Tabloid. Śmierć w tytule - ebook
Tabloid. Śmierć w tytule - ebook
Jeśli pieniądze, to duże pieniądze. Jeśli dom, to willa pod gotycką wieżą – taką, jak z horrorów. Jeśli miłość, to do bólu. Jeśli obłęd, to do utraty siebie. Jeśli śmierć, to niewyobrażalnie okrutna. Życie Krzysztofa i Doroty Mrugałów było snem o wielkim bogactwie, który szybko zmienił się w koszmar. Kiedy Krzysztof umierał, w rękach trzymał kominiarkę zdartą z głowy swojego zabójcy. Być może był jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy. Być może go poznał. Morderca miał tego świadomość. Właśnie dlatego użył pistoletu z tłumikiem.
O zlecenie zabójstwa oskarżona została żona Krzysztofa. Ale to nie sąd wydał w tej sprawie wyrok. Wydał go tabloid. I był to wyrok śmierci.
Córkom Krzysztofa i Doroty pozostało już tylko jedno: zemsta...
„Mocna, prawdziwa, wciągająca książka. Kapitalne świadectwo naszych czasów. Dwie młode dziewczyny mierzą się z demonami współczesności. Los był okrutny: najpierw bandyci zamordowali im ojca, potem ludzka bezduszność zabiła matkę. Brukowiec dopadł je obie, jak hiena. Ale one walczą. Kto weźmie «Tabloid» do ręki, ma przed sobą nieprzespaną noc” – Michał Olszański, dziennikarz telewizyjny i radiowy
„Mistrzowsko napisane. Używać ostrożnie. Po lekturze z trudem pozbieracie szczękę z podłogi. «Tabloid» udowadnia, że rzeczywistość jest zawsze mocniejsza od fikcji. Niejeden wielki pisarz nie odważyłby się tak popuścić wodzy fantazji w obawie przed zarzutem nieprawdopodobieństwa. Bo rzecz to zaiste niebywała! Otworzyłam, by zerknąć i wpadłam w wir tej niesamowitej historii. Skończyłam o czwartej nad ranem i zdrętwiała, zmarznięta od siedzenia bez ruchu trwałam długą chwilę żałując, że to koniec” – Katarzyna Bonda, pisarka
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1745-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia, którą przedstawiamy, jest po pierwsze, rekonstrukcją niewyjaśnionej zbrodni.
Po drugie, jest opowieścią o tym, jak tabloidy i organy ścigania mogą zniszczyć człowieka.
Po trzecie, historia rodziny Mrugałów to najnowsze dzieje Polski. Ich droga z nędzy do pieniędzy jest naszą wspólną podróżą przez bazary Europy i krajowy small business, przez wstrząsane zorganizowaną przestępczością lata dziewięćdziesiąte, aż do miejsca, w którym się teraz znajdujemy.
Po czwarte, jest to opowieść o rozwoju szaleństwa.
Po piąte i najważniejsze – to także historia nienawiści dziecka do rodzica, nienawiści, która okazała się niewypowiedzianą przez obie strony miłością.
Bez względu na to, jak bardzo dziwna wyda się czytelnikom część opisanych tutaj zajść, niniejsza książka nie jest fikcją. Przedstawione wydarzenia są faktami. Przytaczane rozmowy zostały nam zrelacjonowane przez tych, którzy je słyszeli. Cytaty pochodzą z ust bohaterów i bohaterek, z listów, pamiętników, prasy, akt śledztwa i stenogramów trzech kolejnych procesów.
Ze względu na tych, którzy przeżyli, nazwiska niektórych postaci drugoplanowych pominęliśmy lub zniekształciliśmy, a niektóre miejsca i szczegóły specjalnie przedstawiamy ogólnikowo.
Dziękujemy Anecie Mrugale za pomoc, a jej partnerowi za cierpliwość – bez nich ta książka by nie powstała.
Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski,
kwiecień 2015
Tylko jeden z nich ma na głowie kominiarkę. Dwaj pozostali zasłaniają usta chustkami. A może to wysoko podciągnięte golfy? Wyperfumowany mężczyzna w skórzanej kurtce nie widzi dokładnie. 3 listopada po godzinie osiemnastej jest już noc, a on stoi w ciemnym kącie podjazdu tyłem do otwartego, podwójnego garażu. Za plecami we wnętrzu – szary volkswagen. Przed nim srebrna mazda, której nie zdążył jeszcze ubrudzić po ostatniej wizycie w myjni. Przed chwilą z niej wysiadł.
Najniższy z trójki napastników, ten w kominiarce, stanął pomiędzy autem a ścieżką, która prowadzi do drzwi wejściowych rozłożystej willi. Głupio tak dać się zaskoczyć pięć metrów od własnego domu, w którym czeka na niego „Kleopatra”. Ale jeszcze nie przychodzi mu do głowy, że wszystko stracone.
