliśmy na zrębie, szczękając zębami, całą bożą noc.
Nie wiem dlaczego teraz oto, gdyśmy w pracowni oczekiwali ze Świateckim nadejścia gospodarza, ta przygoda, od której upłynęło już z półtora roku, przypomniała mi się tak, jakby to było wczoraj.
Wspomnienie owo dodało mi na razie dziwnej otuchy, więc mówię zaraz do Świateckiego:
– Pamiętasz, Antek, jak to myśleliśmy, że siedzimy nad przepaścią, a pokazało się, że przed nami równa droga? Tak może być i teraz. Oto jesteśmy biedni jak szczury kościelne, gospodarz chce nas wylać z pracowni, tymczasem może się wszystko zmienić. Nuż otworzy się jakaś śluza ze sławą i monetą?...
Światecki siedział właśnie na sienniku i naciągał but mrucząc przy tym, że życie składa się z naciągania butów rano, a ściągania ich wieczorem, i że ten tylko ma rozum, kto ma odwagę się powiesić, czego jeśli on, Światecki, dotąd nie zrobił, to wyłącznie dlatego, że nie tylko jest ostatnim głupcem, ale w dodatku podłym tchórzem.
Wybuch mego optymizmu przerwał mu rozmyślania, więc podniósł na mnie swe rybie oczy i powiada:
– Ty zwłaszcza masz się z czego cieszyć; onegdaj Susłowski wylał cię z domu i z serca córki, a dziś gospodarz wyleje cię z pracowni.
Niestety! Światecki mówił prawdę. Trzy dni temu jeszcze byłem narzeczonym Kazi Susłowskiej, tymczasem we wtorek z rana... tak! we wtorek! odebrałem od jej ojca list następujący:
„Kochany panie!
Córka nasza, ulegając perswazji rodziców, zgadza się na zerwanie związku, który dla niej byłby nieszczęściem. Mogłaby ona zawsze znaleźć schronienie na łonie matki i pod dachem ojca, lecz właśnie do nas rodziców należało zapobiec tej ostateczności. Nie tyle pańskie położenie materialne, ile pański lekkomyślny charakter, którego mimo wszelkich starań ukryć nie mogłeś, skłaniają nas i naszą córkę do zwrócenia mu słowa i zerwania z nim dalszych stosunków, co zresztą nie zmieni naszej dla pana życzliwości.
Z poważaniem
Heliodor Susłowski,
b. naczelnik w b. komisji skarbu K. P.”
Tak brzmiał list...
Że z mojej pozycji materialnej można by dla psa buty uszyć, na to się mniej więcej zgadzam, ale czego ten patetyczny goryl chciał od mego charakteru, tego doprawdy nie rozumiem.
Głowa Kazi przypomina typy z czasów Dyrektoriatu i pysznie by jej było, gdyby chciała się czesać nie według dzisiejszej, ale według ówczesnej mody. Próbowałem nawet o to prosić, zresztą na próżno, bo ona tych rzeczy nie rozumie. Natomiast koloryt twarzy ma tak ciepły, jakby ją Fortuni malował.
Za to samo kochałem ją szczerze i pierwszego dnia po odebraniu listu Susłowskiego chodziłem jak struty. Dopiero drugiego dnia, i to wieczorem, trochę mi ulżyło, bom sobie powiedział: nie, to nie! Najwięcej mi pomogło do zniesienia ciosu to, żem miał głowę zajętą Salonem i mymi Żydami. Byłem przekonany, że to jest porządny obraz, chociaż Światecki prorokował, że go nawet z przedsionka Salonu wyleją.
Zacząłem go malować jeszcze przed rokiem.
