- W empik go
Tabu - ebook
Tabu - ebook
Powieść o młodzieży, rodzicach dorastających dzieci i wzajemnych skomplikowanych relacjach. Młodzi bohaterowie – Marta i Marek – wychowywani według odmiennych wzorców, próbują nie tylko odnaleźć się w dorosłości, ale i zmierzyć z nieoczekiwanym i trudnym do zaakceptowania przez niektórych uczuciem. Kontynuacją powieści jest druga część cyklu, „Obciach".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-1199-7 |
Rozmiar pliku: | 249 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Subject: Czesc!
From: „Marta Szumska”
To: marek _ [email protected]
Czesc Marku!
Udalo sie! To bedzie moj pierwszy w zyciu list wyslany e-mailem! Okazalo sie, ze moi nieprzytomni rodziciele, kupujac komputer, kupili komputer z modemem i nawet o tym nie wiedzieli! Albo wiedzieli niedokladnie. Kiedy, tak jak to sobie wymyslilismy, poprosilam ich, zeby dokupili mi modem, najpierw powiedzieli, ze nie maja kasy, a potem zaczeli glowkowac i mama przypomniala sobie, ze wlasciwie to juz go mamy. Wyobrazasz sobie? Potem to juz bylo proste. Jest u mnie w klasie jeden taki wymozdzony koles, kompletnie uzalezniony od komputera, przyszedl i wszystko mi zainstalowal. Nie bardzo wiem, co to jest to „wszystko” – ale chyba dziala. Nawet probowalam go pytac, ale mowil do mnie jakims idiotycznym slangiem, a jak pytalam dalej, to powiedzial, ze dziewczyny sie na tym niestety nie znaja. A potem jeszcze dodal, ze obslugi tej maszynki mozna nauczyc nawet szympansa, ale zeby cos z tego zrozumiec, potrzebna jest inteligencja. Meska szowinistyczna swinia! Widzisz, jak sie poswiecam, zeby moc do ciebie napisac? Ciekawe, dlaczego powiedzial – „NIESTETY dziewczyny sie nie znaja”? On ma na imie Patryk, strasznie pretensjonalnie, i malo z kim rozmawia, tylko pisze przez internet czy cos takiego. Pewnie ma tam klopot ze znalezieniem jakiejs odpowiedniej panienki, bo to prawda, ze one sie tym rzadziej zajmuja. Wlasciwie ciekawe dlaczego? Mielismy w zeszlym roku informatyke w szkole, ale ja nadal malo co z tego pojmuje. Moze naprawde mam cos z mozgiem? Wiesz, inna plec tego narzadu.
Marku, mialam ci napisac o wszystkim, co sie wydarzylo, ale na razie nic sie nie wydarzylo. Ciagle jestem z toba w Tatrach. Moze kolo Czerwonego Stawu? Pamietasz, jaki deszcz wtedy lal? W zyciu tak nie zmoklam i w zyciu nie bylam taka…
Zauwazylam, ze epistolografia komputerowa po pierwsze sklania do pisania o komputerze, po drugie do licznych dygresji i w koncu pisze sie o niczym. Musze spytac Patryka, ktory twierdzi, ze codziennie otrzymuje poczta komputerowa kilkadziesiat listow – czy to zasada, czy tez tylko tak jest za pierwszym razem? W ogole za duzo w tym liscie Patryka – a mialo przeciez byc duzo CIEBIE – ale jeszcze cos smiesznego sobie przypomnialam. Kiedy rozmawialismy o poczcie komputerowej, opowiedzialam Patrykowi o ksiazce Douglasa Couplanda, wiesz, tego od Generacji X, ktora ostatnio przeczytalam. „Poddani Microsoftu”. Super, musisz przeczytac! No i w tej ksiazce pewien programista zakochuje sie w osobie, ktora ma w internecie ksywke „Kod Paskowy”, i do konca nie wie, czy jest to kobieta, czy mezczyzna. Bardzo mi sie to spodobalo. Bo wtedy dopiero mozna miec pewnosc, ze ktos cie kocha jako osobe ludzka, a nie dlatego, ze przypadkiem masz dlugie nogi. Patrykowi tez to sie chyba spodobalo, bo pozyczyl ode mnie ksiazke. To bedzie zapewne pierwsza, jaka w zyciu przeczyta. Pod tym wzgledem, podobnie jak pod wieloma innymi, ty jestes wyjatkiem. Pamietasz, jak idac pod gore – wciaz tego dnia, kiedy poszlismy sami nad Czerwony Staw – przerzucalismy sie tytulami ksiazek i wyszlo na to, ze podoba nam sie prawie dokladnie to samo? Kiedy szlismy w dol, bylo jeszcze milej – choc juz z innych powodow. Okazalo sie, ze mam sliskie buty i musisz stale mnie podtrzymywac. A moze wcale nie musiales? Ojej, chyba napisalam juz wiecej, niz chcialam. Koniec! A ty napisz, czy moj e-mail doszedl?