Chcą kasy? OK, można pogadać.
Oni jednak nie będą rozmawiać.
Dwaj więksi zachodzą go z prawej. Grubszy z tej dwójki wali kijem bejsbolowym prosto w skroń. Mężczyzna w skórze, choć oszołomiony, wyciąga lewą rękę, by zasłonić twarz przed następnym ciosem. Z prawej dłoni wypadają mu klucze od auta, z kieszeni kurtki – ciemne okulary. Drugie uderzenie. Znowu w czaszkę. Krew zalewa mu oczy, lecz nie upada. I nie cofa się w głąb garażu. Jeśli go tam zapędzą – nie ma szans.
Pięć metrów i będzie w swoim domu. Dwadzieścia metrów i dotrze do drzwi brata. Silny chłop. Pomoże. Wystarczy krzyknąć. Ale on nie jest w stanie krzyczeć. Nie może nawet nabrać tchu.
Półprzytomny próbuje uchylić się od kolejnego uderzenia. Trzeci cios tylko muska mu ucho i trafia od góry w prawe ramię. Kolejne uderzenie – poprawka – spada na czoło i nos.
Gwałtowny skok ciśnienia, wyrzut adrenaliny. Pękła czaszka, ale on wciąż jest przytomny. Robi jeszcze pół kroku w stronę drzwi. Kopniak w brzuch przełamuje go w pół. Nie czuje nóg, nie czuje rąk, nie czuje już nawet bólu. Nie widzi niczego prócz rozszerzającej się i kurczącej ciemności. W uszach przeciągły i nierówny dźwięk jak pulsująca syrena. W nozdrzach i w ustach krew. Góra i dół powoli, lecz nieuchronnie zamieniają się ze sobą miejscami. Wie już tylko jedno: jeśli straci równowagę i upadnie, zatłuką go na śmierć. Ale długo już nie ustoi. Nie zdoła dopaść drzwi. Ani nacisnąć dzwonka.
Usiłuje jeszcze się wyprostować i nabrać powietrza, by krzyknąć. Tyle że to, co wciąga w głąb gardła, to nie powietrze, lecz krew. Czas stoi w miejscu, nie ma dołu ani góry, a mózg – jak wirujący bąk – wyrzuca pod powieki kolejne obrazy.
Następne – najgorsze – uderzenie w głowę, potwornie silne i zadane od tyłu, prawie odrywa mu czaszkę od kręgosłupa. Krew wpływa między zwoje mózgowe, kolana zginają się same. Odruchowo sięga przed siebie. Chwyta coś, ciągnie. W zaciśniętej dłoni ma teraz kominiarkę niskiego bandziora. Być może jest jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy. Być może go poznaje. Morderca ma tego świadomość. Dlatego wyciąga pistolet z nakręconym na lufę tłumikiem.Ona tego nie przeżyje
Czwartek, 23 marca 2006 roku, Warszawa
„Nielegalny obrót narkotykami stanowi niebagatelne źródło dochodu świata przestępczego. Szacuje się, że roczne zyski oscylują w granicach 400–500 mld dolarów. Środki uzyskiwane w ten sposób często przeznaczane są na finansowanie grup terrorystycznych...”.
„Wzrost spożycia kokainy w państwach członkowskich Unii Europejskiej to wyzwanie dla strategii polityki i leczenia. UE musi być przygotowana na ciągłe zmiany szlaków przemytniczych, wzrost upraw konopi indyjskich w Afryce, upraw maku w Afganistanie...”.
„Głównym producentem konopi, z których wytwarza się marihuanę i haszysz trafiające na rynek europejski, jest Maroko...”.
„...według policji na rynku narkotykowym w Polsce liczą się trzy grupy przestępcze, które kontrolują krajowy rynek. Grupy te mają powiązania z liczącymi się kartelami...”.
„...ministrom odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego udało się osiągnąć zintensyfikowanie współpracy w zakresie technik policyjnych...”.
Aneta Mrugała wyrównuje krawędzie składanych kart, liczy strony i podczytuje fragmenty tekstów. Ale myśli o czymś innym. O niejedzeniu.
Wczoraj wieczorem zjadła dwa opakowania musli, słoik nesquiku w płynie, do tego trzy paczki razowych wafelków i litr lodów. Rano obudziła się ciężka i opuchnięta. Od razu pobiegła na sedes, a potem przeszło pół godziny doprowadzała się do porządku, myjąc i wcierając w skórę kremy. Uprasowała białą bluzkę, dwa razy się upewniła, że zamknęła za sobą drzwi.
