- W empik go
Tajemnica dorożki - ebook
Tajemnica dorożki - ebook
Najpoczytniejsza wiktoriańska powieść sensacyjna!
Pierwsze wydanie Tajemnicy dorożki osiągnęło w Australii sprzedaż około 400 000 egzemplarzy. Jej autor był nieznanym dramaturgiem, ale za wszelką cenę pragnął osiągnąć sławę. Jednak nie mógł znaleźć żadnego dyrektora teatru w Melbourne, który zechciałby przyjąć, albo nawet przeczytać, napisaną przez niego sztukę. W końcu zdał sobie sprawę, że jego prawdziwym celem jest napisanie powieści.
Postanowił więc napisać książkę opisującą tajemnicę, morderstwo oraz życie niższych sfer Melbourne. Ponieważ i tym razem nie znalazł wydawcy chętnego do ryzyka, wydał ją własnym sumptem i już w pierwszym tygodniu sprzedał ponad 5000 egz. Był rok 1886.
Popularność powieści spowodowała, że wkrótce ukazała się ona również w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, gdzie pobiła w rankingu sprzedaży pierwszą powieść Arthura Conan Doyla z Sherlockiem Holmesem w roli głównej, czyli Studium w Szkarłacie.
Do rąk polskiego Czytelnika trafia dziś po raz pierwszy!
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-567-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CO ZAMIESZCZONO W DZIENNIKU „ARGUS”
W dzienniku „Argus” z dnia 28 lipca 18… pojawił się następujący artykuł:
„Mówią, że prawda jest dziwniejsza od fikcji i z pewnością to osobliwe morderstwo, jakie miało miejsce w Melbourne, czwartkowej nocy, a raczej w piątek nad ranem, będzie niezwykle trudno wyjaśnić i upłynie dużo czasu, nim zostanie wykryty sprawca. Morderstwo popełnił z bliskiej odległości na głównej ulicy dużego miasta nieznany zabójca i otacza je nieprzenikniona tajemnica. Z samego jego charakteru, miejsca, w którym zostało dokonane, i z faktu, że morderca zniknął, nie pozostawiając śladów, mogłoby się wydawać, że ta sprawa została w całości wzięta z powieści Gaboriau i że tylko jego słynny detektyw Lecoq mógłby ją wyjaśnić.
Fakty w tej sprawie przedstawiają się następująco:
Dwudziestego siódmego lipca o drugiej dwadzieścia nad ranem przed posterunek policji przy Grey Street w St. Kilda zajechała dorożka. Dorożkarz złożył wstrząsające doniesienie, że w jego powozie leżą zwłoki mężczyzny, który według niego został zamordowany. Dorożkarz, zaprowadzony przed oblicze inspektora, podał nazwisko Malcolm Royston i przedstawił następującą zdumiewającą opowieść:
O pierwszej w nocy, jadąc Collins Street East i mijając pomnik Burke’a i Willsa, został zatrzymany przez dżentelmena stojącego na rogu przy Scotch Church. Natychmiast do niego podjechał i zobaczył, że ten dżentelmen podtrzymuje kogoś, kto jak się później okazało, był według dorożkarza zamordowanym, jednak wtedy wyglądał jak ktoś w stanie skrajnego upojenia alkoholowego. Obaj panowie mieli na sobie wieczorowe garnitury, ale ten bezwładny był bez płaszcza, podczas gdy podtrzymujący go miał na sobie rozpięty lekki płaszcz w kolorze jasnobeżowym. Gdy Royston się do nich zbliżył, mężczyzna w płaszczu rzekł:
– Posłuchaj, dorożkarzu, tu jest okropnie wstawiony gość. Lepiej, żebyś go zawiózł do domu!
Wtedy Royston zapytał go, czy pijany gość jest jego przyjacielem. Ale tamten zaprzeczył, mówiąc, że właśnie podniósł go z chodnika i że w ogóle go nie zna. W tym momencie ten pijany zwrócił twarz do światła lampy, pod którą stali, i dżentelmen w płaszczu wydawał się rozpoznawać go i cofnął, pozwalając otumanionemu mężczyźnie osunąć się na chodnik.
– To ty?! – krzyknął i odwrócił się na pięcie, aby szybko oddalić się Russell Street w kierunku Bourke Street.
Royston, gapiąc się za nim, zastanawiał się nad jego dziwnym zachowaniem, gdy nagle usłyszał głos pijaka, który teraz, kołysząc się w przód i w tył, usiłował się podnieść, obłapując słup latarni.
– Chcę do dooo..mu – bełkotał zachrypniętym głosem – St. Kilda…
Potem próbował wsiąść do dorożki, ale był zbyt pijany, nie udało mu się i znowu usiadł na chodniku. Widząc to, Royston zszedł ze swego siedzenia i podniósł go, a potem z wielkim trudem ulokował we wnętrzu dorożki. Pijak opadł bezwładnie na oparcie i wydawało się, że zasnął; w tej sytuacji Royston po zamknięciu drzwi odwrócił się, aby wrócić na swoje miejsce woźnicy, gdy nagle ujrzał obok siebie mężczyznę w beżowym płaszczu, tego samego, który przedtem podtrzymywał pijanego.
– Och, wrócił pan? – zapytał.
– Tak, rozmyśliłem się – odparł mężczyzna. – Chcę go zabrać do domu. – To mówiąc, otworzył drzwiczki dorożki, usiadł obok pijaka i polecił dorożkarzowi, żeby jechał do St. Kilda. Royston, zadowolony, że zjawił się przyjaciel pijanego, żeby się nim zaopiekować, ruszył we wskazanym kierunku, lecz w pobliżu Kościoła i Liceum Angielskiego przy St. Kilda Road dżentelmen w jelonkowym płaszczu zawołał, aby się zatrzymał i wysiadł z dorożki, zamykając za sobą drzwiczki.
– On nie chce, żebym towarzyszył mu w drodze do domu – rzekł – więc wracam do śródmieścia, a pan niech go zawiezie do St. Kilda.
– Na jaką ulicę, sir? – zapytał Royston.
– Mam wrażenie, że na Grey Street – odparł obcy – mój przyjaciel wskaże panu adres, gdy znajdziecie się na skrzyżowaniu.
– Będzie mógł mi to powiedzieć? Nie jest nazbyt pijany, sir? – zapytał Royston z powątpiewaniem.
– Och, nie! Myślę, że będzie zdolny podać panu miejsce, w którym mieszka – albo przy Grey Street, albo przy Ackland Street, jak sądzę. Dokładnie nie wiem.
Otworzył drzwiczki dorożki i zajrzał do środka.