Było tak:
Idę sobie wieczorem nad Wisłą, patrzę: rozbił się galar z jabłkami. Andrusy wyławiają jabłka z wody, a nad brzegami siedzi cała rodzina żydowska w takiej rozpaczy, że nawet nie lamentują, tylko pozałamywali ręce i patrzą na wodę jak posągi. Jeden stary Żyd, patriarcha – nędzarz, stara Żydówka, młody Żyd, kolosalna bestia jak Machabeusz, młoda dziewczyna, piegowata trochę, ale z ogromnym charakterem w rysunku nosa i ust, wreszcie dwoje Żydziąt. Wieczór zapada; rzeka ma miedziane refleksy – po prostu cudne. Drzewa na Saskiej Kępie całe w zorzy, dalej na Kępie szeroko rozlana woda, tony czerwone, tony ultramaryny, tony prawie stalowe, to znów przechodzące w purpurę i fiolet. Perspektywa powietrzna – rozkosz! przejście od jednych tonów do drugich takie niepochwytne a cudne, że aż dusza piszczy – naokół cicho, świetlisto, spokojnie. Melancholia nad wszystkim, że się chce wyć – i ta grupa w smutku, siedząca tak, jakby wszyscy od małego pozowali w pracowniach...
Od razu mi w głowie zaświtało: oto mój obraz!
Miałem ze sobą szkatułkę i farby, bo bez tego nie chodzę, i od razu zacząłem szkicować, a przedtem jeszcze powiadam do Żydów:
– Siedźcie tak, ani się ruszcie! rubla każdemu nim się zmroczy.
Moje Żydy w lot zrozumieli, o co chodzi, i jak w ziemię wrośli. Szkicują, szkicuję! Andrusy powyłazili z wody i wkrótce słyszę za sobą:
– Maliarz! maliarz, co ukradł, to pada, że znaliazł!
Ale odezwałem się do nich ich językiem i od razum ich sobie pozyskał; przestali nawet ciskać wiórami na Żydów, żeby mi nie psuć roboty.
Za to moja grupa wpadła niespodzianie w dobry humor.
– Żydy! – krzyczę – smućcie się!
A starka odpowiada:
– Z przeproszeniem pana malarza, czego się mamy smucić, kiedy pan obiecał nam po rublu? Niech się ten smuci co zarobek nie ma!
Musiałem im zagrozić, że nie zapłacę.
Szkicowałem jednak przez dwa wieczory, potem pozowali mi parę miesięcy w pracowni. Niech Światecki mówi co chce, obraz jest dobry, bo zupełnie nie zimny; jest w nim szczera prawda i ogromnie dużo natury. Zostawiłem nawet piegi młodej Żydówki. Twarze mogłyby być piękniejsze, ale nie mogą być prawdziwsze i mieć więcej charakteru.
Takem o tym obrazie myślał, żem łatwiej przeniósł stratę Kazi. Toteż, gdy mi ją Światecki przypomniał, zdawało mi się, że to już ogromnie dawno było. Tymczasem Światecki naciągał drugi but, a ja zacząłem nastawiać samowar.
Przyszła stara Antoniowa z bułkami, którą Światecki na próżno od roku namawia, żeby się powiesiła – i zasiedliśmy do herbaty.
– Z czegoś ty dziś taki rad? – pyta mnie opryskliwie Światecki.
– Bo ja wiem! Obaczysz, że nas spotka coś nadzwyczajnego.
W tej chwili słyszymy trzeszczenie schodów prowadzących do pracowni.
– Gospodarz! Masz twoją nadzwyczajność! – mówi Światecki.
To rzekłszy dopija herbatę tak gorącą, że aż mu łzy w oczach stają, zrywa się, a ponieważ kuchenka nasza jest przechodnia, więc chowa się w pracowni za kostiumy i woła ze swej kryjówki zdyszanym głosem:
– Mój ty! on cię ogromnie lubi, rozmów się z nim!...
– On przepada za tobą! – odpowiadam lecąc do kostiumów – rozmów się ty!
Wtem drzwi się otwierają i wchodzi – kto? – Nie gospodarz, ale stróż tego domu, w którym mieszkają Susłowscy.
Wypadamy zza kostiumów.
– List dla pana przyniosłem – mówi stróż.
Biorę list... Na Hermesa! od Kazi! Rozrywam kopertę i czytam, co następuje:
„Mam pewność, że rodzice nam przebaczą. Przyjdź pan natychmiast, bez względu na wczesną godzinę. Dopiero co wróciliśmy z wód, z ogrodu. K.”