Teraz, w ciężkim przedwojennym gmachu przy zaśnieżonej alei Szucha, gdzie podczas okupacji usadowiła się niemiecka policja, a dziś polska dyplomacja, pracowita dwudziestoczteroletnia stażystka od rana wykonuje najgłupszą robotę świata. Drukuje i kopiuje dokumenty dla oficjeli, którzy właśnie zjeżdżają się na konferencję. Pretekstem jest nadchodząca polska prezydencja w Europejskiej Grupie do spraw Walki z Narkotykami.
Narkotyki to nie jest jej kłopot. Jej problem stanowi bulimia, która od czasu aresztowania matki weszła w ostrą fazę. Choć patrząc na tę drobną szatynkę, mało kto by uwierzył, że potrafi wepchnąć w siebie kilka kilogramów słodyczy naraz.
Dochodzi południe. Za oknem rośnie temperatura. Śnieg na szerokiej ulicy zmienia się w szarą maź. Z nagich, poskręcanych drzew kapie woda. Jeszcze bindowanie i koniec. Potem zebranie dla niższego personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zawsze to coś ciekawszego niż ksero. Przesiedzi je na głodno. Nawet słonego paluszka.
Komórka brzęczy, gdy już chce odejść od kserokopiarki.
– Czytałaś?
Babka Lidia pyta wnuczkę, czy widziała dzisiejszy „Super Express”. Oczywiście, że nie widziała. Nie kupuje tabloidów. Nie lubi, gdy ją porównują do nieżyjącego ojca, ale czyta to samo, co on: „Rzeczpospolitą”, czasem „Wyborczą”.
– Ona tego nie przeżyje – mówi babcia Lidzia przejętym głosem.
– Czego nie przeżyje? – Aneta nie rozumie.
Kiedy Lidia kończy opowiadać, wnuczka musi się powstrzymać, by nie klęknąć na popielatej wykładzinie i nie zwymiotować. Jest spocona. W ciągu niespełna dwóch minut świeżo wyprana i wyprasowana bluzka przykleiła się jej do pleców. Niemal po omacku idzie do ubikacji. Nie pamięta, czy rozłączyła rozmowę, czy babka jeszcze coś mówi przez telefon.
– Wszystko w porządku, pani Anetko? – To sekretarka z biura protokołu dyplomatycznego.
– Tak, tak... ja tylko... do toalety.
Nikt nie powinien jej widzieć w takim stanie.
Nie uwierzysz, co napisali
Dwa dni wcześniej, Warszawa, Kielce, Busko-Zdrój
Praga-Południe. Pochmurno, temperatura bliska zera. Przed stojącym wśród niewykończonych blokowisk i zaniedbanych magazynów pięciokondygnacyjnym budynkiem parkuje setka samochodów. Auta dziennikarzy, grafików, sprzedawców reklam, techników komputerowych i menedżerów. Przedpołudniowe kolegium w redakcji „Super Expressu” na pierwszym piętrze zaczyna się nerwowo. Żadna z tuzina osób siedzących wokół stołu z jasnego drewna nie widzi sensownej czołówki na jutrzejszą pierwszą stronę. Baskowie z ETA ogłosili trwałe zawieszenie broni, ale czytelnicy tabloidu mają hiszpańskich separatystów głęboko w poważaniu. O tym może sobie pisać „Wyborcza”. Podobnie jak o protestach opozycji na Białorusi i cyklonie, który we wtorek spustoszył wybrzeże Australii. Gdyby jeszcze było dostępne świeże zdjęcie porwanej przez wicher krowy w zderzeniu z ciężarówką, to może...
Pozostaje nadmuchać któryś z „tematów z dupy wziętych”. Nikt nie pamięta, kto pierwszy – i kiedy – rzucił to określenie, ale się przyjęło. Jest w redakcji nawet coś w rodzaju nieformalnego działu – grupa dziennikarzy i redaktorów zawsze gotowych do zaserwowania tematu o Annie P., lat 30, która poddała się operacji odtworzenia błony dziewiczej, albo o Mirosławie R., lat 50, który nauczył swego węża liczyć. Tym razem proponują Amerykanina, który schudł osiemdziesiąt kilogramów. Albo inwazję dzikich kotów na Warszawę. Do pierwszego tematu są niezłe agencyjne zdjęcia tłuściocha przed i po, a do drugiego można dać ujęcia czworonogów kłębiących się wokół śmietnika położonego gdziekolwiek.
Ktoś rzuca pomysł, by ograć przygotowania do wizyty Benedykta XVI, ale koncept zostaje zduszony w zarodku.
Jest nowy temat:
– Komórki podgrzewają mózg! – redaktor od ciekawostek macha złożoną kartką formatu A4.