Pa.
Marta
PS Oczywiscie mimo instruktazu Patryka nie umialam tego wyslac i musialam do niego zadzwonic. Strasznie sie smial, ale wszystko wytlumaczyl mi jeszcze raz. Naciskasz ten klawisz, potem wybierasz to, a potem wciskasz enter... – tlumaczyl mi naprawde jak szympansowi. Tym razem wszystko sobie zapisalam i mam nadzieje, ze zaraz uda mi sie to wyslac. Przy okazji powiedzial mi, ze moze zrobic tak, zeby dalo sie uzywac polskich liter. Ale czy ty, to znaczy twoj komputer, to przeczytasz?
caluski – M.
Warszawa, 15 września
_Ciociu!_
_Anno!_
_Bardzo długo zbierałam się, zanim usiadłam do napisania tego listu. Może również dlatego, że nie wiedziałam, jak ma wyglądać jego nagłówek. Kiedy byłam mała, mówiłam do wszystkich dorosłych po imieniu i rodzice nigdy nie zwracali na to uwagi. Dopiero potem odkryłam, że istnieją panie, panowie, mamy, tatowie(?), no i ciocie i wujkowie. Józinek wciąż_ _miewa z tym kłopoty i choć do mamy zawsze mówi „mamo”, to do ojca często, szczególnie gdy jest zły albo podniecony, krzyczy: Jaceek! Tacie zresztą wcale to chyba nie przeszkadza, jak wiesz, jest bardzo postępowy. A Cioci? A Tobie, Anno?_
_W czasie naszych wspólnych górskich wakacji po raz pierwszy w życiu chyba zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać jak ludzie, a nie jak ciocia z dzieckiem. To były dla mnie bardzo ważne rozmowy. Doceniam to szczególnie teraz. Twoja siostra, a moja matka, ostatnio prawie nie mieszka w domu, za to ojciec... jak zawsze ma we wszystkim rację, chyba że na jakiś temat w ogóle nie chce rozmawiać. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to tak, jakbym miała do nich o coś pretensję, ale nasze życie rodzinne od początku tegu roku szkolnego naprawdę zaczęło wyglądać dziwnie. Kiedy w czerwcu tatę wyrotowali z uniwerku, a mama po latach obijaniasię po różnych pseudonaukowych instytutach znalazła pracę u kapitalisty i dostała zapierającą dech w piersiach pensję, wszyscy byli zachwyceni. Ty, jak pamiętam, też. Uśmiechając się, trzeba przyznać, nieco złośliwie, powiedziałaś do taty: „Teraz, Jacusiu, ty zostaniesz gospodynią domową, a Mirka będzie was wszystkich utrzymywać. Nareszcie będziesz mógł sprawdzić w praktyce wszystkie swoje mądre i postępowe teorie. Ciekawa jestem, jak szybko przestaniesz mówić o mnie: nasza kochana tradycjonalistka?” Na razie tata wciąż tak o Tobie mówi, a jego teorie stały się chyba jeszcze bardziej postępowe! Ale nie o tym chciałam pisać, przecież wiem, że jesteś w kontakcie z mamą i pewnie wiesz więcej o moich rodzicach niż ja._
_Kiedy żegnałyśmy się latem, ucałowałaś mnie i powiedziałaś: „Gdybyś chciała albo jeśli będziesz miała jakieś problemy, napisz do mnie”. A więc piszę, a sprawa dotyczy Józia. Teraz już wiem, jak powinien wyglądać nagłówek tego listu: Matko chrzestna! Bo chyba w tej funkcji będziesz musiała znów wystąpić. Uważam, że Józia trzeba ochrzcić, ale mama nie ma czasu, żeby o tym pomyśleć, a tata tylko wzrusza ramionami albo nakłada na uszy walkmana. To jest jego nowy sposób odcinania się od rzeczywistości._