Nie mam wprawdzie pewności, co mianowicie rodzice mają mi przebaczać, ale nie mam też i czasu myśleć o tym, bo tracę głowę ze zdziwienia...
Dopiero po chwili podaję list Świateckiemu i powiadam do stróża:
– Przyjacielu! Powiedz panience, że natychmiast przychodzę... Czekaj... Nie mam drobnych, ale masz tu trzy ruble , zmień, weź sobie rubla, a mnie odnieś resztę.
Mówiąc nawiasem, potwór wziąwszy trzy ruble nie pokazał się więcej. Wiedział wyrodek, że nie zrobię awantury w domu Susłowskich, i wyzyskał położenie najbezecniej. Ale wówczas nie zauważyłem tego nawet.
– No cóż? – pytam Świateckiego.
– Nic! Każde ciele znajdzie rzeźnika.
Pośpiech, z którym się ubierałem, nie pozwolił mi wynaleźć odpowiedniej i stosownej dla Świateckiego obelgi.Rozdział drugi
W kwadrans później dzwonię do Susłowskich.
Otwiera mi sama Kazia. Jest śliczna... Ma w sobie jeszcze ciepło snu i świeżość poranku, którą przyniosła z ogrodu w fałdach swej perkalowej sukni koloru bladoniebieskiego. Kapelusz, który zdjęła, rozrzucił trochę jej włosy. Twarz jej śmieje się, oczy śmieją się, wilgotne usta śmieją się... Istny poranek. Chwytam je za ręce i poczynam całować aż do łokci, ona zaś pochyla mi się do ucha i pyta:
– A kto lepiej kocha?
Następnie prowadzi mnie za rękę przed oblicze rodziców. Stary Susłowski ma minę Rzymianina, ofiarującego na śmierć pro patria jedyne dziecko; matka roni łzy w kawę, bo oboje siedzą przy kawie. Ale wstają na nasz widok i papa Susłowski przemawia:
– Rozum i obowiązek kazały mi powiedzieć: nie! – ale serce rodzicielskie ma swoje prawa – jeśli to jest słabość, niech mnie za nią Bóg sądzi.
Tu podnosi oczy na dowód, że gotów jest odpowiadać w razie, jeśli trybunał niebieski rozpocznie natychmiast spisywanie protokołu. Nie widziałem w życiu nic bardziej rzymskiego prócz salami i makaronu sprzedawanego na Corso. Chwila jest tak uroczysta, że hipopotam pękłby ze wzruszenia. Uroczystość jej podnosi jeszcze pani Susłowska, rozkładając ręce i mówiąc łzawym głosem:
– Moje dzieci! Jeśli wam kiedykolwiek będzie źle na świecie, schrońcie się tu – tu!
To mówiąc ukazuje na łono.
Nie ma głupich! Nie mnie brać na schronienie się tam, tam!... Gdyby tak Kazia ofiarowała mi tam przytułek, to co innego. Z tym wszystkim jestem zdziwiony poczciwością Susłowskich i serce mam przepełnione wdzięcznością.
Ze wzruszenia wypijam tyle szklanek kawy, że aż Susłowski zaczyna rzucać niespokojne spojrzenia na maszynkę i śmietankę. Kazik dolewa mi ciągle, ja staram się w tym czasie przycisnąć jej nóżkę pod obrusem. Ale ona cofa ją ciągle, trzęsąc przy tym nieznacznie głową i uśmiechając się tak szelmowsko, że nie wiem, jakim sposobem nie wyskoczyłem ze skóry.
Siedzę z półtorej godziny, ale na koniec muszę pyrgać, bo w pracowni czeka na mnie Bobuś, który bierze ode mnie lekcje rysunku i zostawia mi za każdym razem bilet z herbową pieczątką; zresztą najczęściej gubię te bilety. Kazia i matka odprowadzają mię do przedpokoju, o co zły jestem, bo chciałem, żeby Kazia odprowadzała mnie sama. Jakie ona ma usta!...