– Dobranoc, stary – rzekł. Gdy jednak pasażer najwyraźniej nie odpowiedział, dżentelmen w płaszczu wzruszył ramionami, mruknął „nadęty gbur” i zatrzasnął drzwiczki. Odwrócił się i wręczył Roystonowi pół suwerena, zapalił papierosa i po wyrażeniu kilku uwag na temat pięknej nocy oddalił się szybko w stronę śródmieścia Melbourne.
Royston ruszył w kierunku skrzyżowania i zgodnie z poleceniem zatrzymał się tam, żeby zapytać, dokąd ma jechać. Pytał kilka razy, ale kiedy nie otrzymał odpowiedzi, myśląc, że pasażer jest zbyt pijany, aby jej udzielić, zszedł ze swego siedzenia, otworzył drzwiczki powozu i znalazł pijanego leżącego w rogu na wznak, z chusteczką w ustach. Wyciągnął rękę, żeby go poruszyć, myśląc, że ten zasnął. Jednak po dotknięciu pasażer dorożki opadł bezwładnie do przodu, a po obejrzeniu go z bliska dorożkarz stwierdził, że nie jego klient żyje.
Wstrząśnięty, podejrzewając dżentelmena w jasnym płaszczu, natychmiast pojechał na posterunek policji w St. Kilda i tam złożył zeznanie. Zmarłego przeniesiono z dorożki na posterunek i wkrótce zjawił się lekarz. Po przybyciu potwierdził brak oznak życia, odkrył też, że chusteczka wetknięta w usta zmarłego była nasączona chloroformem. Bez wahania ustalił, że ze sposobu, w jaki chusteczka tkwiła w jego ustach, można wnioskować, iż ten człowiek umarł spokojnie, bez walki. Nieboszczyk był szczupłym mężczyzną, średniego wzrostu, o ciemnej cerze. Miał na sobie wieczorowy garnitur, co utrudniało jego identyfikację, zważywszy na to, że o tej porze w pewnych sferach ten rodzaj stroju był powszechnie stosowany. Przy zwłokach nie znaleziono żadnych dokumentów ani wizytówek – po których można byłoby ustalić jego imię i nazwisko. Jednak jedwabna biała chusteczka, znaleziona w jego ustach, miała w rogu wyszyte czerwoną nicią litery »O.W.«. Oczywiście zabójca mógł użyć do popełnienia morderstwa własnej chusteczki, zatem te litery mogły wskazywać także na niego. Śledztwo miało rozpocząć się rano, dlatego zatrzymano zwłoki do czasu, kiedy niewątpliwie pojawią się dowody umożliwiające rozwiązanie tajemnicy dorożki”.
W poniedziałek rano pojawił się w gazecie „Argus” następny artykuł nawiązujący do sprawy morderstwa w dorożce:
„Odkryto dodatkowe informacje, mogące rzucić pewne światło na tajemnicze morderstwo w dorożce, o którym pisaliśmy szczegółowo w sobotnim wydaniu.
Kolejny dorożkarz zadzwonił na policję i podał informacje, które niewątpliwie mogą mieć znaczenie dla detektywów tropiących mordercę. Oświadczył on mianowicie, że jadąc w piątek St. Kilda Road, około wpół do pierwszej w nocy, został zatrzymany przez dżentelmena w jasnym płaszczu, który wsiadając do jego dorożki, polecił mu jechać na Powlett Street, we Wschodnim Melbourne, co wykonał. Dżentelmen wysiadł na rogu Wellington Parade i Powlett Street, zapłacił i wolnym krokiem ruszył Powlett Street, a dorożkarz zawrócił do centrum miasta.
Tu kończą się wszystkie ślady, ale teraz w umyśle naszych czytelników nie może istnieć żadna wątpliwość co do identyczności mężczyzny w jasnym płaszczu, którego wiózł Royston dorożką na St. Kilda Road, z tym mężczyzną, który wsiadł do innej dorożki i wysiadł na Powlett Street. Jak zeznał dorożkarz Royston, w jego dorożce nie miała miejsca żadna walka, albowiem na pewno usłyszałby hałas. Dlatego przypuszcza się, że nieboszczyk był zbyt pijany, żeby się bronić i że ten drugi, dostrzegając okazję, wepchnął mu w usta chusteczkę nasączoną chloroformem i ofiara po kilku bezskutecznych szarpnięciach poddała się na skutek kompletnego oszołomienia. Mężczyzna w jasnym płaszczu, sądząc po jego zachowaniu przed zajęciem miejsca w dorożce, wydawał się znać zmarłego, chociaż odejście po rozpoznaniu, a potem powrót, wskazują, że jego zachowanie w stosunku do nieboszczyka nie było wcale przyjazne.
Trudność polega na tym, że nie wiadomo, od czego zacząć poszukiwania sprawcy tego – jak się okazało – morderstwa z premedytacją, tym bardziej że ofiarą jest ktoś, kogo nie zidentyfikowano, a jego domniemany morderca zniknął. Nie jest jednak możliwe, aby zwłoki długo nie zostały przez kogoś zidentyfikowane, bo chociaż Melbourne jest dużym miastem, nie jest przecież Paryżem ani Londynem, gdzie ludzie znikają w tłumie i nikt nigdy więcej o nich nie słyszy. Przede wszystkim należy ustalić tożsamość nieboszczyka, a przez to niewątpliwie trafić na ślad mogący zaprowadzić do odkrycia miejsca pobytu mężczyzny w jasnym płaszczu – czyli człowieka, który najwyraźniej popełnił to morderstwo. Sprawą najwyższej wagi jest wyjaśnienie tajemnicy tego morderstwa – nie tylko w interesie wymiaru sprawiedliwości, ale też w interesie publicznym – jako że morderstwo zostało popełnione w publicznym środku komunikacji i na publicznej ulicy. Ciągle krążąca w naszych umysłach myśl, że sprawca takiej zbrodni jest teraz na wolności i być może planuje już następne morderstwo, wystarczająco szarpie nam nerwy. W jednej z powieści Fortuné du Boisgobey, zatytułowanej Tajemnica omnibusu (Le Crime de l’omnibus – 1882), autor opisał podobną zbrodnię – ale my pytamy, czy nawet ten autor odważyłby się opisać zbrodnię popełnioną w tak niezwykłym miejscu jak publiczna dorożka?
Tu pojawia się dla naszych detektywów ogromna szansa okrycia się sławą i mamy pewność, że trafią nawet na najmniejszy ślad autora tej tchórzliwej i nikczemnej zbrodni”.ROZDZIAŁ II
DOCHODZENIE
Dochodzenie w sprawie zwłok znalezionych w dorożce obejmowało następujące, ulokowane na stole, przedmioty znalezione przy zmarłym:
1. Dwa funty i sześć szylingów, w złocie i srebrze.
2. Biała jedwabna chusteczka nasączona chloroformem i znaleziona w ustach zmarłego, z wyhaftowanymi czerwoną jedwabną nicią literami „O.W.”.