_Wiesz na pewno, bo byłaś przy tym i, jak twierdzisz, trzymałaś mnie na rękach, że ja jestem ochrzczona. Jako matka chrzestna miałaś zagwarantować, że zostanę wychowana w wierze katolickiej, ale nie bardzo Ci się to udało. Jak twierdzisz, wciąż się za mnie modlisz, więcmoże nie wszystko jest stracone. Mnie w każdym razie wcale to nie przeszkadza, że jestem ochrzczona, choć mogłabym się o tym nigdy nie dowiedzieć, gdybyś ty mi nie przypominała. Kiedy wprowadzono religię do szkoły, byłam w trzeciej czy czwartej klasie i bez problemu zaakceptowałam to, że jeszcze z dwójką innych dzieci mogę dwa razy w tygodniu iść wcześniej do domu. Nie pamiętam też, żeby ktoś mnie_ z _tego powodu prześladował. Raz tylko woźna, która musiała otworzyć nam wcześniej szatnię, mruczała coś pod nosem o_ _antychrystach. Nawet nie opowiedziałam o tym rodzicom, bo bałam się, że ojciec zrobi z tego jakąś aferę. Z Józinkiem jednak sprawa przedstawia się inaczej. Urodził się już w nowych czasach i nie było powodu, żeby go chrzcić „na złość komunie”. Może upraszczam, ale rodzice chyba niezbyt chcą o tym ze mną rozmawiać, więc na razie pozostanę przy swoim prostackim i może niesprawiedliwym zdaniu – zostałam ochrzczona na złość komunie, Józinek zaś nie. Za to jako czterolatek poszedł do przedszkola i trafił tam na katechezę dla dzieci oraz na cudownego młodego księdza. Wszystkie dzieci za nim szalały. Zresztą trudno się dziwić. Tata mówił, że to przez to, że wychowanie przedszkolne zostało oddane całkowicie w ręce kobiet i dzieciaki, otoczone samymi przedszkolnymi ciociami, spragnione są jakiegokolwiek mężczyzny, niechby nawet chodził w sukience. Oczywiście tata nie miał racji – odbierałam często Józia z przedszkola i pamiętam, że ksiądz Marek przeważnie chodził w dżinsach. W każdym razie, kiedy Józio poszedł doszkoły, to zaczął też chodzić na religię. Dopiero potem odbyło się zebranie z rodzicami, na którym dano im do podpisania oświadczenia o tym, czy chcą, aby ich dzieci uczestniczyły w tych lekcjach. Wtedy, rzecz jasna, to mama zawsze chodziła na takie zebrania i to ona musiała podjąć decyzję. Gdyby był tam ojciec, zrobiłby na pewno karczemną awanturę, że każą mu coś takiego podpisać. Dowodziłby, że zgodnie z ustawą wolę wprowadzenia lekcji religii mają wyrażać rodzice, którzy chcą jej wprowadzenia, a nie ci, którzy są temu przeciwni. Krzyczałby pewno jeszcze coś o naruszeniu jego swobód obywatelskich. Ale to mama była na tym zebraniu – i wcale nie wyraziła zgody ani też nie powiedziała nie. Napisała, że decyzję w sprawie religii pozostawia dziecku. Jeśli nawet ktoś zwrócił na to uwagę, szybko o tym zapomniano, a Józio po prostu chodził na religię, co więcej, stał się ulubieńcem bardzo sympatycznej świeckiej katechetki i uznał te lekcje za najprzyjemniejsze ze wszystkich. (Na szczęście nie wie, jak wygląda i zachowuje się ksiądz Trąbel w moim liceum, bo wtedy pewno zmieniłby zdanie...) Gdyby to tata poszedł na pierwsze zebranie, nikt nie miałby wątpliwości, że z Józiem i całą naszą rodziną coś jest nie tak, a wtedy może ktoś również zadałby sobie pytanie, czy Józio (katechetka wciąż zachwyca się jego imieniem) w ogóle jest ochrzczony._