Droga wypada mi przez ogród. Pełno ludzi wraca jeszcze z wód... po drodze uważam, że wszyscy zatrzymują się na mój widok. Słyszę naokoło szepty: „Magórski! Magórski! to on...” Panny, poubierane w perkale wszystkich odcieni, pod którymi cudownie rysują się ich kształty, rzucają mi takie spojrzenia, jakby chciały mówić: „Wejdź! przybytek gotów!” Co u diabła, czy ja jestem taki sławny, czy co! – nic nie rozumiem.
Idę dalej – ciągle to samo... W sieni przy schodach wpadam na gospodarza, jak statek na skałę. Oj! komorne!
Tymczasem gospodarz zbliża się i mówi:
– Mój panie! Choć ja się tam czasem naprzykrzam, ale wierzaj mi pan, że dla pana mam tyle... ot, pozwól pan po prostu!
To rzekłszy, łapie mnie za szyję i ściska. Ha, rozumiem. Musiał mu Światecki powiedzieć, że się żenię, a on myśli, że odtąd będę regularnie płacił komorne. Niech myśli...
Grzmię na górę. Po drodze słyszę już gwar u nas. Wpadam. W pracowni ciemno od dymu. Jest Julek Rzysiński, Wach Poterkiewicz, Franek Cepkowski, stary Słudecki, Karmiński, Wojtek Michalak, wszyscy zabawiają się puszczaniem eleganckiego Bobusia w pocztę, ale ujrzawszy mnie puszczają go ledwie żywego na środku pracowni, natomiast zaś podnoszą nieludzki wrzask:
– Winszujemy! winszujemy! winszujemy!...
– W górę go!
W jednej chwili jestem porwany na ręce i przez czas jakiś podrzucają mnie, wrzeszcząc przy tym w sposób godny stada wyjców; na koniec znajduję się na ziemi, dziękuję im jak mogę i zapowiadam, że wszyscy muszą być na moim weselu, głównie zaś Światecki, którego z góry zamawiam sobie na drużbę...
Tymczasem Światecki podnosi ręce i mówi:
– Ten mydłek myśli, że mu małżeństwa winszujemy.
– A czegoż mi winszujecie?
– Jak to? nic nie wiesz? – pytają wszystkie głosy.
– Nic nie wiem, czego u kaduka chcecie?
– Dajcie mu „Latawca”! poranny numer „Latawca”! – krzyczy Wach Poterkiewicz.
Dają mi więc poranny numer „Latawca” wołając jeden przez drugiego: „Patrz w depeszach!”.
Patrzę w depeszach i czytam, co następuje:
„Telegram własny «Latawca». Obraz Magórskiego Żydzi nad rzekami Babilonu otrzymał wielki złoty medal w tegorocznym Salonie. Krytyka nie znajduje dość słów dla geniuszu mistrza. Albert Wolff nazwał obraz rewelacją. Baron Hirsz ofiaruje 15 000 franków”.
Słabo mi! ratujcie! Głupieję do tego stopnia, że nie umiem słowa przemówić. Wiedziałem, że obraz mi się udał, ale o takim powodzeniu anim marzył...
Numer „Latawca” wypada mi z ręki.
Podnoszą go i czytają mi jeszcze w wiadomościach bieżących następne komentarze do depeszy:
Wiadomość I. Dowiadujemy się z własnych słów mistrza, że obraz swój zamierza wystawić w naszym Syrenim Grodzie.
Wiadomość II. Na zapytanie wiceprezesa komitetu T. Z. Sz. P. wystosowane do naszego mistrza, czy zamierza arcydzieło swe wystawić w Warszawie, mistrz odpowiedział: „Wolałbym go nie sprzedać w Paryżu niż nie wystawić w Warszawie!” Miejmy nadzieję, że słowa te nasi potomni będą czytać (daj Boże jak najpóźniej) na grobie mistrza.
Wiadomość III. Matka naszego mistrza po otrzymaniu depeszy z Paryża ciężko zaniemogła ze wzruszenia.
Wiadomość IV. Dowiadujemy się w chwili oddania numeru pod prasę, że matka naszego mistrza ma się lepiej.
Wiadomość V. Mistrz nasz otrzymał wezwania o wystawienie obrazu ze wszystkich stolic europejskich.