Prowadzący numer zapisuje propozycję w tej samej chwili, w której wśród gwaru odzywa się komórka zastępcy szefa działu politycznego. Niepisany zwyczaj każe wyciszać lub wyłączać telefony w trakcie kolegium, ale redaktorzy czekający na ważne wiadomości czasami go ignorują.
Wicepolityczny odbiera rozmowę, zasłania usta dłonią. Dziennikarz po drugiej stronie słuchawki jest zasapany i najwyraźniej dzwoni z ulicy. Tłumaczy, że właśnie wyszedł z prokuratury. Jakiś facet z Międzyzdrojów przysłał donos na Stanisława Łyżwińskiego, posła Samoobrony. Według kwitów składanych w Kancelarii Sejmu „Łyżwa” tankował prywatny samochód używany do celów służbowych. Codziennie za sześćset sześćdziesiąt złotych! To znaczy, że musiałby jeździć osiemnaście godzin na dobę i wykręcać po piętnaście tysięcy kilometrów co tydzień. Teraz najlepsze: „Łyżwa” w ogóle nie ma własnego samochodu. A więc POSEŁ KRADŁ.
Gdy polityczny relacjonuje zebranym historię, przez salę przechodzi pomruk uznania. Dobry reporter... Myśli gotowym tekstem.
Pierwsza strona zaplanowana. Teraz czas na środek. Jest już afera z posłem, są straszne koty, chudnący grubas, niebezpieczna komórka, brakuje czegoś kryminalnego. A kryminał musi być – zamiennie z krwawym wypadkiem drogowym. Kuchnia tabloidu wymaga miksa.
Dział „Wydarzenia” ma niewielki reportaż przygotowany w redakcji krakowskiej. Rzecz dzieje się w Busku-Zdroju. Jest w tej historii okrutna śmierć, duża kasa i tajemnica. Trzeba jeszcze pokazać tekst prawnikowi i można słać do korekty.
^(*) ^(*)
Dziesięć godzin później wielka i hałaśliwa maszyna drukarska wypluwa pierwsze egzemplarze gazety. Furgonetka, która zawiezie paczki sprasowanych egzemplarzy do tak zwanej zwrotnicy w Kielcach, podjeżdża pod rampę na tyłach drukarni o drugiej w nocy. Szofer ustawia wóz w rządku samochodów. Za kwadrans rozjadą się w kilkunastu kierunkach. Włącza nawiew pod przednią szybą. Jest już czwartek.
Droga do Kielc zajmuje prawie trzy godziny. Nad asfaltem wisi mgła, do tego w połowie drogi coś się niedawno stało – ludzie w odblaskowych kombinezonach sprzątają po wypadku. Pół godziny czekania na przejazd. Dopiero około czwartej rano, z dwudziestominutowym opóźnieniem, sto paczek po pięćdziesiąt sztuk „Super Expressu” ląduje w zimnej hali przeładunkowej obok zbitych w sześciany numerów „Faktu”, „Echa Dnia”, „Słowa”, „Wyborczej” i kilku tygodników telewizyjnych.
Zatrudnieni w tej tak zwanej zwrotnicy młodzi mężczyźni mają grube, pikowane kurtki, wełniane rękawice bez palców i czapki na głowach. Spieszą się. Zapełniają pakami gazet furgony firmy Kolporter i auta mniejszych dystrybutorów. Pojadą do Starachowic, Jędrzejowa, Pińczowa i odległego pięćdziesiąt kilometrów Buska.
Jest już świt i zaczyna prószyć drobny śnieg, gdy pierwsza paczka dzienników, w sumie czterdzieści sześć egzemplarzy ośmiu tytułów, ląduje w przedsionku całodobowej stacji Orlenu na północnym krańcu szesnastotysięcznego miasteczka.
Stamtąd samochód z gazetami i tygodnikami jedzie do niewielkiego centrum, by stawać kolejno pod sklepami spożywczymi, dyskontami i otwieranymi właśnie kioskami ze wszystkim. Za mokrymi szybami auta przesuwają się niskie kamieniczki i parterowe domy, które równie dobrze mogłyby stać wśród pól.
Na chodnikach wciąż niewielu ludzi. Kto nie musi wychodzić w taką pogodę, nie wychodzi.
^(*) ^(*)
Busko składa się właściwie z dwóch części. Większa, północna, to po prostu „miasto”. Mniejsza – odgrodzona od reszty ulicami Waryńskiego i 1 Maja – to Park Zdrojowy albo krócej: „Zdrój”. Tutaj – wśród pałacowych zabudowań, starych drzew, zamarzniętych stawów i małych mostków nad strumieniami – mieszkają kuracjusze. Spośród pół tuzina sanatoriów najbardziej prestiżowy jest dziewiętnastowieczny Dom Zdrojowy „Marconi”. Zawdzięcza nazwę swemu twórcy, włoskiemu architektowi, projektantowi warszawskiego kościoła Karola Boromeusza i dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej. Ukryta w parku architektoniczna perła miasta jest wzorowana na antycznych łaźniach rzymskich. Kiedyś w Marconim wypoczywała Helena Modrzejewska, teraz na turnusy zjeżdżają głównie emeryci ze skierowaniami od Narodowego Funduszu Zdrowia. Bywają i tacy, którzy płacą za odpoczynek sami.