_Za chwilę jednak bomba wybuchnie. W tym roku dzieci przygotowują się do Pierwszej Komunii i wtedy zapewne albo sprawa się wyda, albo jakimś cudem nadal pozostanie nie zauważona. W pierwszym wypadku to możebyć dla mojego braciszka prawdziwy cios. Ja sama nie mam mu odwagi o tym powiedzieć. Zastanawiałam się też, dlaczego on nigdy o to nie pyta. Na przykład, kim są jego chrzestni rodzice? Myślę, że on wie, ale nie chce o tym myśleć, boi się tego ruszać. Nigdy też nie pyta, dlaczego sam musi chodzić do kościoła, a jest w tej kwestii niezwykle skrupulatny. Na początku chodziła z nim mama, ale bardzo szybko jej_ _się znudziło. Może przy okazji o czymś rozmawiali, ale nie jestem tego pewna. A jeśli nic się nie wyda i Józio po prostu przystąpi do Komunii? To chyba mało prawdopodobne, ale też paskudne. Przecież tak nie można, to byłyby kpiny z tego, w co niektórzy ludzie, choćby Ty, szczerze wierzą. Wkońcu kiedyś musiałby to pojąć._
_Ciociu, jestem pewna, że coś z tym trzeba zrobić, teraz, kiedy rok szkolny dopiero się rozpoczął. Proszę Cię, przyjedź, porozmawiaj z rodzicami i z Józiem. List nie wystarczy. Odłożą go do koszyka na lodówce i po dwóch dniach o nim zapomną. Wsadzą głowy w piasek i będą czekali do ostatniego momentu, aż życie ich zmusi, żeby coś zrobili._
_Przepraszam, że zawracam Ci głowę, ale komu miałabym zawracać?_
Twoja MartaWIELKI WRÓBEL
Marta z obrzydzeniem spojrzała na zatłoczony autobus i postanowiła wracać do domu piechotą. Choć był już koniec września, słońce świeciło całkiem jak w lecie, a kolory...
Gdybym pisała powieść, pomyślała, mogłabym poświęcić im długi opis, który potem wszyscy i tak skrzętnie by ominęli. Takie szaleństwo żółci, czerwieni, brązów i ognistości najlepiej byłoby oglądać z kimś jeszcze, jeśli nie z Markiem, to przynajmniej z kimś chociaż z grubsza przypominającym człowieka.
No tak, nikt przy zdrowych zmysłach nie lubi opisów przyrody, ale na pewno przynajmniej niektórzy są ciekawi: jak wygląda Marta? Otóż, jeśli wierzyć jej własnej opinii, ma krzywe nogi, krótkie, mysiego koloru włosy, pryszcze na nosie i zbyt odstające uszy. Poza tym jej twarz przypomina pyszczek zaaferowanej myszy o lekko zezowatym spojrzeniu. Mimo że chodzi do całkiem niezłego liceum, i to do trzeciej klasy, wciąż nie potrafi znaleźć sobie w niej miejsca. Nie należy do żadnego z trzech miejscowych plemion, dla których nazwy wymyśliła już dawno temu.
Pierwsze plemię to balangowcy, z wyraźnie zaznaczającym się klanem skejtów w majtach do kolan i jaskrawych ochraniaczach. Ich rytm życia wyznaczają kolejne imprezy, a jego sens – opowiadane o nich anegdoty, z czasem przeradzające się w mity, podawane z ust do ust i wiodące swój żywot jeszcze długo po tym, jak ich bohaterowie opuścili szkolne mury. O tym, jak jedna panienka napaliła się trawki i chciała wyfrunąć z dziesiątego piętra. Na następną imprezę przyniesiono więc ukradzioną z basenu na Skrze tablicę „Dziś trampolina nieczynna” i przyśrubowano ją na balkonie. Wisi tam do dziś. Albo o chłopaku, który wypił za dużo piwa i musiał puścić pawia. Poszedł do kibla, ale zamiast wyrzygać się do sedesu, postanowił w pijanym widzie ukryć swoją przypadłość. Postawił sobie stołek na klopie, wszedł na niego i zwymiotował do rezerwuaru. Potem odlał się, spuścił wodę i wyskoczył z ubikacji z opuszczonymi spodniami, krzycząc wniebogłosy: „Jezuuu, ludzie, goni mnie własny paw!”