Pod nadmiarem tych potwornych kłamstw przychodzę nieco do siebie. Ostrzyński, redaktor „Latawca”, a zarazem ekskonkurent do Kazi, chyba oszalał, bo to już przechodzi wszelką miarę. Naturalnie, że obraz wystawię przede wszystkim w Warszawie, ale I-o nikomum jeszcze o tym nie mówił; II-o wiceprezes Tow. Zach. Szt. Pięk. O nic mnie nie pytał; III-o nic mu nie odpowiedziałem; IV-o matka moja umarła przed dziewięciu laty; V-o nie dostałem znikąd wezwania o wystawienie obrazu.
Co gorzej: w jednej chwili przychodzi mi na myśl, że jeśli depesza jest tak prawdziwa, jak pięć wiadomości, to bywaj zdrów... Ostrzyński, który pół roku temu, mimo iż rodzice byli za nim, dostał kosza od Kazi, może umyślnie chciał mnie wystrychnąć na dudka, ale w takim razie „przypłaci mi to głową albo czymśkolwiek takim!”, jak mówi libretto pewnej opery. Koledzy jednak uspokajają mnie, że wiadomość mógł Ostrzyński pofabrykować, ale depesza musi być prawdziwą.
Jednocześnie też nadchodzi Stach Kłosowicz z porannym numerem „Bieguna”. Depesza jest i w „Biegunie”. Oddycham.
Zaczynają się teraz poszczególne powinszowania.
Stary Słudecki, fałszywa sztuka do gruntu, a słodka jak syrop, potrząsa moją ręką i mówi:
– Boże kochany! zawsze wierzyłem w geniusz kolegi i zawsze broniłem kolegę... (wiem, że nazywał mnie osłem...), ale... Boże kochany... może kolega sobie nie życzy, żeby taki fa-presto, jak ja, nazywał kolegę kolegą, w takim razie niech kolega wybaczy dawnemu przyzwyczajeniu, Boże kochany...
Życzę mu w duszy, żeby wisiał, ale nie mogę mu odpowiedzieć, bo w tej chwili odciąga mnie na bok Karmiński i mówi z cicha, ale tak, żeby go słyszano:
– Może kolega potrzebuje pieniędzy, to niech kolega powie, a ja tego...
Karmiński znany jest między nami ze swej uczynności. Raz w roku mówi któremuś z nas: „Jeżeli kolega potrzebuje pomocy, to niech kolega powie, a tego – do widzenia!” A naprawdę ma pieniądze. Odpowiadam mu, że jak nie znajdę gdzie indziej, to się do niego udam. Tymczasem przychodzą inni, szczere chłopaki jak złoto i ściskają mnie, aż mnie boki bolą. Zbliża się na koniec Światecki; widzę, że jest wzruszony, ale ukrywa to i mówi szorstko:
– Choć widzę, że zżydziejesz, ale ci winszuję!
– Choć widzę, że głupiejesz, ale ci dziękuję – odpowiadam mu i ściskamy się z całej siły.
Wach Poterkiewicz wspomina coś, że mu wyschło w gardle. Ja nie mam ani grosza, ale Światecki ma dwa ruble, inni mają także. Następuje składka i poncz... Piją moje zdrowie, podrzucają mnie znów w górę, a że im powiadam, że z Susłowskimi sprawa naprawiona, więc piją i zdrowie Kazi. Wtem Światecki przychodzi do mnie i mówi:
– Czy myślisz, młody idioto, że oni nie czytali przedtem depeszy, nim panna do ciebie napisała?
Oj! malwa! jakbym pałką w głowę dostał. Z jednej strony widnokrąg mi się rozjaśnia, z drugiej diablo ściemnia. Po Susłowskich można się wszystkiego spodziewać, ale żeby Kazik był zdolny do takiego wyrachowania!
Bardzo jest jednak prawdopodobne, że rano na wodach przeczytali depeszę i zaraz mnie wezwano.
W pierwszej chwili chcę lecieć do Susłowskich i stanąć im do oczu.