W portierni sanatorium kierowca z Kielc kładzie jedną z paczek, przeszło czterokilową. Plastikowa taśma ściska głównie poważne dzienniki centralne: „Wyborczą”, „Rzeczpospolitą” i „Prawną”. Są też cztery egzemplarze kieleckiego „Echa”, cztery „Fakty” i jeden „Super Express”. Młoda recepcjonistka, która o tej porze nie ma wiele do roboty, zaczyna lekturę właśnie od niego. Przegląda podpisy pod zdjęciami. Koty w Warszawie, Łyżwińscy – oszuści, komórki gotujące mózgi... Zatrzymuje się na stronach 10 i 11. Czyta tytuł, notatki pod kilkoma fotografiami. W połowie tekstu czuje, że już nie wytrzyma. Musi komuś opowiedzieć, co widzi! Podnosi słuchawkę telefonu na kontuarze i dzwoni do przyjaciółki, która piętro wyżej ściąga powłokę z kołdry w zwolnionej poprzedniego wieczora dwójce.
– Masz zaraz zejść i coś zobaczyć!
– Tylko jeszcze nie skończyłam.
– Nie uwierzysz, co napisali w gazecie...
Przed ósmą rano cały nakład „Super Expressu” przywieziony tego dnia do Buska jest już sprzedany. Ludzie podają sobie tabloid z rąk do rąk. Ci, którzy wiedzą o publikacji, ale nie zdołali kupić dziennika, idą do najbliższego fryzjera, do przychodni zdrowia albo czytelni przy bibliotece. Podobnie jest w Jędrzejowie, Pińczowie. Nawet w Kielcach.
Zapłacicie mi, skurwysyny!
Czwartek, 23 marca 2006 roku, Kielce i Saska Kępa w Warszawie
Komenda policji w Kielcach – klasycystyczny gmach z nowszymi dobudówkami – stoi w połowie ulicy Seminaryjskiej w centrum miasta. Zabytkowy budynek jest wyremontowany, na parterze nie ma już obskurnej kraty z otworem, tylko przyzwoita recepcja, w korytarzach wykładziny, nowe drzwi.
Komisarz Henryk Haliński – zaczesany do tyłu blondyn z wysokim czołem – siedzi przy biurku w jednym z kilkudziesięciu podobnych do siebie pokoi. Ma lekko odstające uszy, duży nos, wyraziste usta. Na nosie okulary w srebrnej oprawce. Doświadczony i wysportowany glina, mimo czterdziestki przebiega maraton poniżej czterech godzin. Potrafi też – gdy trzeba – zastosować niestandardowe metody śledcze. Kiedy przed dwoma laty w podkieleckim Sędziszowie ktoś udusił i zgwałcił dwudziestotrzyletnią studentkę Papieskiej Akademii Teologicznej, Haliński zalogował się na forum internetowym portalu sedziszow.org jako „heniek”, podał numer swojej komórki i poprosił o dzwonienie z informacjami. Internauci wyśmiali „heńka”, ale ktoś w końcu podrzucił trop. Halińskiemu udało się schwytać mordercę – seryjnego gwałciciela Rafała R.
Komisarz zapala lampkę. W jego pokoju z widokiem na mur sąsiedniego budynku nawet w zwykłe dni nie jest zbyt jasno, a tym bardziej dziś – w tę zgniłą, szarą pogodę. Rozkłada „Super Express” na blacie, gdzie piętrzą się dokumenty – akta, listy w rozerwanych kopertach i notatniki. Wszystko uporządkowane, poukładane w równoległe stosy.
Gdy czyta, kilka razy wymyka mu się przekleństwo. Do kurwy nędzy, po jasną cholerę oni wypisują takie rzeczy? I to teraz, kiedy akt oskarżenia idzie do sądu.
Ostatnia rzecz potrzebna komisarzowi – i prokuraturze – w cholernie trudnej sprawie z Buska to tego rodzaju dziennikarska „pomoc”. Haliński składa gazetę, choć przez chwilę ma ochotę raczej ją zmiąć i wyrzucić przez okno. Wyciąga długopis, pisze odręczną notatkę. W sekretariacie zrobią z tego dwa egzemplarze, z których jeden powinien jeszcze dziś dotrzeć do klawiszy z tutejszego aresztu przy ulicy Zagnańskiej.