Marta obiecywała sobie, że kiedy już zostanie antropologiem kultury, takim jak Margaret Mead, zamiast jechać na jakieś wyspy na Pacyfiku i opisywać zwyczaje panujące wśród polinezyjskich plemion, opisze plemiona miejscowe – ich zwyczaje, języki i mity. Chodziła więc czasami na balangi, tłumacząc sobie, że to rodzaj badawczej pracy terenowej. Ostatnio jednak zapraszano ją coraz rzadziej. „Jesteś niebrzydka, ale za mało rozrywkowa”, usłyszała kiedyś. Nudna ciotka-cnotka. No i dobrze, bez łaski. Przypomniała sobie, że niedawno czytała o pewnej amerykańskiej antropolożce, która, aby poznać zwyczaje małżeńskie jakiegoś prawie nie istniejącego plemienia Indian południowoamerykańskich, wyszła za mąż za ich wodza. W trakcie nocy poślubnej okazało się, że ulubioną pieszczotą tych dzikusów jest wzajemne obgryzanie sobie rzęs. To, co usiłowali robić z nią balangowcy, wcale nie było zabawniejsze. Gdyby mogła widywać Marka... Napiszę do niego, kiedy tylko wrócę do domu, pomyślała. Ciekawe, ile listów dziś dostanę?
Poza długimi listami Marek przysyłał jej też króciutkie jedno-, dwuzdaniowe komunikaty, często po kilka dziennie, więc Marta co chwilę biegała do komputera, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś nowego. Niedługo zamienię się w komputerowca, westchnęła i skręciła do parku, postanawiając jeszcze bardziej przedłużyć drogę do domu.
Komputerowcy to było kolejne odkryte, choć chyba najgorzej zbadane przez nią plemię. Komputerowcy mówili niezrozumiałym językiem i aby zostać pełnoprawnym członkiem ich plemienia, trzeba było tego języka się nauczyć. Zawsze byli bardzo zajęci i bez przerwy prowadzili między sobą wymiany – dyskietek na inne dyskietki, jakichś metalowych tajemniczych części na szare kabelki. Kiedyś podsłuchała, że wymieniając kable, ustalają między sobą, czy są żeńskie, czy męskie. Wydało jej się to równie dziwne jak obgryzanie rzęs.
No i wreszcie plemię kujotów, zdominowane przez pracowite i porządne dziewczyny, które już od pierwszego dnia w szkole wiedziały, czy chcą zdawać na prawo, ekonomię czy inną medycynę, ile jest osób na jedno miejsce i ile w razie czego kosztować będą płatne studia. Marcie było głupio, że tak brzydko je nazwała, ale zrobiła to chyba z zawiści – im zazdrościła najbardziej: spokoju, pewności siebie, dojrzałości. To do nich należy przyszłość, pomyślała z przekąsem... Shit... Potknęła się i o mały włos zaryłaby nosem w żwir, ale na szczęście ktoś w ostatniej chwili podtrzymał ją za łokieć.
– Dzięki. – Spojrzała na swego wybawcę i poznała Patryka. – Potknęłam się.
Patryk w istocie wyglądał bardzo plemiennie – miał długie związane w kucyk włosy, czarne dżinsy opinały mu chude nogi tak dokładnie, że wyglądał, jakby nosił rajstopy, a wielka kraciasta koszula, podwiewana podmuchami wiatru, przypominała ogromny pomidorowozielony balon. Poprawił na nosie ciemne odblaskowe okulary.
– Wiem, bo to ja ci podstawiłem nogę. Szłaś tak śmiesznie zamyślona, że nie mogłem się powstrzymać.
– Jesteś zwykłą świnią, ty Patyku!
– O, myślałem, że już nikt na to nie wpadnie...
– Na co? Na twoją patykowatą nogę?
– Nie, na Patyka. Tak mnie przezywano w podstawówce, a w tej beznadziejnej budzie nikomu nie chce się nawet wymyślać przezwisk. Możesz do mnie mówić Patyku, lubię to.
– Nie powiedziałam tego, żeby ci sprawić przyjemność.
– Ale sprawiłaś. Nie lubię swojego imienia, jest takie pretensjonalne.
– No to świetnie do ciebie pasuje.
– Jesteś milutka... Lepiej powiedz, o czym tak myślałaś?
– O tym, czym właściwie się różni kabelek męski od żeńskiego.