3. Papierośnica ze skóry rosyjskiej, do połowy wypełniona papierosami „Old Judge”.
4. Biała rękawiczka z koźlej skóry na lewą rękę – dość brudna – z czarnymi szwami prowadzącymi w dół i na grzbiecie.
Samuel Gorby, z biura detektywów, został wyznaczony, aby dopilnować, czy zebrano wszystko i wszystkich, mogących dać świadectwo co do przyczyny zbrodni i identyfikacji mordercy.
Pierwszym wezwanym świadkiem był Malcolm Royston, w którego dorożce popełniono morderstwo. Przedstawił te same dane, jakie już przedtem wydrukował dziennik „Argus”, ponadto koroner ustalił następujące fakty:
Pytanie: Może pan opisać dżentelmena w jasnym płaszczu, który podtrzymywał pijanego mężczyznę, gdy pan do nich podjechał?
Odpowiedź: Nie przyjrzałem mu się dobrze, ponieważ moja uwaga była skupiona na podtrzymywanym przez niego człowieku, a poza tym mężczyzna w jasnym płaszczu krył się w cieniu.
P.: Proszę go opisać na tyle, na ile go pan widział.
O.: Był chyba blondynem, ponieważ widziałem jego wąs, był dość wysoki i miał na sobie garnitur wieczorowy, a na nim lekki jasny płaszcz. Nie widziałem wyraźnie jego twarzy, miał na głowie opuszczony na oczy miękki filcowy kapelusz.
P.: Jakiego rodzaju był to kapelusz, czy z szerokim rondem?
O.: Tak, to rondo było opuszczone i dlatego mogłem widzieć tylko usta i wąs.
P.: Co powiedział, gdy pan spytał, czy zna zmarłego?
O.: Odpowiedział, że go nie zna; że właśnie go podniósł z chodnika.
P.: A potem wydawał się go poznawać?
O.: Tak. Gdy ten pijany mężczyzna uniósł głowę, on powiedział „To ty!” i puścił go tak, że tamten osunął się na chodnik. Potem odszedł w kierunku Bourke Street.
P.: Obejrzał się?
O.: Nie widziałem.
P.: Jak długo patrzył pan za nim?
O.: Dość długo.
P.: I kiedy zobaczył go pan ponownie?
O.: Po ulokowaniu pijanego w dorożce. Odwróciłem się i zobaczyłem go stojącego obok mnie.
P.: Coś powiedział?
O.: Nie, to ja powiedziałem: „Och, wrócił pan”, na co odrzekł: „Tak, zmieniłem zamiar i chcę go zawieźć do domu”, potem wsiadł do dorożki i polecił, żebym jechał do St. Kilda.
P.: Czy wtedy powiedział, że zna tego człowieka?
O.: Tak; wydawało mi się, że rozpoznał go w momencie, gdy tamten uniósł głowę i może wdał się z nim w jakąś sprzeczkę i dlatego odszedł, ale po namyśle wrócił.
P.: Widział pan, jak wraca?
O.: Nie; zauważyłem go dopiero wtedy, gdy stanął obok mnie.
P.: Kiedy wysiadł z pańskiej dorożki?
O.: Gdy skręciłem przy liceum na St. Kilda Road.
P.: Słyszał pan w czasie jazdy jakieś dźwięki kłótni lub walki w dorożce?
O.: Nie. Na drodze panował ożywiony ruch i hałas kół na bruku wszystko zagłuszał.
P.: Czy gdy ten dżentelmen w lekkim płaszczu wysiadł z dorożki, był wtedy wyraźnie wzburzony?
O.: Nie; był zupełnie spokojny.
P.: Skąd ta pewność?
O.: Wzeszedł księżyc i w jego świetle mogłem go wyraźnie widzieć.
P.: Czy wtedy zobaczył pan jego twarz?
O.: Nie; zakrywało ją rondo kapelusza. Widziałem tylko tyle, jak wtedy, gdy wsiadał do dorożki na Collins Street.
P.: Czy miał rozdarte albo poszarpane ubranie?
O.: Nie; zauważyłem tylko, że miał płaszcz zapięty na guziki.
P.: Czy gdy wsiadał miał go rozpięty?
O.: Nie; ale był rozpięty, gdy podnosił pijanego z chodnika.
P.: Czy miał płaszcz zapięty, gdy wracał i wsiadał do dorożki?
O.: Tak. Przypuszczam, że miał zapięty.
P.: Co powiedział, wysiadając z dorożki na St. Kilda Road?
O.: Powiedział, że jego przyjaciel nie chce, żeby go zawoził do domu i że ma wracać do centrum Melbourne.
P.: A pan wtedy zapytał go, dokąd ma zawieźć pijanego pasażera?
O.: Tak, i on odpowiedział, że mój pasażer mieszka albo przy Grey Street, albo przy Ackland Street, lub gdzieś w St. Kilda, ale że wskaże mi to miejsce na skrzyżowaniu.
P.: Nie przyszło panu na myśl, że ten człowiek był zbyt pijany, aby to zrobić?
O.: Tak. Przyszło mi to na myśl, ale jego przyjaciel powiedział, że on śpi i że wstrząsy dorożki otrzeźwią go, zanim dojedziemy do skrzyżowania.
P.: Ten dżentelmen w jasnym lekkim płaszczu nie znał dokładnie adresu zamieszkania pijanego?
O.: Nie; powiedział tylko, że on mieszka albo przy Ackland Street, albo przy Grey Street.
P.: Nie pomyślał pan, że to dziwne?
O.: Nie; pomyślałem tylko, że ten pijany to pewnie jego kolega klubowy.
P.: Jak długo mężczyzna w jasnym lekkim płaszczu rozmawiał wtedy z panem?
O.: Około pięciu minut.
P.: I w tym czasie nie usłyszał pan żadnych dźwięków dochodzących z wnętrza dorożki?
O.: Nie; pomyślałem, że pasażer śpi.
P.: Co się wydarzyło po tym, jak mężczyzna w płaszczu powiedział pańskiemu pasażerowi „dobranoc”?
O.: Zapalił papierosa, dał mi pół suwerena i oddalił się w kierunku śródmieścia Melbourne.
P.: Zauważył pan, czy mężczyzna w płaszczu ma przy sobie chusteczkę?
O.: O, tak; wytarł nią kurz z butów. Droga była bardzo zakurzona.
P.: Dostrzegł pan w nim coś osobliwego?
O.: Nie… nie, z wyjątkiem pierścienia z brylantem.
P.: Dlaczego pomyślał pan, że to coś osobliwego?
O.: Miał go na palcu wskazującym prawej ręki, przedtem go tam nie widziałem.
P.: Kiedy pan to zauważył?