^(*) ^(*)
Strażnicy wykonują polecenie po południu. Otwierają drzwi trzyosobowej celi. Czterdziestopięcioletnia aresztantka Dorota Mrugała jest sama, siedzi na łóżku.
Kobieta, która jeszcze miesiąc temu nie pokazywała się na ulicy bez porannej wizyty u fryzjera, teraz wygląda fatalnie. Szara twarz, ciemne cienie pod oczami. Obok niej, na kocu w brunatną kratę, leży rozłożony „Superak”. Najprawdopodobniej dostała go od kogoś, kto miał dzisiaj widzenie. Aresztantki z Zagnańskiej mają dostęp do prasy, telewizji i radia, przynoszenie gazet do celi też jest dozwolone. Nie wolno im jedynie korzystać z komórek i internetu.
– Jak się pani czuje?
– Serce mnie boli.
– Lekarza dzisiaj nie ma.
– Wiem, wiem... nie trzeba lekarza. Dojdę do siebie.
Ze sporządzonego później raportu wynika, że „osadzona Mrugała” nie powiedziała w obecności strażnika niczego na temat gazetowej publikacji. Nie zażyczyła sobie rozmowy z wychowawczynią. A wieczorem – o czym już nie napisano w raporcie – nie zjadła kolacji. Za to jej starsza córka obżarła się na całego.
^(*) ^(*)
Po zebraniu w ministerstwie, na którym uniknęła paluszków i ciastek, Aneta wraca autobusem do wynajętego mieszkania na Saskiej Kępie. Natychmiast otwiera lodówkę. Dopiero po opróżnieniu do połowy miski lodów posypanych czekoladowymi chrupkami schodzi do sklepu – po gazetę, o której mówiła jej babka.
Mikroskopijny spożywczak na parterze jej bloku oprócz jedzenia i alkoholi oferuje papierosy, kupony lotka i prasę. „Super Express” kosztuje złotówkę i dwadzieścia groszy. Dziewczyna zastanawia się, czy razem z tabloidem nie kupić jeszcze kilku batonów Twix, ale ostatecznie płaci tylko za prasę. Nie czytając, wraca na górę. Zaczyna przerzucać strony dopiero po zamknięciu drzwi mieszkania.
Ogromny nagłówek artykułu o jej rodzinie zapisano w trzech rzędach, a i tak ledwo mieści się na dwóch kolumnach gazety. W prawym rogu zdjęcie legitymacyjne zabitego półtora roku wcześniej ojca – Krzysztofa Mrugały. Poniżej – tata i mama razem, uśmiechnięci, trzymają się pod rękę. On w ciemnozielonym garniturze i pod krawatem. Ona – w szarej sukience.
„Zagadka głośnego zabójstwa Krzysztofa M., właściciela kantoru w Busku-Zdroju, została rozwiązana” – pisze autor Mirosław Koźmin.
Anecie trzęsą się dłonie.
– Poznałam to zdjęcie – powie nam osiem lat później. – Pochodziło z jakiejś naszej rodzinnej uroczystości, na której na pewno byłam jako dziecko. Z jakiej? Tego nie mogłam sobie przypomnieć. Za bardzo byłam przerażona, że w środku Warszawy widzę czarno na białym naszą straszną historię. Że ona się wymknęła. I teraz dotrze do wszystkich w całej Polsce.
Gazeta reprodukuje zdjęcie garażu, przed którym zginął ojciec, i front buskiej willi z pięciokątną wieżą. Podpis: „Ten dom stał się przyczyną tragedii”.
– Nie daruję wam tego, skurwysyny! – Aneta krzyczy nagle do własnego odbicia w oknie. – Zapłacicie mi jeszcze!
On został zamordowany
Środa-czwartek, 3–4 listopada 2004 roku, półtora roku przed publikacją „Super Expressu”, Busko-Zdrój
Barbara chodzi nerwowo po salonie – od kominka z ukrytym nad nim sejfem do rzędu okien i z powrotem. Schodzi na parter, wraca i znowu wygląda przez szybę. Jeszcze raz okrąża cały trzystupięćdziesięciometrowy dom. Willa jest rozległa i wykończona na bogato. Na parterze elegancka toaleta, garderoba, magazynek, kotłownia i pralnia, gdzie obok automatycznej suszarki stoją automaty – zwykły i bąbelkowy. Na pierwszym piętrze – salon przechodzący w wielką kuchnię połączoną z jadalnią. Dywany z włosia o różnej długości – ostatni krzyk mody – dają efekt trójwymiarowego obrazu. Meble z ciężkiego drewna i skór są ogromne – na kanapie zmieszczą się swobodnie trzy osoby, a mogą i cztery. Drewniane stoły i stoliki przyjechały z salonu w podwarszawskich Jankach, kobiecy akt na ścianie namalowała artystka spod Bielska-Białej specjalnie „pod wygląd domu”. Przeszło metrowy telewizor Sony, największy z dostępnych, stoi na potężnej komodzie zamówionej u stolarza z Buska. Obok zestaw dekoderów i sprzęt wideo. Wokoło „porcelanowe” figurki z Chin – kupione w buskim domu handlowym smoki z wielkimi jęzorami i postacie w kapeluszach nad rzeką ze sztucznej laki. Do tego mnóstwo wazoników i innych dekoracji, zegary i sztuczne kwiaty ładniejsze niż prawdziwe. Kompozycje z plastikowych begonii, alokazji i strelicji wykonała – znowu „pod wymiar” – najlepsza kwiaciarka z Buska.