– Kabelek jaki??? Co ty, kobieto, pleciesz?!
– Słyszałam, jak kiedyś rozmawiałeś z takim drugim z waszego plemienia. Dawał ci jakiś krótki szary drut z dużym nosem, a ty pytałeś, czy jest męski, czy żeński.
– Moja dobra kobiecino, ten nos to końcówka, wtyczka. Takie końcówki można ze sobą łączyć – męskie z żeńskimi. Męskie mają szeregi wystających bolców, a żeńskie odpowiednie szeregi dziurek.
– Nie mów do mnie „kobiecino”! I dzięki za informację. A przy okazji, kiedy oddasz mi Couplanda? Na pewno i tak nie przeczytałeś.
– Wyobraź sobie, że przeczytałem. Bardzo dobre. Ale myślałem, że mogę go zatrzymać. No wiesz: jako rodzaj opłaty za usługi informatyczne.
– Nigdy nie robisz niczego za darmo?
– Nigdy. Mogę coś zrobić dla pieniędzy albo dlatego, że leży to w moim interesie, albo po prostu dla przyjemności, czyli też nie za darmo.
– A z bezinteresownej miłości do bliźniego albo do szympansa?
– Nic takiego nie istnieje. Jeśli robię coś bezinteresownie, czuję się wtedy dobrym, szlachetnym chłopczykiem i sprawia mi to ogromną przyjemność. No więc, koniec końców, robię to dla własnej satysfakcji, czyli nie całkiem bezinteresownie.
– W takim razie oddawaj książkę i niech ci wystarczy, że byłeś szlachetny.
– Dobrze, dobrze. Oddam. Po prostu strasznie mi się spodobała i chyba chciałbym ją mieć. Kiedy można do ciebie wpaść?
– Do mnie?! Nie rób sobie kłopotu i przynieś mi ją do szkoły.
– Zastanowię się – burknął Patyk, odwrócił się na pięcie i odszedł bez pożegnania, zanim Marta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Bezczelne dziwadło!
Marta zauważyła Józinka dopiero wtedy, kiedy niemal na niego wpadła. W zgniłozielonej bawełnianej bluzie i ze swoją rudozłotą czupryną prawie wtopił się w jesienny żywopłot, pod którym przykucnął.
– Cześć, mały!
– Ciiicho, nie widzisz, że jestem schowany?
– Ta-ta-ta-ta-taaaa... – Spod sięgających ziemi gałęzi płaczącej wierzby wyskoczyło dwóch małych komandosów z plastikowymi karabinami. – Zabity, zabity!
Józinek osunął się na ziemię.
– To wszystko przez ciebie, ty małpo! – W ręku trzymał gruby, zagięty patyk, zastępujący mu pistolet.
– A jak już ożyjesz, to wracasz do domu czy jeszcze zostajesz na dworze?
– Nie wiem, już jadłem obiad...
– Rób, co chcesz, ja idę do domu, bo umieram z głodu... Nie powiem tacie, że bawisz się w strzelaninę.
– Nie mam nawet porządnej broni, zawsze kończę utrupiony – rozżalił się nad sobą Józio.
– To bawcie się w pacyfistów – zachichotała Marta i skręciła w stronę bloku.
W domu panowała kompletna cisza. Zajrzała do pokoju rodziców. Na szerokim, podobno najszerszym na całej Ochocie tapczanie leżał ojciec. Oczy miał przymknięte. Słuchawki od walkmana w uszach. Obok niego pochrapywał słodko ogromny rudy kocur, Belmondo, ulubieniec całej rodziny.
– Cześć, tato! – wrzasnęła.
Czego on tak słucha? Spojrzała na leżącą na tapczanie oprawkę kasety. „Dzwony rurowe” – przeczytała ręczny flamastrowy napis. Staroć i nudziarstwo.
Ojciec wzdrygnął się i machnął ręką w stronę kuchni.
– Widzisz, że medytuję, weź sobie obiad. – Znowu przymknął oczy.
Na drewnianym stole stały dwie miski z surówkami, a na kuchence garnek z ryżem i gar gulaszu sojowo-jarzynowego.
– Ja chcę schabowego! – jęknęła Marta. – Mięsa!
Swojego ukochanego Belmonda nie karmi przecież szczypiorkiem, tylko mięsem z puszki. Co prawda twierdzi, że w 70 procentach jest to popiół, resztę zaś stanowi woda, ale przynajmniej na puszce napisane jest: „beef”.