O.: Gdy zapalał papierosa.
P.: Ile razy pan wołał do pasażera, gdy dojechaliście do skrzyżowania?
O.: Trzy albo cztery razy. Potem zszedłem z kozła i znalazłem go martwego.
P.: W jakiej pozycji leżał?
O.: Był wciśnięty w róg dorożki, w bardzo podobnej pozycji jak wtedy, gdy go tam pozostawiłem po wtarganiu do środka powozu. Głowę miał przekrzywioną na bok, a w jego ustach tkwiła wciśnięta chusteczka. Kiedy go dotknąłem, osunął się bezwładnie w drugi róg i wtedy stwierdziłem, że jest martwy. Natychmiast pojechałem na posterunek policji w St. Kilda i zgłosiłem to.
Po zakończeniu zeznań Roystona, w czasie których Gorby cały czas notował coś w notesie, wezwano Roberta Chinstona, który złożył następujące zeznanie:
– Jestem w pełni wykwalifikowanym lekarzem praktykującym przy Collins Street, East. Wykonałem badania post mortem ciała mężczyzny, który zmarł w piątek.
P.: Jaki był powód śmierci?
O.: Sądząc z miejsca umieszczenia chusteczki w ustach zmarłego i obecności chloroformu, ofiara zmarła na skutek otrucia i wiedząc, że trucizna szybko odparowuje, natychmiast dokonałem szczegółowych oględzin.
Koroner: Proszę kontynuować, sir.
Dr Chinston: Zewnętrznie: ciało sprawiało wrażenie zdrowego i dobrze odżywionego mężczyzny. Nie było na nim widać żadnych oznak przemocy. Plamy na nogach i tułowiu powstały na skutek śmierci. Wewnętrznie: mózg przekrwiony, z poważną zatorowością, szczególnie widoczną w naczyniach powierzchniowych. Nie wykryłem symptomów choroby umysłowej. Płuca miał zdrowe, chociaż obecnie pojawiły się objawy obrzęku. Po otwarciu klatki piersiowej czuć było słaby, lekko odczuwalny, zapach alkoholu. Żołądek zawierał około pół kwarty strawionego pożywienia. Serce było miękkie, w prawej komorze znajdowała się pokaźna ilość ciemnej krwi, co świadczy o tendencji zwyrodnienia otyłościowego tego organu.
Według mnie mężczyzna zmarł od wchłaniania pewnej ilości oparów czegoś podobnego do chloroformu albo metylenu.
P.: Stwierdził pan zwiotczenie wskazujące na skłonność do degeneracji serca? Czy może to mieć coś wspólnego ze śmiercią ofiary?
O.: Nie wprost. Jednak chloroform podany w momencie, gdy serce było w takim stanie, może skutkować skłonnością do przyspieszenia jego akcji z fatalnym skutkiem. Równocześnie mogę nadmienić, że oznaki post mortem otrucia chloroformem są przeważnie negatywne.
Doktor Chinston został zwolniony z dalszego przesłuchania i odszedł, zastąpił go Clement Rankin, drugi dorożkarz.
Oto co zeznał:
– Jestem dorożkarzem, mieszkam w Collingwood i powożę dorożką typu „Hansom”. Dobrze pamiętam ostatni czwartek. Jechałem w kierunku St. Kilda, a potem wracałem około wpół do pierwszej. Na krótkim odcinku przy liceum zostałem zatrzymany przez dżentelmena w lekkim jasnym płaszczu; palił papierosa i polecił, żebym go zawiózł na Powlett Street we Wschodnim Melbourne. Zawiozłem go tam, wysiadł na rogu Wellington Parade i Powlett Street. Zapłacił mi pół suwerena za kurs i oddalił się Powlett Street, natomiast ja wróciłem do miasta.
P.: O której godzinie zatrzymał się pan na Powlett Street?
O.: Dokładnie o drugiej.
P.: Skąd pan wie?
O.: Była noc i usłyszałem dwukrotne bicie zegara na poczcie.
P.: Zauważył pan coś szczególnego u tego mężczyzny w jasnym płaszczu?
O.: Nie! Wyglądał jak każdy. Pomyślałem, że to jakiś nadęty miejski amant. Miał opuszczony na oczy kapelusz i nie widziałem jego twarzy.
P.: Zauważył pan, że nosił pierścień?
O.: Tak! Zauważyłem. Gdy wręczał mi pół suwerena, zobaczyłem na palcu wskazującym prawej ręki pierścień z brylantem.
P.: Nie powiedział, dlaczego znalazł się o takiej porze na St. Kilda Road?
O.: Nie! Nie powiedział.
Clement Rankin opuścił miejsce dla świadków i koroner wygłosił półgodzinne przemówienie podsumowujące.
– Niewątpliwie – podkreślił – śmierć ofiary nie nastąpiła z przyczyn naturalnych, ale z powodu otrucia. Na dziś dysponujemy tylko słabymi dowodami określającymi charakter i okoliczności sprawy – i możemy oskarżyć tylko jedną osobę o popełnienie zbrodni, a tą osobą jest nieznany nam mężczyzna, który wsiadł do dorożki razem z ofiarą w piątek na rogu Scotch Church, w pobliżu pomnika Burke’a i Willsa. Zostało udowodnione, że pasażer dorożki, gdy tamten wsiadał do dorożki, był – na pozór – zdrowy, chociaż wydawało się, iż znajduje się w stanie upojenia alkoholowego. Jednak fakt, że został znaleziony przez dorożkarza, Roystona, po opuszczeniu dorożki przez mężczyznę w lekkim płaszczu, z chusteczką nasączoną chloroformem wciśniętą w usta, może wskazywać, że zmarł na skutek wchłaniania oparów chloroformu, który został mu rozmyślnie podany. Wszystkie zeznania w tej sprawie noszą charakter poszlakowy, niemniej jednak wyraźnie wskazują na fakt popełnienia morderstwa. Dlatego, jako że okoliczności sprawy prowadzą do jednej jedynej konkluzji, ława przysięgłych nie może sformułować innego wyroku jak tylko takiego, który będzie zgodny z tą konkluzją.
Sąd przysięgłych udał się o czwartej po południu na naradę i po piętnastu minutach nieobecności wrócił, ogłaszając następujący wyrok:
Mężczyzna, którego nazwisko nie zostało ustalone podczas przesłuchania, zmarł 27 lipca na skutek zatrucia chloroformem podanym mu w celach zbrodniczych przez nieznaną osobę; Sąd przysięgłych ogłasza pod przysięgą, że ten nieznany zbrodniarz w sposób umyślny i celowy zamordował rzeczonego mężczyznę.ROZDZIAŁ III
STO FUNTÓW NAGRODY
Do wszystkich:
MORDERSTWO.