Barbara nie zamówiła wszystkich tych cudów. To pomysły poprzedniej pani tego domu – Doroty Mrugały. Jej to jednak nie przeszkadza. Świetnie się dopełniają: dom pełen pięknych ozdób i ona – luksusowa dziewczyna. W rodzinnym Jędrzejowie nazywali ją „Egipcjanką” albo „Kleopatrą” – to przez umiłowanie do ostro umalowanych kocich oczu i kruczoczarnych fryzur „na pazia”. Lubi czerń, krwistą czerwień, wyrazistą biżuterię i w ogóle komfort. Idealnie zbudowana, zawsze opalona, w sukienkach, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Od kiedy mieszka ze starszym o piętnaście lat Krzysztofem Mrugałą – właścicielem najlepiej prosperującego kantoru w miasteczku – niczego jej nie brakuje.
Jeszcze raz spogląda przez okno. Jest piętnaście po szóstej, zrobiło się zupełnie ciemno, Krzysztof powinien już być w domu. Za szybą otwarta, bogato kuta brama, fragment mokrej, wyasfaltowanej ulicy i żywopłot odgradzający posesję sąsiadów. Nie widać samochodu Krzysztofa. Petrus, pudel miniaturka, który zwykle zaczyna się wiercić, gdy tylko srebrna mazda zwalnia przed posesją, siedzi spokojnie na skórzanej sofie.
Szósta dwadzieścia. Stek dla Krzysztofa trzeba będzie odgrzać. Ale to nie jest teraz najważniejsze. Gorsze są niepokojące myśli, które właśnie rodzą się w głowie Barbary. Na przykład te telefony... Pierwszy Krzysztof odebrał jakieś półtora miesiąca temu. „Jest na ciebie wydany wyrok” – powiedział nieznany męski głos. Potem telefonował jeszcze parę razy.
– Krzysiek uważał, że to był stale ten sam człowiek – opowie później w śledztwie „Kleopatra”. – Ktoś o ochrypłym głosie. Na pewno nie młody gówniarz, ale też nikt bardzo stary. „Zapadło na ciebie zlecenie” – mówił. „Umrzesz za krótką chwilę”.
To nie wyglądało na głupi żart. Ale policjanci z Buska – choć Mrugała ich zawiadomił od razu – nie zrobili nic.
Teraz „Egipcjanka” woła siedzącego w jadalni syna, dziesięcioletniego Piotrka. Prosi, by poszedł do kantoru i sprawdził, czy Krzysztof wciąż tam jest.
– Tylko uważaj, przechodząc przez ulicę, synek.
Chłopiec wraca po dwudziestu minutach. Kantor zamknięty, samochodu „wujka Krzysia” nie widział.
Barbara dzwoni do znajomych. Mrugały nie ma u żadnego z nich, nikt go też nie widział „na Busku”. „Kleopatra” wsiada więc do samochodu i – chociaż to nie weekend – odwiedza ulubione dyskoteki Krzysztofa, w których akurat nic się nie dzieje, oraz sanatoria, gdzie trwa kilka fajfów i wczesnych dancingów dla kuracjuszy.
Kantorowca nikt nie widział.
^(*) ^(*)
Tej nocy długo nie może zasnąć. Budzi się wcześnie. Wychodzi do ogrodu. Jest bardzo zimno, przenikliwy wiatr strząsa liście, w wilgotnym powietrzu czuć swąd wystygłej spalenizny, pewnie któryś z sąsiadów palił wczoraj ognisko. Na tyłach willi przed garażem leżą kluczyki od samochodu wraz z pilotem od bramy. Obok – pęk kluczy z kantoru, rozbite okulary słoneczne Krzysztofa i coś, co z początku wygląda na drobne monety.
„Kleopatra” pochyla się, przygląda. Przez chwilę nie chce dopuścić do siebie atakujących ją skojarzeń i myśli. Takie rzeczy tylko w filmach. To niemożliwe. To jakiś żart.