Ale nie mogę opuścić kompanii... Nadchodzi przy tym Ostrzyński, elegancki, zimny, pewny siebie, urękawiczniony jak zwykle. Spryt od niego bije jak łuna, bo to wyga kuty na cztery nogi.
Od progu już poczyna machać protekcjonalnie laską i mówi:
– Winszuję, mistrzu, i ja winszuję.
To „ja” wymawia z przyciskiem, jak gdyby powinszowanie od niego znaczyło więcej niż jakiekolwiek inne.
Być może zresztą, że tak jest...
– Coś ty nazmyślał! – wołam – jak mnie tu widzisz, tak dopiero z „Latawca” dowiedziałem się o wszystkim.
– Cóż mnie to może obchodzić? – powiada Ostrzyński.
– O wystawieniu obrazu nic także nie mówiłem.
– A teraz mówisz – powiada z flegmą Ostrzyński.
– I on matki nie ma, i matka jego nie zasłabła! – woła Wojtek Michalak.
– Mało mnie to obchodzi – powtarza z godnością Ostrzyński, zdejmując drugą rękawiczkę.
– Ale depesza prawdziwa?
– Prawdziwa.
Zapewnienie to uspokaja mnie zupełnie. Przez wdzięczność nalewam mu ponczu. On przytyka usta do brzegu szklanki, wypija łyk, a następnie mówi:
– Naprzód twoje zdrowie, a drugi haust wypiję, wiesz za czyje?... Winszuję ci podwójnie.
Ostrzyński wzrusza ramionami.
– Skąd wiesz?
– Bo przecież Susłowski był dziś przed ósmą w redakcji.
Światecki poczyna coś mruczeć o ludziach podłych w ogólności; ja nie mogę dłużej wytrzymać i porywam za kapelusz. Ostrzyński wychodzi ze mną, ale zostawiam go po drodze i po paru minutach dzwonię po raz drugi do Susłowskich. Otwiera mi znów Kazia; rodziców nie ma w domu.
– Kazik! – mówię surowo – wiedziałaś o depeszy?
– Wiedziałam – odpowiada spokojnie.
– A... Kazik!
– Cóż chcesz, mój drogi? Rodzicom się nie dziw... Przecie oni muszą mieć jakiś powód rozsądny, dla którego zgadzają się na ciebie.
– Ale ty, Kaziu?
– A ja skorzystałam z pierwszej sposobności... czy to mi masz za złe, Władku?
W oczach mi się rozjaśnia i zdaje mi się, że Kazia ma zupełną słuszność. Właściwie mówiąc: czegom ja tu przyleciał jak wariat? Tymczasem Kazik zbliża się i opiera główkę o moje ramię; ja obejmuję ją wpół, ona przechyla mi przez ramię twarzyczkę, zamyka oczy, wysuwa swój różowy dzióbek i szepce:
– Nie, nie, Władku!... nie teraz... po ślubie... proszę cię!
Wskutek tej prośby przyciskam ustami jej dzióbek i pozostajemy tak, póki nam proces oddychania pozwala. Oczy Kazi robią się omdlałe... Wreszcie zasłania je i mówi:
– A takem cię prosiła, żeby nie...
Wymówka i spojrzenie spod ręki rozczulają mnie do tego stopnia, że całuję ją po raz drugi. Gdy się kogoś kocha, ma się naturalnie większą ochotę całować go niż na przykład bić... A ja kocham Kazię bez miary i pamięci, za życia do śmierci, po śmierci! Ona albo żadna i basta!
Kazia wyraża zdyszanym głosem obawę, że stracę dla niej szacunek najdroższe stworzenie! jakie ona głupstwa plecie! Uspokajam ją, jak mogę, i poczynamy mówić rozsądnie.
Staje między nami umowa, iż jeśli państwo Susłowscy będą udawali, że o depeszy dowiedzieli się później, to nie dam im poznać, że wiem, jak rzeczy stoją – po czym żegnam Kazika obiecawszy jej, że przyjdę wieczorem.
Jakoż muszę lecieć do kancelarii Tow. Zachęty Sztuk Pięknych; przez nią najłatwiej mi będzie porozumieć się z sekretariatem Salonu.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.