100 FUNTÓW NAGRODY.
W piątek 27 lipca znaleziono w dorożce zwłoki mężczyzny o nieznanej tożsamości. Po zakończeniu dochodzenia prowadzonego w St. Kilda 30 lipca zapadł wyrok sądu przysięgłych w sprawie dokonanego przez nieznaną osobę morderstwa z premedytacją przeciwko tej osobie. Zmarły był średniego wzrostu, o ciemnej cerze, ciemnych włosach, gładko ogolony, z pieprzykiem na prawej skroni i miał na sobie wieczorowy garnitur.
Niniejszym ogłasza się, że każdy, kto wskaże mordercę, którym – jak się przypuszcza – jest mężczyzna, który nad ranem 27 lipca wsiadł na rogu Collins i Russell Street do dorożki razem z osobą, która później zmarła – otrzyma nagrodę w wysokości 100 funtów.ROZDZIAŁ IV
PAN GORBY WKRACZA DO AKCJI
– No – rzekł pan Gorby, zwracając się do swego odbicia w lustrze – w minionych dwudziestu latach odkryłem różne rzeczy, jestem człowiekiem wyjaśniającym tajemnice, lecz ta jest prawdziwą zagadką i nie wolno mi popełniać błędów.
Pan Gorby golił się i jak zawsze przy goleniu rozmawiał ze swym odbiciem. Będąc detektywem o niezmiernie małomównym usposobieniu, nigdy w innych okolicznościach nie poruszał tematów związanych ze swoim zawodem, nikomu się nie zwierzał. Kiedy chciał się wywnętrzyć, szedł do sypialni i rozmawiał ze swym odbiciem w lustrze. Ta metoda pozwalała mu bezpiecznie uwalniać umysł od tłoczących się myśli. Czy golibrodę Midasa, gdy ujrzał, co jego pan ma pod koroną królewską, nie trapił i nie irytował sekret, jaki posiadł, ale nie mógł go nikomu zdradzić, aż pewnego ranka zakradł się w trzciny nad rzeką i z ulgą wyszeptał: „Midas ma ośle uszy!”? W ten właśnie sposób pan Gorby niekiedy odczuwał tęsknotę zdradzenia swoich najskrytszych myśli i nie mając upodobania do gadania w próżnię, do swych zwierzeń wybrał lustro. Jak dotąd nigdy go nie zdradziło, a poza tym sprawiał mu radość widok swojej pogodnej zaczerwienionej twarzy poważnie, niczym mandaryn, przytakującej mu z lśniącej powierzchni zwierciadła. Tego ranka detektyw zwierzał się swemu odbiciu z niezwykłym ożywieniem. Tym razem przekazywał swemu odbiciu w lustrze twarz wyrażającą wątpliwość. Zlecono mu bowiem rozwiązanie tajemnicy dorożki i próbował zdecydować, od czego zacząć.
– Zastanów się – mówił, w zamyśleniu ostrząc na pasku brzytwę. – Coś, co ma swój koniec, musi mieć i początek i jeżeli nie zacznę od początku, to jak mam dotrzeć do końca?
Ale lustro nie odpowiedziało na to pytanie, a pan Gorby namydlił twarz i zaczął się golić, jakby robił to automatycznie, ciągle myślami krążąc wokół zagadki, aby w efekcie dojść do następującej konkluzji:
– Mamy człowieka – no, powiedzmy dżentelmena – który jest pijany i dlatego brak z nim kontaktu. Jest też drugi dżentelmen, który pojawia się na placu i daje znak dorożkarzowi, aby się zatrzymał. Z początku twierdzi, że nie zna tego pijanego, potem jednak wyraźnie daje po sobie poznać, że go zna. Porzuca go i oddala się rozdrażniony, ale zmienia zamiar, wraca i wsiada do dorożki, mówiąc dorożkarzowi, żeby jechał do St. Kilda. W dorożce faszeruje pijanego chloroformem, wysiada, wskakuje do innej dorożki i po zatrzymaniu się jej na Powlett Street opuszcza ją i znika – i to jest właśnie ta zagadka, którą muszę rozwiązać. Nie sądzę, żeby Sfinks krył w sobie bardziej tajemniczą zagadkę! Należy rozróżnić trzy zagadki – pierwsza, to kim jest nieboszczyk? Druga, dlaczego został zabity? I trzecia, kto go zabił? Gdy tylko znajdę rozwiązanie pierwszej zagadki, nie będzie trudno rozwiązać pozostałe dwie, bowiem ta pierwsza poda mi też informacje z życia tego mężczyzny, co może mnie zaprowadzić do pewnych niezbędnych danych o mordercy. Człowiek, który zabił pijanego, musiał mieć silny motyw i potrzebuję go odkryć. Miłość? Nie, to nie to – mężczyzna zakochany nie posuwa się do morderstwa w życiu realnym – oni tak robią w powieściach i w sztukach teatralnych, ale w mojej praktyce nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Rabunek? Nie, miał w kieszeni dużo nietkniętych pieniędzy. Zemsta? Tak, to może być zemsta – czyli motyw, który popycha ludzi do wielu czynów, jakich zwykle nie chcieliby popełnić. Nie zastosowano przemocy, co było widoczne po nienaruszonym ubraniu, zatem ofiara została zaskoczona, zanim się zorientowała, co morderca chce zrobić. Przy okazji, sądzę, że niezbyt starannie zbadałem jego ubranie; może w nim tkwić jakaś wskazówka; w każdym razie warto je dokładnie obejrzeć. Zatem zacznę od ubrania.
Tak więc pan Gorby ubrał się, zjadł śniadanie i pospieszył na komisariat policji, gdzie poprosił, żeby mu przyniesiono ubranie zamordowanego. Po otrzymaniu ubrania oddalił się i w kącie pokoju rozpoczął szczegółowe badanie. We fraku nie znalazł nic szczególnego; to był zwyczajny, dobrze skrojony i dobrze uszyty frak, więc z chrząknięciem niezadowolenia pan Gorby odłożył go na bok i chwycił kamizelkę. Odkrył, że po lewej stronie miała zewnętrzną i wewnętrzną kieszonkę. Zainteresowała go kieszonka wewnętrzna.