Na wilgotnej kostce leżą dwie łuski po nabojach. „Nie dotykaj” – podpowiada wewnętrzny głos.
„Dzwoń na policję”.
Dzwoni.
Radiowóz zjawia się po kilkunastu minutach. Dwaj mundurowi, dwudziestolatki sprawiający wrażenie świeżo przyjętych do służby, otwierają zamknięte drzwi garażu Mrugałów. Wchodzą ostrożnie, jakby się spodziewali czegoś złego. Zaglądają do bagażnika mazdy. Jest pusty. Drugi samochód – volkswagen passat – podobnie. Oba silniki wystygłe.
– Pana Krzysztofa tu nie ma. – Drobniejszy z policjantów pamięta, jak ma na imię właściciel posesji. Pewnie jest chłopakiem z Buska, choć Barbara nigdy wcześniej go nie widziała.
I on, i drugi młodzian wychodzą na zewnątrz. Dokładnie oglądają prywatne boisko do siatkówki – musieli o nim słyszeć. Potem z przejętymi minami obchodzą wokoło klatki, w których od dawna nie ma psów – tylko trawa. „Kleopatra” myśli, patrząc na krzątaninę tej pary chuderlaków, że gdyby dwa ogromne husky Mrugałów – Lider i Bryza – wciąż żyły, na pewno by szczekały wczoraj wieczór. Albo w nocy. Przecież skoro mazda stoi w garażu, Krzysiek musiał dojechać na miejsce i tutaj z niej wysiąść. Tylko gdzie poszedł? Jeszcze te łuski... Te telefony...
^(*) ^(*)
W psiej zagrodzie leży but. Jeden z funkcjonariuszy – ten bardziej mikry z dwójki – wskazuje go ostrożnym gestem. Kolega ze zrozumieniem kiwa głową. But źle wróży.
Za psią zagrodą przystrzyżony dotąd trawnik – od frontu idealnie utrzymany – przechodzi w dziką łąkę. Wśród częściowo uschniętych chwastów leżą różne rupiecie. Między innymi stare deski po szalunku. Grubszy zagląda nad stertę.
– Tutaj! – krzyczy do kolegi.
Barbara chce podbiec, ale szczuplejszy policjant ją zatrzymuje. Jak na takie chuchro uścisk ma mocny. Ten przy płocie, co przed chwilą krzyknął, wygląda, jakby zaraz miał rzygnąć.
Do twarzy Krzysztofa Mrugały – bladej, stężałej i mokrej – poprzylepiały się śliskie źdźbła traw, igły i grudki ziemi. Zimny brud oblepiający nos, zarośnięte policzki i wysokie czoło oznajmia jedno: nie ma po co wzywać karetki.
W zakładzie medycyny sądowej lekarze ustalą później, że nieboszczyk ma przestrzelone lewe płuco, serce i tętnicę główną, a do tego pękniętą czaszkę. Ktoś go przed śmiercią pobił „twardym, tępokrawędzistym narzędziem”, a następnie zastrzelił. Zgon nastąpił w kilkadziesiąt sekund wskutek krwotoku do worka osierdziowego.
^(*) ^(*)
– Bożena, chodź tutaj!
– Co chcesz?
– Ciszej... Chodź na bok. Pod twoim starym domem stoi mnóstwo policji.
Młodsza córka Krzysztofa i Doroty Mrugałów w pierwszej chwili nie rozumie sensu słów koleżanki. Od kilku godzin siedzi na lekcjach w liceum przy alei Adama Mickiewicza. To tylko sześćset metrów od ulicy Korczaka, siatkarskiego boiska, garażu i domu z wieżą. Koleżanka, która tego dnia spóźniła się do szkoły, mówi, że coś złego musiało się stać, bo oprócz policyjnych wozów widziała także karawan.
Bożena wyciąga z torby wyciszoną wcześniej komórkę. Widzi sześć nieodebranych połączeń od mamy. Chce oddzwonić, ale w tym momencie dostrzega Dorotę przez okno. Matka idzie szybko od strony nowo wyremontowanego deptaka. Po trotuarze wiatr pędzi jakieś drobne śmieci. W ruchach matki jest coś niepokojącego – idzie jakby po omacku, jak gdyby za chwilę miała się potknąć. Córka wybiega na szkolny dziedziniec, już są obok siebie. Słyszy trzy słowa: „Ojciec został zamordowany”. Mrugałowa mocno przytula dziecko i obie płaczą.
Przez okna trzech pięter szkoły przyglądają się im uczniowie i uczennice – po chwili także nauczyciele. Jeden z uczniów z trzeciej klasy – syn policjantki – puszcza w obieg informację: „pan Krzysiek, kantorowiec z Lotosa, został obrabowany z mnóstwa kasy i zastrzelony pod domem”.