Odkąd ojciec został wegetarianinem, szansa na coś solidniejszego do zjedzenia pojawiała się tylko w niedzielę, kiedy obiad gotowała mama. Początkowo Marcie to się nawet podobało, ale teraz miała już dość sojowych kup o smaku rozmoczonego papieru toaletowego. Słyszała, że można je przyrządzać na ostro, tak że nie różnią się wcale od mięsa, ale tata nie osiągnął jeszcze takiej kucharskiej wprawy. Chyba po prostu moczył je w wodzie, bo bulion, jako mięsny, był zakazany, mieszał z posiekaną włoszczyzną – pory, błeee – dodawał koncentrat pomidorowy i dusił. Było to na pewno bardzo zdrowe, ale... Dziś Marta i tak była gotowa zjeść wszystko bez kaprysów. Dlaczego tyle czasu zajęła mi droga ze szkoły? A, to przez tego głupiego Patyka! Przypomniała sobie idiotyczną rozmowę w parku.
Wrzuciła ryż na patelnię, zapaliła gaz pod garnkiem z sojowymi kupami i poszła włączyć komputer.
Kiedy rodzice Marty dostali to mieszkanie (w tych pradawnych czasach, kiedy to na mieszkanie najpierw bardzo długo wpłacało się pieniądze, a potem czekało w kolejce w spółdzielni mieszkaniowej, by wreszcie je dostać!), od razu kazali wyburzyć ścianę między kuchnią a jednym z pokojów. Miała to być wielka wspólna przestrzeń, z dużym stołem, wiankami czosnku i pękami ziół, kretonowymi zasłonkami w biało-czerwoną kratkę i masą kwiatów. Wymarzone miejsce do życia rodzinnego i spotkań z przyjaciółmi. Szybko jednak głównym gościem w kuchni stał się odbiornik telewizyjny, a potem jej ciemny róg oddzielony został dwoma wysokimi regałami i zamieszkał tam komputer, sama kuchnia zaś stała się nieustannym polem walki o dostęp do niego oraz o ciszę – pomiędzy osobą siedzącą przy komputerze a oglądaczami telewizji. Ostatecznie konflikty zażegnano racjonalnie, to znaczy komputer i telewizor obrosły w pary słuchawek, pozwalających skutecznie bronić się przed hałasami z zewnątrz.
Poza tym każde z nich („No, prawie każde” – wzdychała mama) miało swoją norkę. Nieco większy pokój z balkonem zajmowali rodzice, a Marta i Józio mieli po maleńkiej klitce.
– To miało być takie bezkolizyjne połączenie indywidualizmu i kolektywizmu – filozofował kiedyś tata. – Każdy miał mieć własny kąt oraz wszyscy razem wspólną przestrzeń integrującą rodzinę jako ponadindywidualną całość. I co? Indywidualizm zwyciężył. Okazuje się, że każdemu z nas oddzielnie przydałoby się takie mieszkanie. Postęp techniczny, wzrost aspiracji, praca wykonywana w domu, odmienne style życia i coraz mniej rzeczy, które da się sensownie robić wspólnie. Zamiast rozkwitu życia rodzinnego, wciąż depczemy sobie po piętach i rozpychamy się łokciami.
– Nie jest tak źle, Jacusiu – tonowała mama. – Czasem grywamy w scrabble, no i potrafimy zawierać kompromisy. Może po prostu przydałoby się nam większe mieszkanie.
– To nic nie pomoże. Każde z nas ma tak rozdęte ego, że zawsze będzie nam za ciasno.
– Ja w każdym razie zabieram stąd swoje ego i zamierzam realizować swoje ambicje gdzie indziej. Krótko mówiąc, moja porcja czasu przy komputerze jest do przejęcia – oświadczyła mama.
Niedługo potem zaczęła nową pracę, która zaabsorbowała ją tak, że właściwie zniknęła z życia rodzinnego. Wychodziła rano, wracała w porze kolacji i najchętniej zapadała wówczas w letarg przed telewizorem. Potrzebna była prawdziwa katastrofa, żeby ją z niego wyrwać. A katastrofa taka właśnie nadciągała. Na razie jednak...