– Coś takiego! Czy uszyto to dla równowagi? – mruknął pan Gorby, drapiąc się po głowie. – Ale, o ile się orientuję, nie jest czymś normalnym w kamizelkach frakowych, aby miały wewnętrzną, ukrytą kieszonkę, i – kontynuował detektyw, wielce podekscytowany – nie jest ona dziełem krawca, on zrobił ją sam, w dodatku niezgrabnie i źle! No cóż, wziął na siebie kłopot przyszycia tej kieszonki i to tak, aby nikt się nawet nie domyślał jej istnienia i żeby mógł w niej ukryć coś cennego – tak cennego, że musiał to nosić przy sobie, kiedy wkładał garnitur wieczorowy. Ach! Tu mamy rozdarcie z boku, po zewnętrznej stronie kamizelki; to miejsce, gdzie coś brutalnie wyjęto… Teraz zaczynam rozumieć. Zamordowany posiadał jakąś rzecz, którą ten drugi chciał mieć i wiedział, że ten człowiek nosi ją przy sobie. Wiedząc, że jest pijany, wsiadł za nim do dorożki i próbował mu to zabrać. Pijany opierał się i dlatego mężczyzna zabił go, używając chloroformu, który miał przy sobie; bojąc się, że dorożkarz może się zatrzymać i zostanie złapany na gorącym uczynku, tak szybko wyrwał ofierze z kieszeni to, czego pożądał, że rozdarł płótno kamizelki, a potem uciekł. To akurat jest całkiem jasne, pozostaje jednak pytanie, czego aż tak bardzo pragnął? Kasetki z klejnotami? Nie! To nie mogło być bardzo nieporęczne ani też zamordowany nie nosiłby czegoś takiego w wewnętrznej kieszonce kamizelki. To musiało być coś płaskiego, co łatwo można włożyć do takiej kieszonki – papier – jakiś cenny dokument, który zabójca chciał zdobyć i dla którego posunął się aż do morderstwa.
– Doskonale – powiedział pan Gorby, odłożył kamizelkę i wyprostował się. – Rozwiązałem drugą zagadkę przed pierwszą. Pierwsza brzmi: kim był zamordowany. Człowiek obcy w Melbourne, to jasne, inaczej bowiem z pewnością ktoś by go rozpoznał, zanim podano jego opis w ogłoszeniu o nagrodzie. Zastanawiam się, czy miał tu jakichś krewnych? Nie, nie miał, bo inaczej z pewnością by pytali, co z nim się stało. No, jedno jest pewne, musiał mieć gospodynię albo gospodarza, chyba że sypiał na świeżym powietrzu. Nie mógł mieszkać w hotelu, jako że żaden właściciel hotelu w Melbourne nie rozpoznał go z opisu, szczególnie że tu aż huczy o tym morderstwie. Bardziej prawdopodobne są wynajęte mieszkania z gospodyniami, które nie czytają gazet i nie plotkują, bo inaczej wiedziałyby o nim wszystko. W takim przypadku, gdyby mieszkał – jak sądzę – w wynajętym mieszkaniu i nagle zniknął, jego właścicielka, gospodyni, nie pozostałaby obojętna. Od dnia morderstwa upłynął niecały tydzień i jeżeli w tym czasie nie widziałaby lokatora ani nic o nim nie słyszała, z pewnością zaczęłaby zadawać pytania. Ale jeżeli – jak się domyślam – lokator jest kimś zupełnie obcym w tym mieście, gospodyni lub gospodarz może nie wiedzieć, do kogo kierować pytania; dlatego w tych okolicznościach byłoby bardzo naturalną rzeczą dla niej dać ogłoszenie, że go szuka. Zatem muszę przejrzeć gazety.
Pan Gorby dostał plik różnych gazet i starannie przejrzał kolumny, w których szukano znajomych i przyjaciół oraz zwykłych, zaginionych ludzi.
– Tylko że on nie zaginał, a j e d y n i e został zamordowany – rzekł do siebie pan Gorby – w piątek nad ranem, między pierwszą i drugą, zatem mógł być nieobecny do poniedziałku bez wzbudzania podejrzeń. Jednak w poniedziałek gospodyni mogła poczuć niepokój i we wtorek dała ogłoszenie. Dlatego – mówił do siebie pan Gorby, wodząc grubym palcem po kolumnie ogłoszeń – powinno być ono w wydaniu środowym.
Jednak nie było go w środę ani w czwartek, dopiero w wydaniu piątkowym. Pan Gorby – dokładnie po tygodniu od morderstwa – natrafił na interesujące ogłoszenie:
Jeżeli pan Oliver Whyte nie wróci do willi Possum, Grey Street w St. Kilda, przed końcem tygodnia, pokoje, w których mieszkał, zostaną wynajęte – Rubina Hableton.
– Oliver Whyte – pan Gorby wolno powtarzał głośno – inicjały na chusteczce, która z pewnością należała do niego, były „O.W.”. Czy miał więc na imię Oliver i nazywał się Whyte? Teraz zastanawiam się, czy niejaka Rubina Hableton wie coś o tej sprawie. W każdym razie – kontynuował pan Gorby, wkładając kapelusz – lubię morską bryzę i myślę, że pójdę tam i odwiedzę willę Possum, przy Grey Street w St. Kilda.ROZDZIAŁ V
PANI HABLETON ZWIERZA SIĘ
Pani Hableton była damą z pretensjami, o czym szybko przekonywał się każdy, kto się z nią zetknął. Beaconsfield napisał w jednej ze swoich powieści, że ci, którzy wiele o sobie mówią, są ludźmi interesującymi; według tego twierdzenia pani Hableton była nad wyraz fascynującą osobą dlatego, że nigdy nie mówiła o niczym innym jak tylko o sobie. Mówiąc o zagrożeniu rosyjską inwazją, trzymała się tak długo tematu, jak długo dotyczył jej osobistej krzywdy taką inwazją – tylko raz pozwoliła sobie na odstępstwo – gdy uczestniczyła w jakiejś dyskusji na zupełnie błahe tematy dotyczące kolonii.
Pani Hableton nieustannie żaliła się na brak pieniędzy. Nie dotyczyło to w szczególności braku dochodów, co można było jej wypomnieć, ale odpowiadała na to zgryźliwie, że „wie o tym, ale niektórzy nie lubią innych”. Później, w samą porę, ktoś rozszyfrował, co miała przez to na myśli. Wyjechała do kolonii we wczesnych latach – w latach, gdy dorabianie się znacznych pieniędzy było łatwiejsze niż obecnie. Mając złego męża, nie zdołała ich zachować. Zmarły pan Hableton – z długami – był uzależniony od alkoholu i w tym czasie, kiedy powinien zarabiać pieniądze, zwykle przebywał w dzielnicy slumsów, trwoniąc pieniądze żony na pijaństwach z przyjaciółmi. Te nieustające pijaństwa w gorącym klimacie Wiktorii wkrótce go wykończyły i gdy pani Hableton zobaczyła, że bezpiecznie spoczywa w ziemi na cmentarzu w Melbourne, wróciła do domu, żeby dokonać analizy własnej sytuacji i zastanowić się, jak mogłaby ją poprawić. Zebrała resztki roztrwonionego przez męża majątku i kupiła tanią działkę w St. Kilda, na której wybudowała dom. Zaczęła dorabiać sprzątaniem, szyciem, a nawet pracowała jako pielęgniarka opiekująca się chorymi. Mając tyle zajęć, nieźle zarabiała i mogła żyć względnie dobrze.
Ale prawdę mówiąc, pani Hableton nie miała łatwego życia – w czasie gdy powinna odpoczywać i korzystać z owoców swej dotychczasowej pracy, która niegdyś pozwoliła jej zgromadzić pokaźny, lecz już nieistniejący majątek, teraz była zmuszona bardziej harować niż kiedykolwiek. Jedynym dla niej (chociaż niewielkim) pocieszeniem był fakt, że była jedną z wielu kobiet, które muszą ciężko pracować, mając mężów nic nierobiących, będących tylko ciężarem dla żon i rodziny. Nic dziwnego, że pani Hableton całą swą wiedzę o płci męskiej wyrażała jedną gorzką sentencją: „Mężczyźni to gnojki!”.
Willa Possum była budynkiem bezpretensjonalnym, z jednym oknem wykuszowym i niewielką werandą od frontu. Otaczał ją mały ogródek, w którym rosły kwiaty – sprawiające szczególną radość pani Hableton. Wiązała na głowie starą chustę i wychodziła do ogrodu, żeby pielić i podlewać ukochane kwiaty, aby ostatecznie te przemęczone i doprowadzone do rozpaczy uciążliwą pielęgnacją rośliny wysiliły się, rosły i kwitły.
Po tygodniu nieobecności lokatora wyszła do ogródka i oddała się ulubionemu zajęciu, jednocześnie zastanawiając się, gdzież mógł on zniknąć.
– Mogłabym się założyć, że pewnie leży gdzieś spity w pubie – mówiła, ze złością wyrywając chwasty. – Pewnie traci pieniądze na zapijaniu się piwskiem… ach, mężczyźni to prawdziwe gnojki, bydlaki…
W chwili gdy to mówiła, na jej ogródek padł cień i gdy uniosła wzrok, ujrzała mężczyznę przechylonego przez płot i spoglądającego na nią.
– Odejdź! – rzuciła ostro, podnosząc się z kolan i machając w stronę intruza łopatą. – Nie chcę dziś jabłek, bez względu na to jak są tanie.
Pani Hableton najwyraźniej uznała, że mężczyzna stojący przy jej płocie jest domokrążcą, ale gdy dostrzegła stojącą za nim dwukółkę, zaczęła mieć wątpliwości.
– Czy ogląda pan ten dom, planując, jak go obrabować? – zapytała. – Nie musi się pan wysilać, tam nie ma nic cennego; srebrne łyżki po moich rodzicach już dawno przepił mój mąż, a ja nie mam pieniędzy i nie kupiłam innych. Żyję tu samotnie, przez takich łotrów jak pan porzucona niczym bezdomna kotka. Więc dzięki Bogu zostań tam za płotem, który postawiłam za moje ciężko zarobione pieniądze, a potem wynoś się.
Pani Hableton na moment przerwała, nabrała powietrza i potrząsając łopatą, zaczęła dyszeć jak ryba wyjęta z wody.
– Droga pani – rzekł mężczyzna stojący za płotem – pani jest…
– Nie, nie jestem – od razu padła riposta ze strony pani Hableton – nie jestem ani członkiem Parlamentu, ani nauczycielką szkolną, żeby już odpowiedzieć na pańskie pytanie. Natomiast jestem kobietą płacącą podatki, nie mam długów i nie plotkuję, ani też nie czytam tych wszystkich szmatławych gazet, nic mnie nie obchodzą Rosjanie, więc spływaj pan.
– Nie czyta pani gazet? – powtórzył mężczyzna z zadowoleniem. – Och! To dlatego!
Pani Hableton patrzyła na niego podejrzliwie. Był to mężczyzna krzepki o jowialnej, rumianej twarzy, gładko ogolony, a jego przenikliwe, szare oczy błyszczały jak gwiazdy. Był dobrze ubrany, w jasnym garniturze ze sztywno wykrochmaloną białą kamizelką ozdobioną zwisającym w poprzek złotym łańcuszkiem. Chociaż w pierwszej chwili pani Hableton odniosła wrażenie, że był domokrążcą, teraz zaczęła się zastanawiać, czego właściwie od niej chce.
– Czego pan chce? – zapytała nagle.
– Czy mieszka tu pan Oliver Whyte? – zapytał obcy.
– I tak, i nie – odparła zwięźle. – Nie widziałam go od tygodnia, więc przypuszczam, że gdzieś się spił, jak to mężczyzna, więc podałam coś do gazety, żeby go tu szybko ściągnąć i żeby wiedział, że jeśli się nie zjawi, straci pokój i żeby pan, jeżeli jest jego przyjacielem, powiedział mu ode mnie, że jest bydlakiem i że tylko tyle się po nim spodziewałam, ponieważ jest mężczyzną.
Obcy cierpliwie wysłuchał tego exposé i gdy kobieta przerwała, aby nabrać powietrza, szybko wtrącił:
– Czy mogę z panią przez chwilę porozmawiać?
– A kto pana powstrzymuje? – zapytała buntowniczo. – Pytaj pan, nie żebym od mężczyzny spodziewała się usłyszeć prawdę, ale pytaj pan.
– Ależ, doprawdy… – mężczyzna spojrzał na bezchmurne niebo i otarł twarz krzykliwie czerwoną jedwabną chustką – ale tu jest bardzo gorąco, no wie pani…
Pani Hableton nie dała mu czasu, żeby dokończył, tylko podeszła do furtki i otworzyła ją jednym szarpnięciem.
– Użyj pan swoich nóg i wejdź – powiedziała i gość posłuchał, a ona zaprowadziła go do domu, a potem do małego schludnego saloniku, który zdawał się przeładowany pokrowcami, poduchami, makatkami, wełnianymi dywanikami i sztucznymi kwiatami. Na gzymsie kominka stał rząd jaj emu, na ścianie wisiał kordelas i półka z rzędem brudnych, zniszczonych małych książeczek, zapewne służących jako ozdoba, albowiem najwyraźniej dawno nikt ich nie czytał.
Meble miały poduszki wypchane końskim włosiem, wszystko było twarde i błyszczące, więc gdy przybysz usiadł w lśniącym fotelu, który pani Hableton pchnęła ku niemu, pomyślał, że nafaszerowano go kamieniami, taki był twardy i zimny. Gospodyni usiadła naprzeciwko, na równie twardym krześle, zdjęła z głowy chustę, starannie ją złożyła i położyła na kolanach, a potem siedziała, patrząc prosto w oczy przybysza.
– A teraz – zaczęła, poruszając wargami tak żywo i tak szybko, że sprawiało to wrażenie, jakby były poruszane sznurkami niczym u marionetki – niech mi pan powie, kim pan jest? Co pan robi? I czego pan chce?