Marta włączyła komputer i ściągnęła pocztę. Dwa listy od Marka. Pierwszy był niezwykle krótki:
:–)
Oznaczało to (już wiedziała, jak należy na ten znaczek spojrzeć: z boku, przekrzywiając głowę w lewo), że Marek pomyślał o niej i postanowił przesłać jej uśmiech. Drugi, dość długi, Marta postanowiła przeczytać później.
Mogła ostatecznie odżywiać się soją, ale czy koniecznie przypaloną?
Marta siedziała, ziewając, nad podręcznikiem do historii i zastanawiała się, dlaczego coś tak ciekawego jest aż tak nudne. Te jałowe rozmyślania przerwało uporczywe dzwonienie. Józinek.
Wstała, wyszła do korytarza i nacisnęła przycisk domofonu, nawet nie zadając sobie trudu podniesienia słuchawki. Dzwonienia tego szczeniaka nie da się z niczym pomylić! Po chwili usłyszała tupot nóg na schodach i do domu wpadł zziajany chłopiec.
– Utrupili mnie raz, ale ja ich dwa razy! – krzyknął od drzwi.
– Idź od razu do łazienki i umyj ręce, a potem siadaj do lekcji – powiedziała. Przypomniała sobie, ile razy słyszała te słowa wypowiadane przez mamę. Nie da się ukryć, że przed chwilą powiedziała je dokładnie tym samym tonem. Zajrzała do kuchni. W kąciku komputerowym siedział tata, na uszach miał słuchawki, a przed sobą pusty ekran. To był jego ostatni wynalazek – puszczał sobie muzykę z komputerowego CD i usiłował pisać swoją książkę.
– Nic dziś nie napisałeś – powiedziała Marta półgłosem. Tak naprawdę wcale nie chciała, aby usłyszał, co mówi, miała jednak nadzieję, że będzie mogła usiąść przy komputerze i napisać choć kilka słów do Marka. Ojciec nawet na nią nie spojrzał, intensywnie wpatrzony w błękitny migający ekran.
– Jaaacek! Marta! – Nagle z korytarza rozległ się rozdzierający wrzask Józinka.
Tata zerwał się i razem z Martą wypadli na korytarz.
– O mój Boże! Musiał go złapać na balkonie!
W rogu przedpokoju, tuż przy butach, kulił się, kwiląc, wróbel. Z całych sił bił jednym skrzydłem, a drugie zwisało bezwładnie. Na podłogę kapały małe kropelki krwi. Przycupnięty Belmondo wpatrywał się w przerażonego ptaszka żółtymi ślepiami i szykował się do następnego skoku.
Tata błyskawicznym ruchem chwycił kota za kark i przydusił do ziemi. Belmondo miauknął dziko, rozpłaszczył się na podłodze i szarpnął do tyłu, jednak nie udało mu się oswobodzić. Został uniesiony do góry i po chwili wylądował za zamkniętymi drzwiami w łazience.
– Pomóżcie mu – załkał Józio. Wróbel przestał bić skrzydłem, ale wciąż żył.
– Myślę, że nie można mu pomóc – powiedział tata.
– Zrób coś. – Józio uczepił się jego ramienia.
– Dobrze. – Tata objął go, zaprowadził do kuchni i posadził przy stole. Wyjął z lodówki puszkę piwa, otworzył i napił się wprost z puszki.
Józio umilkł nieco uspokojony i popatrzył wyczekująco na ojca.
– Posłuchaj, synku, ten ptaszek nie ma już właściwie jednego skrzydełka i musi zdechnąć.
Stojąca w drzwiach kuchni Marta oniemiała, a Józio zaniósł się znowu płaczem.
– Przecież to go boli! – krzyknął.
– Wiem.
Ojciec przybrał minę, którą mama Marty nazywała „seminaryjną”. Oznaczała ona, że zaraz usłyszą jakiś wykład.
– Kartezjusz twierdził – zaczął namaszczonym tonem – że zwierzęta to bezduszne, nic nie czujące mechanizmy. Sam osobiście wykonywał wiwisekcje, czyli sekcje żywych zwierząt. Ja się jednak z nim nie zgadzam. Jestem pewien, że zwierzęta odczuwają ból podobnie jak ludzie, i dlatego między innymi przestałem jeść mięso. Niestety, często nic nie możemy na to poradzić.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.