Gość włożył czerwoną chustkę do kapelusza, położył go na stole i odpowiedział ostrożnie:
– Nazywam się Gorby. Jestem detektywem. Szukam pana Olivera Whyte.
– Tutaj go nie ma – odparła pani Hableton, myśląc, że Whyte ma jakieś kłopoty i grozi mu aresztowanie.
– Wiem o tym – rzekł pan Gorby.
– No więc gdzie jest?
Pan Gorby szybko odpowiedział, obserwując efekt.
– Nie żyje.
Pani Hableton zbladła i oparła się.
– Nie! – krzyknęła. – On by nigdy tego nie zrobił… zrobił to?
– Czego nigdy by nie zrobił? – natychmiast zapytał pan Gorby.
Wyraźnie pani Hableton wiedziała więcej, niż zamierzała powiedzieć i gdy z wysiłkiem otrząsnęła się z doznanego szoku, odparła wymijająco:
– On nigdy by się nie zabił.
Pan Gorby spojrzał na nią bacznie. Pani Hableton odwzajemniła mu się buntowniczym spojrzeniem.
„Chytre”, mruknął do siebie detektyw. „Wie więcej, tylko nie chce mówić, ale ja z niej to wycisnę”. Przez moment milczał, a potem ciągnął spokojnie:
– O nie! On nie popełnił samobójstwa; skąd to pani przyszło na myśl?
Pani Hableton nie odpowiedziała, tylko wstała z krzesła i podeszła do błyszczącego kredensu, z którego wyjęła butelkę brandy i małą szklaneczkę do wina. Napełniła ją do połowy, szybko wypiła i wróciła na krzesło.
– Zwykle nie piję – usprawiedliwiała się, widząc, że detektyw patrzy na nią z ciekawością – ale tak pan mną zakręcił, że musiałam coś wziąć na uspokojenie nerwów. Czego pan chce ode mnie?
– Aby mi pani powiedziała wszystko, co wie – oznajmił pan Gorby, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
– Gdzie pan Whyte został zabity? – zapytała.
– Zamordowano go w dorożce na St. Kilda Road.
– Na środku ulicy? – zapytała z przerażeniem.
– Tak, na środku ulicy.
– Ach! – westchnęła głęboko i zagryzła wargi.
Pan Gorby milczał. Wiedział, że kobieta zastanawia się, czy mówić, czy nie i każde jego słowo mogłoby zapieczętować jej usta, więc jako że był człowiekiem mądrym, milczał. Nagrodę otrzymał szybciej, niż się spodziewał.
– Panie Gorby – w końcu zaczęła mówić. – Całe życie musiałam ciężko walczyć o byt przy boku złego męża, który był gnojkiem i pijakiem. Ale tylko Bóg wie, że nigdy nie pomyślałabym o morderstwie. – Zadrżała, chociaż w pokoju było gorąco. – Nigdy bym o tym nie pomyślała.
– W związku z kim?
– Z panem Whyte, oczywiście – szybko odpowiedziała.
– I z kim jeszcze?
– Nie wiem.
– Zatem nikogo więcej nie było?
– No… nie wiem, nie jestem pewna.
Detektyw był zaskoczony.
– Co pani ma na myśli? – zapytał.
– Chcę panu powiedzieć wszystko, co wiem – oświadczyła pani Hableton – i jeżeli on jest niewinny, niech mu Bóg pomoże.
– Jeżeli kto jest niewinny?
– Powiem panu wszystko, od początku – wyznała pani Hableton – niech pan sam osądzi.
Pan Gorby chętnie się na to zgodził, zatem rozpoczęła:
– Zaledwie przed dwoma miesiącami zdecydowałam się wziąć lokatora. Szycie to ciężka praca dla oczu. Jako samotna kobieta, niegdyś brutalnie traktowana przez obecnie nieżyjącego już męża, chociaż sama byłam dla niego dobrą żoną, pomyślałam, że lokator będzie mógł mi trochę pomóc, więc dałam ogłoszenie do gazety i dwa miesiące później zjawił się pan Oliver Whyte i zamieszkał u mnie.
– Jaki on był?
– Niezbyt wysoki, o ciemnej twarzy, bez bokobrodów i wąsów, no, w każdym calu dżentelmen.
– Coś szczególnego?
Pani Hableton przez moment zastanawiała się.
– Tak… – powiedziała w końcu – miał na lewej skroni pieprzyk, ale zakrywał go włosami i ludzie go nie widzieli.
„Tak, to nasz człowiek – mruknął do siebie Gorby – jestem na dobrym tropie”.
– Pan Whyte mówił, że dopiero co przybył z Anglii – ciągnęła kobieta.
„Dlatego morderca liczył – myślał Gorby – że ciało nie zostanie rozpoznane przez jego przyjaciół”.
– Wynajął pokoje i oznajmił mi, że zostanie u mnie przez sześć miesięcy. Zapłacił z góry za tydzień, a potem płacił regularnie jak przyzwoity człowiek, z takich, w których ja osobiście nie wierzyłam, że jeszcze istnieją. Mówił, że ma wielu przyjaciół i co wieczór wychodził.
– Kim byli jego przyjaciele?
– Tego nie mogę panu powiedzieć, ponieważ był bardzo skryty i kiedy wychodził, nigdy nie wiedziałam, dokąd i z kim idzie – w ogóle sprawiali wrażenie, że idą do pracy, a wyszło na to, że znajdowano ich w piwiarni. Pan Whyte powiedział mi, że żeni się ze spadkobierczynią dużej fortuny.
– Ach! – wtrącił pan Gorby nagle oświecony.
– Poznałam tylko jednego przyjaciela pana Whyte’a, pana Morelanda, który przychodził do niego i zachowywał się, jakby był jego rodzonym bratem.
– Jak wyglądał pan Moreland?
– Dość atrakcyjny – odparła kwaśno pani Hableton – ale już zachowanie nie było takie ładne jak twarz, zwykły przystojniak, jak to ja mówię.
„Zastanawiam się, czy on coś wie o tej sprawie”, myślał Gorby.
– Gdzie mógłbym znaleźć pana Morelanda? – zapytał.
– Tego nie wiem – odparła gospodyni. – Bywał tu regularnie, ale ostatnio go nie widziałam. Od jakiegoś tygodnia.
– Dziwne! Bardzo! – Pan Gorby potrząsnął głową. – Chciałbym się spotkać z tym panem Morelandem. Myśli pani, że jeszcze panią odwiedzi?
– Myślę, że odwiedzi, choćby z przyzwyczajenia – stwierdziła kobieta – może tu wpaść o każdej porze, ale najczęściej przychodził wieczorami.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej