- W empik go
Tajemnica - ebook
Tajemnica - ebook
Deszczowa noc w Londynie. Z jadącego z wyłączonymi światłami auta padają strzały do nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, który gwałtownie skręca i wjeżdża na wysepkę przystanku autobusowego. Inicjacja nowego członka gangu kończy się śmiercią niewinnego człowieka. Tak się przynajmniej wydaje. Ale prawda jest o wiele bardziej mroczna i złowieszcza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788742860267 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc jest sucha, ale szosa wciąż jeszcze wilgotna po ulewie sprzed kilku godzin; śliska, jakby była wsysana pod światła reflektorów, a na tym odcinku, skądinąd chyba najbardziej zaniedbanej drogi, panuje raczej niewielki ruch.
Zbliża się ranek, a ściśle mówiąc, dzień dopiero wstaje. Ale dla tych nielicznych, którzy wracają właśnie do domu lub jeszcze przed świtem wybierają się do pracy, lub zajmują się różnymi sprawami, jest środek nocy.
Cholernie późna godzina.
Najciemniejsza przed świtem.
Noc jest ciepła i parna. Druga zapowiadająca całkiem przyzwoity sierpień. Jednakże to nie z tego powodu pasażer niebieskiego cavaliera nachyla głowę w stronę otwartego okna i poci się jak świnia.
– Jak pedofil na przedszkolnym boisku – mówi kierowca. – Spójrz tylko, kurwa, na siebie, stary.
– W tym rzęchu nie ma klimatyzacji?
– Nikt inny nie poci się tak cholernie.
Trzej mężczyźni siedzący ściśnięci z tyłu śmieją się. Patrzą na nadjeżdżające z przeciwka pojazdy. Kiedy zapalają papierosy, kierowca wyciąga rękę, domagając się jednego. Zapalają i dla niego, po czym podają mu. Kierowca zaciąga się głęboko i patrzy na papierosa.
– Stary, dlaczego palisz takie gówno?
– Kumpel ma parę skrzynek, stary. Był mi winien.
– To dlaczego nie podrzucisz mi paru pudełek?
– Myślałem, że palisz naprawdę mocne fajki, marlboro czy coś takiego.
– Taa. Ty myślałeś. – Kierowca wymija gwałtownie torbę na śmieci, którą wiatr przywiał na środek drogi. – Spójrz na ten szajs, stary. Ci ludzie żyją jak jakieś świnie.
Mijają pozamykane sklepiki i restauracje, tureckie bary i greckie tawerny. Azjatyckie spożywczaki, kluby i maleńkie biura minitaksówek, gdzie pali się żółte światło. Żaluzje i drzwi antywłamaniowe są pokryte graffiti: na metalu odcinają się namalowane zamaszyście litery – czerwone, białe i czarne, nie do odczytania.
Oznakowanie terytorium.
– Nie będzie muzy? – pyta jeden z mężczyzn siedzących z tyłu i zaczyna wybijać rytm o zagłówek.
– Nic z tego, stary. – Kierowca nachyla się i macha z rezygnacją ręką w stronę sprzętu audio wbudowanego w deskę rozdzielczą. – Ten rzęch ma kiepski sprzęt. Głośniki są do dupy.
– A co z radiem?
Kierowca cmoka; ten dźwięk przywodzi na myśl odgłos, z jakim coś małego wpada do gorącego tłuszczu.
– O tej porze w nocy to tylko różni goście ględzą o pierdołach – mówi. – Chilloutowe badziewie i złote przeboje. – Kładzie dłoń na karku pasażera obok. – Poza tym ten chłopak musi się skupić, kumasz?
Ktoś z tyłu dodaje:
– Musi skupić się na tym, żeby nie zlać się w gacie. Jest roztrzęsiony, a przynajmniej tak mi się wydaje. Cholernie roztrzęsiony.
– Powaga...
Pasażer nie mówi nic, odwraca się tylko i patrzy. Daje tym trzem z tyłu do zrozumienia, że później będą mieli czas, aby pogadać, kiedy już będzie po wszystkim. Obraca się ponownie i patrzy do przodu, czując ciężar leżący na fotelu między jego nogami i lepki pot, który przylepia mu koszulę do pleców.
Kierowca zbliża się do nocnego autobusu, podjeżdża bardzo blisko, a potem skręca ostro w prawo. Nucąc coś pod nosem, wymija cavalierem autobus i przejeżdża przez skrzyżowanie, zanim światła zmienią się z żółtych na czerwone.
Skręca przy Stamford Hill w A10, zostawiając za sobą większe domy, volvo i schludne ogródki przydomowe, po czym kieruje bmw na południe.
Mknie gładko i łagodnie przez Stoke Newington; wie, że są tam kamery gotowe zrobić zdjęcie każdemu, kto byłby na tyle nieostrożny, by chcieć przejechać na czerwonym. Kontroluje prędkość. Na drogach nie jest tłoczno, ale zawsze może trafić się jakiś sfrustrowany robotą gliniarz z drogówki pragnący zepsuć komuś noc.
A na to ona nie ma najmniejszej ochoty.
Kilka minut później wjeżdża do Hackney. Nocą to miejsce może nie wygląda tak tragicznie, ale ona wie, jak jest naprawdę. Nie da się ukryć, że podstępne łajzy z agencji handlu nieruchomościami musiały nieźle się namęczyć, aby zarobić na swój procent od sprzedaży.
O tak, to naprawdę rozwojowy obszar, z przyszłością. Owszem, nie ma dobrej renomy, ale należy być ponad to. Trzeba dostrzec same pozytywne aspekty. Tu naprawdę ma się poczucie przynależności do wspólnoty, a wszelkie uprzedzenia i mylne pojęcia na temat tego miejsca sprawiają, że ceny domów są bardzo konkurencyjne...
Chodzi o to, że niezależnie, jak to wymawiasz, De Beauvoir Town brzmi naprawdę miło, czyż nie? Porównaj to choćby z Hackney Downs albo Regent’s Canal, a nie będziesz się przejmować takimi drobiazgami jak przestępstwa z użyciem noża, przewidywana długość życia itp. Na miłość boską, są tu nawet zielone skwery i jeden czy dwa piękne wiktoriańskie tarasy.
Zasadź parę, jak ich tam, lejlandii na tyłach swojego ogródka, a nawet nie będziesz w stanie zobaczyć posesji!
Równie dobrze ci żałośni frajerzy mogli namalować sobie na frontowych drzwiach tarcze strzelnicze.
Nie zwalniając, przecina Ball’s Pond Road; po jednej stronie ma Kingsland, a na wschodzie jak plama rozlewa się Dalston.
Już niedaleko.
Dłonie ma lepkie, więc wystawia jedną rękę za okno, rozcapierza palce i pozwala, by omiatało je nocne powietrze. Wydaje jej się, że wyczuwa w powietrzu deszcz, jak na razie tylko parę pierwszych kropel. Nie cofa ręki.
Beemka jest cicha – silnik pracuje gładko, koła toczą się miękko po asfalcie, a skóra fotela obok wydaje się czysta i delikatna, kiedy dotyka jej koniuszkami palców. Zawsze uwielbiała ten wóz, poczuła się w nim swobodnie od samego początku. Niektórzy ludzie czuli to samo, jeżeli chodziło o domy.
Zwalniając przed światłami, dostrzega nadjeżdżającego z przeciwka cavaliera. Jedzie szybciej niż ona i ostro przyhamowuje, przecinając białą linię na skrzyżowaniu.
Nie ma włączonych świateł.
Ona sięga ręką do drążka przy kolumnie kierownicy i naciska go dwa razy, mrugając długimi światłami do cavaliera. To reflektory ksenonowe, lepsze niż światła lądowania w boeingu 747, a przynajmniej tak jej mówił facet w salonie, gdy zachęcał ją do kupna tego wozu. Ci sprzedawcy wciskają ludziom jeszcze większy kit niż agenci nieruchomości.
Kierowca cavaliera nie reaguje, tylko na nią patrzy. A potem włącza światła.
Ona przejeżdża przez skrzyżowanie i jedzie dalej. Na przedniej szybie pojawiają się pierwsze krople deszczu. Zerka w lusterko wsteczne i widzi, że sto metrów z tyłu za nią cavalier ostro zawraca, słyszy dźwięk klaksonu, gdy auto łamie przepisy, zajeżdżając drogę czarnej ciężarówce i wjeżdża na pas dla autobusów, aby ruszyć w ślad za nią.
Czuje nieprzyjemny ucisk w dołku.
– Dlaczego ten? – pyta mężczyzna siedzący na fotelu pasażera.
Kierowca cavaliera wrzuca ostro piąty bieg i wzrusza ramionami.
– Dlaczego nie?
Trójka siedząca z tyłu wychyla się nieco bardziej do przodu z przejęciem, ale ich głosy są rzeczowe i konkretne.
– Ta idiotka sama się zgłosiła, na ochotnika.
– Tak to jest. Jak ktoś się miesza w czyjeś sprawy, sam się prosi o kłopoty.
– Ona tylko próbowała pomóc.
– Tak to już bywa! – kwituje kierowca.
Siedzenie jest pod nim bardzo gorące, kiedy pasażer się odwraca, jakby wszystko było w porządku. Jakby oddychał swobodnie i nie odnosił wrażenia, że jego pęcherz lada chwila eksploduje.
Głupia pinda. Dlaczego musiała się wtrącić?
Zjeżdżają z pasa dla autobusów i wymijają motocykl. Czarny kask z przyłbicą odwraca się, by na nich spojrzeć. Mężczyzna na fotelu pasażera ogląda się przez ramię, ale nie trwa to długo. Powraca wzrokiem do drogi przed sobą. Do auta przed nim.
– Nie zgub jej – ponagla głos z tylnego siedzenia.
Jego przyjaciel dodaje:
– Taa, depnij na gaz, stary, niech ten rzęch poturla się szybciej.
Kierowca zerka w lusterko wsteczne.
– Popędzacie mnie?
– Nie.
– Mówicie mi, co mam robić? Macie mnie za jakiegoś gówniarza?
Unoszą się dłonie.
– Wyluzuj, stary. Mówiłem tylko...
Kierowca znów patrzy przed siebie, naciska mocniej na pedał gazu, szybko zbliżając się na odległość kilku metrów do srebrnego bmw. Odwraca się do mężczyzny na fotelu pasażera i uśmiecha się.
– Jesteś gotowy?
Pada coraz gęstszy deszcz.
Serce w piersi mężczyzny bije w tempie szybszym, niż pracują skrzypiące wycieraczki.
– Robimy to – mówi kierowca.
– Taa...
Cavalier zjeżdża w lewo, jest już tylko o kilkadziesiąt centymetrów, zmusza bmw do zjechania na pas dla autobusów. Trójka facetów na tylnym siedzeniu syczy, klnie i parska.
– Zrobimy to, kurwa, lada moment.
Ten na fotelu pasażera kiwa głową, a jego spocona dłoń zaciska się na kolbie rewolweru opartego na jego kolanie.
– Wyżej, stary, podnieś klamę wyżej. Pokaż jej, co masz.
Wstrzymuje oddech, zaciska zęby, przezwycięża pragnienie opróżnienia pęcherza.
– Co zaraz dostanie.
Kiedy się odwraca, widzi, że kobieta w bmw jest już dostatecznie wystraszona. Dzieli go od niej metr, może dwa. Oczy błądzą nerwowo, przy ustach można dostrzec tik spowodowany paniką.
Unosi rewolwer.
– Zrób to.
Tego właśnie chciał, prawda?
Z tylnego siedzenia dochodzą całuśne cmoknięcia.
– Zrób to, stary.
Wychyla się i strzela.
– Jeszcze raz.
Cavalier zatrzymuje się po drugim strzale, a mężczyzna wytęża wzrok, by nie stracić srebrnego auta z oczu; wychyla się jeszcze bardziej, deszcz zrasza mu kark, ale on nie słyszy okrzyków rozbrzmiewających wokół niego ani nie czuje poklepujących go po plecach dłoni.
Patrzy, jak bmw nagle zjeżdża w lewo i wpada z impetem na chodnik; widzi, jak postacie na przystanku autobusowym nieruchomieją, a zaraz potem ciała zostają wyrzucone w górę jak szmaciane lalki.
Tego właśnie chciał...
Trzydzieści metrów dalej rozlega się chrzęst miażdżonego metalu, gdy maska auta zostaje wgnieciona. Słyszy to. I coś jeszcze: odgłos głuchego uderzenia, ciężkiego i wilgotnego, któremu towarzyszy jęk miażdżonego metalu i brzęk tłuczonego szkła tańczącego w powietrzu, ale dźwięk ten cichnie i rozpływa się w dali, kiedy cavalier przyspiesza i odjeżdża na pełnym gazie.1
Helen Weeks przywykła już do tego, że budziła się, czując, jak zbiera jej się na mdłości, z przeświadczeniem, jakby w ogóle nie zmrużyła oka, i w przekonaniu, iż jest zdana tylko na siebie, niezależnie, czy Paul leżał obok niej, czy też nie.
Tego ranka wstał wcześniej od niej i brał właśnie prysznic, kiedy weszła powoli do łazienki i nachyliła się, by zwymiotować do umywalki. Nie było tego dużo. Trochę plwocin, brązowych, z nutką goryczy. Przepłukała usta i przytknęła twarz do przeszklonych drzwi, zanim poszła przygotować śniadanie.
– Niezły tyłek – powiedziała.
Paul uśmiechnął się i skierował swoją twarz wprost pod strumień wody.
Kiedy dziesięć minut później wszedł do salonu, Helen jadła już trzeciego tosta. Rozłożyła wszystko na niewielkim stole kuchennym: dzbanek z kawą, filiżanki, talerzyki i miseczki kupione w The Pier, kiedy się tu sprowadzili, wyjęte z lodówki masło orzechowe i marmoladę postawiła na tacy, ale Paul jak zawsze sięgnął od razu po płatki śniadaniowe. Był jak duże dziecko, które nigdy nie przestało zajadać się ze smakiem płatkami na śniadanie, a ona to w nim kochała.
Patrzyła, jak dolewa sobie mleka i ściera palcem kilka rozpryśniętych kropel.
– Wyprasuję ci tę koszulę.
– Nie trzeba.
– Nie odprasowałeś rękawów.
Nigdy tego nie robił.
– Bo i po co? Przez cały dzień i tak chodzę w marynarce.
– To mi zajmie tylko pięć minut. Może później się ociepli.
– Jest zimno jak cholera.
Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu. Helen zastanawiała się, czy nie podejść i nie włączyć stojącego w rogu niewielkiego telewizora, ale domyślała się, że któreś z nich i tak w końcu musiałoby coś powiedzieć. Z mieszkania piętro wyżej sączyły się dźwięki muzyki. Charakterystyczny rytm i linia basów.
– Co masz na dzisiaj?
Paul wzruszył ramionami i przełknął ślinę.
– Bóg raczy wiedzieć. Pewnie dowiem się na miejscu. Zobaczymy, co szef dla mnie przyszykował.
– Pracujesz do szóstej?
– Daj spokój, sama wiesz. Jak coś wyskoczy, to nie ma mowy o fajrancie. Zadzwonię.
Pokiwała głową, przypominając sobie czasy, kiedy faktycznie tak robił.
– A co z weekendem?
Paul spojrzał na nią i burknął coś, co mogło oznaczać: „A co?” albo „Czemu pytasz?”.
– Moglibyśmy obejrzeć kilka domów – wyjaśniła Helen. – Zamierzam wykonać dziś parę telefonów i umówić kilka spotkań.
Paul wyglądał na urażonego.
– Mówiłem ci, że nie wiem, o której skończę. Ani co się wykroi.
– Mamy sześć tygodni. Góra sześć tygodni.
Znów wzruszył ramionami.
Podniosła się i podeszła, by wrzucić dwie kolejne kromki chleba do tostera. Tulse Hill było w porządku, zwłaszcza dla kogoś, kto lubił kebab albo chciał kupić używane auto. Brockwell Park i Lido były niedaleko, pięć minut spacerem w dół zbocza, w samym sercu Brixton zawsze sporo się działo. Mieszkanie było miłe i bezpieczne, parę pięter nad ziemią, a winda działała niemal zawsze bez zarzutu. Ale nie mogli tu zostać. Po pierwsze, było za małe, z jedną dwuosobową sypialnią i drugą gościnną tak niewielką, że można by nabawić się w niej klaustrofobii, mikroskopijną kuchnią, pokojem i maleńką łazienką. Po miesiącu lub dwóch zaczęłoby wydawać się jeszcze mniejsze, gdy w przedpokoju pojawiłby się wózek, a przed telewizorem łóżeczko dla dziecka.
– Może później wyskoczę i spotkam się z Jenny.
– Dobra.
Helen uśmiechnęła się i pokiwała głową, ale wiedziała, że nie był zadowolony. Paul nie przepadał za jej siostrą. A to, że Jenny dowiedziała się o dziecku pierwsza, jeszcze pogorszyło sprawę.
Wiedziała też o paru innych grzeszkach.
Podeszła z tosterem do stołu.
– Miałeś okazję porozmawiać już z przełożonym?
– O czym?
– Jezu, Paul.
– No co?
Helen, ujrzawszy wyraz jego twarzy, omal nie upuściła noża. Policja miejska ustawowo udzielała kobiecie po porodzie trzynastotygodniowego urlopu, ale była dość niechętna, gdy starał się o niego także ojciec dziecka. Paul miał – a w każdym razie tak między sobą ustalili – ubiegać się o przedłużenie pięciodniowego płatnego urlopu okolicznościowego.
– Powiedziałeś, że to zrobisz. Że chcesz to zrobić.
Zaśmiał się; to był pusty śmiech.
– Kiedy tak powiedziałem?
– Proszę cię...
Pokręcił głową, rozmazując łyżką płatki na dnie miski, jakby poszukiwał wśród nich plastikowej zabawki, którą mógł przegapić.
– Ma ważniejsze sprawy na głowie.
– Jasne.
– Ja mam o wiele ważniejsze sprawy.
Paul Hopwood pracował jako detektyw sierżant w wydziale kryminalnym, a jego zespół miał swoją siedzibę o kilkanaście kilometrów na północ stąd, w Kennington. Zajmował się gromadzeniem informacji i miał już dość żarcików związanych z jego zawodem, które niejednokrotnie pojawiały się w rozmowach.
Helen poczuła, że się czerwieni, chciała krzyknąć, ale nie była w stanie.
– Przepraszam – powiedziała.
Paul upuścił łyżkę i odsunął od siebie miseczkę.
– Po prostu nie rozumiem, co może być...
Nie dokończyła, bo zorientowała się, że Paul jej nie słucha, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Sięgnął po paczkę płatków i z przejęciem czytał to, co było na niej napisane, podczas gdy ona odsunęła krzesło i wstała od stołu.
Kiedy Paul wyszedł i posprzątała po śniadaniu, postała przez pewien czas pod prysznicem, dopóki nie przestała płakać, a potem powoli się ubrała. Wielki biustonosz i obszerne figi – ciążówki, bluza od dresu i białe dresowe spodnie. Jakby miała duży wybór.
Oglądała telezakupy, aż nieomal zlasował się jej mózg, po czym przeniosła się na kanapę z tą częścią lokalnej gazety, gdzie zamieszczano reklamy sprzedaży nieruchomości.
West Norwood, Gipsy Hill, Streatham. Herne Hill, gdyby zacisnęli pasa; i Thornton Heath, gdyby nie mieli innego wyboru.
Ważniejsze rzeczy...
Przerzucała strony, zakreślając kilka potencjalnie atrakcyjnych propozycji, wszystkie o dziesięć, piętnaście tysięcy funtów droższe, niż stać było na nie ich domowy budżet. Musiała wrócić do pracy szybciej, niż się spodziewała. Jenny powiedziała, że pomoże w opiece nad dzieckiem.
– Jesteś idiotką, jeżeli liczysz na Paula – powiedziała Jenny. – Niezależnie, ile wziąłby wolnego.
Jej młodsza siostra, choć nie przebierała w słowach, zazwyczaj miała rację.
– Stanie na wysokości zadania, kiedy dziecko przyjdzie na świat.
– A ty? Dasz sobie radę?
Muzyka na górze przybrała na sile. Będzie musiała powiedzieć Paulowi, żeby coś z tym zrobił przy najbliższej okazji. Przeszła do sypialni i usiadła, próbując zrobić coś z włosami. Uznała, że mężczyźni twierdzący, że kobiety w ciąży promienieją, byli odrobinę szurnięci; podobnie jak ludzie uważający, że mają prawo dotykać rosnącego brzucha, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Przełknęła ślinę, czując gorzki posmak, nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz Paul chciał go dotykać.
Mieli już dawno za sobą etap „pożegnalnego pocałunku na progu”, to oczywiste, ale inne rzeczy również należały w ich wypadku do przeszłości. Niespecjalnie brakowało jej seksu, a gdyby nawet, i tak nie miała po temu wielu okazji. Wcześniej łaknęła tego, jak większość kobiet w pierwszym, drugim miesiącu, jeżeli wierzyć podręcznikom. Paul jednak bardzo szybko stracił nią zainteresowanie. Nie było w tym nic niezwykłego, o tym również czytała. Faceci inaczej podchodzili do sprawy, kiedy kobieta wchodziła w okres macierzyństwa. Trudno patrzeć na partnerkę w ten sam sposób, pożądać jej, nawet zanim jeszcze nabierze brzuszka.
To było bardziej złożone, cały ten ich związek, ale coś było na rzeczy.
– Maluch nie chce, żebym szturchnął go w oko – stwierdził Paul.
Helen żachnęła się i odpowiedziała:
– Wątpię, abyś dosięgnął jego oka.
Jednak żadne z nich nie było szczególnie rozbawione tą wymianą zdań.
Odgarnęła włosy do tyłu i położyła się; próbowała poprawić sobie humor, wspominając jak było dawniej, kiedy nie było aż tak źle. Ta sztuczka sprawdziła się raz czy dwa, ostatnio jednak miała coraz większy problem z przypomnieniem sobie, jak było kiedyś. Byli razem przez trzy lata, zanim zaczęło się psuć. Zanim zaczęły się kłótnie, a potem wydarzył się ten kretyński romans.
W końcu nie mogła go winić za to, że myślał, iż były ważniejsze sprawy niż ona. Niż miejsce, w którym mogliby zamieszkać. Ich dwoje i dziecko, które mogło nie być jego.
Postanowiła, że pójdzie i sama zrobi porządek z tą hałaśliwą muzyką. Student z mieszkania piętro wyżej wydawał się całkiem miły. Nie potrafiła jednak zwlec się z łóżka, gdyż rozmyślała o twarzy Paula.
O wyrazie jego twarzy.
Gniewnym, jakby nie zdawała sobie sprawy, że wciąż bardzo go to boli. I nieobecnym, jakby w ogóle go nie było, nawet gdy siedział przy stole o metr od niej i wpatrywał się w pudełko durnych płatków, wściekły, że nie znalazł w nim obiecanej darmowej zabawki.
Prowadząc samochód, Paul Hopwood usilnie starał się nie myśleć o pracy, niemniej nucąc pod nosem jakąś melodyjkę zasłyszaną w radiu, rozmyślał o spotkaniach, surowych sierżantach, wszystkim innym prócz bałaganu, jaki pozostawił za sobą.
O toście i pieprzonej uprzejmości. O szczęśliwych rodzinach...
Skręcił w prawo i czekał, aż GPS powie mu, że popełnił błąd, aż kobieta o miłym głosie oznajmi, iż przy najbliższej okazji powinien zawrócić.
Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, gdy pomyślał o pewnym facecie z Clapham, który zasugerował, że powinni zaprojektować urządzenie z głosami przeznaczonymi dla mężczyzn o „szczególnych zainteresowaniach”.
– To byłoby genialne, Paul. Ona mówi „skręć w lewo”, ty ją ignorujesz, a wtedy zaczyna być wobec ciebie bardziej surowa. „Powiedziałam: skręć w lewo, ty niegrzeczny chłopaku”. Sprzedawałoby się jak ciepłe bułeczki, stary. Wszyscy chłopcy ze szkół publicznych kupowaliby je na pniu.
Podkręcił radio i włączył wycieraczki.
Szczęśliwe rodziny. Dobre sobie...
Helen już od tygodni miała to szczególne spojrzenie, zbolały wyraz twarzy. Jakby dość już wycierpiała, a on powinien okazać się szlachetnym mężczyzną i zapomnieć, co się stało, ponieważ go potrzebowała. Wszystko pięknie ładnie, ale najwyraźniej nie na tyle, by jej to wystarczyło.
Pani wielki mazgaj, gliniarska wywłoka.
To spojrzenie, jakby już go nie poznawała. A potem łzy i dłonie opuszczone zawsze do brzucha, jakby dzieciak miał wyskoczyć z jej wnętrza, gdyby zaczęła zbyt gorzko szlochać czy coś w tym rodzaju. Jakby to wszystko było jego winą.
Wiedział, o czym potajemnie myślała. Co mówiła swojej wrednej siostrzyczce przez telefon każdego wieczoru. „Opamięta się, kiedy zobaczy dziecko”. No jasne, pewno że tak, wszystko będzie pięknie ładnie, kiedy to cholerne dziecko przyjdzie na świat.
Dziecko wszystko naprawi.
Kobieta z GPS-a kazała mu skręcić w lewo, ale ją zignorował, uderzając otwartymi dłońmi o kierownicę w rytm muzyki i muskając zębami pypcia po wewnętrznej stronie dolnej wargi.
Chryste, miał nadzieję, że tak będzie. Z całego serca na to liczył, ale nie chciał przyznać się do tego przed Helen. Tak bardzo chciał popatrzeć na dziecko, pokochać je bez zastanowienia i wiedzieć, że było jego. A wówczas jakoś by im się już dalej ułożyło. Tak przecież robili inni ludzie, prości idioci, tacy jak oni, nawet jeśli wydawało się, że nie mają na co liczyć.
Ale te spojrzenia... i ten błagalny, kretyński ton jej głosu. To wszystko powoli, lecz nieubłaganie odbierało mu wszelką nadzieję.
Głos z GPS-a kazał mu skorzystać z najbliższego zjazdu i zawrócić. Ścisnął zębami pypcia po wewnętrznej stronie ust i wybrał trzeci zjazd. Jako punkt docelowy miał zaprogramowane Kennington, jak zawsze. Nieważne, że znał drogę na pamięć, bo przecież i tak się tam nie wybierał.
„Proszę zawrócić przy najbliższej nadarzającej się okazji”.
Uwielbiał te wyjazdy i wsłuchiwanie się w wydawane przez tę zarozumiałą sukę instrukcje, które ignorował. To było jak przejaw buntu. Pokazanie komuś środkowego palca. I nastrajało go psychicznie na to, do czego zmierzał.
„Proszę zawrócić”.
Sięgnął ręką, wyjął paczkę chusteczek higienicznych ze schowka na rękawiczki i wypluł krew z pypcia.
Już od jakiegoś czasu nie robił tego, czego spodziewali się po nim inni.2
– Uwaga!
– Co to, kurwa, miało być?
– Miałeś krzyknąć, stary. Trafiłem do niewłaściwego dołka!
– Jak trzeba, to trzeba. – Uniósł dłonie do ust i ryknął: – Uwaga, skurwysyny! – Pokiwał głową zadowolony z siebie. – Takie rzeczy trzeba robić jak należy, T.
Theo zaśmiał się do kolegi rozbawiony spojrzeniami pary staruszków na sąsiednim polu. Zarzucili kije na ramiona i pomaszerowali wzdłuż granicy pola. Nie było sensu powtarzać strzału; podrzuci piłkę gdzieś bliżej na polu. Już i tak obaj stracili kilka piłek.
– Po co ci to wszystko?
– Ale co?
Theo wskazał palcem na torbę zawieszoną na ramieniu przyjaciela – wielką, skórzaną, z mnóstwem suwaków i kieszeni, ciemnogranatową, z barwnym logo PING z jednej strony i zdobiącym trzony nowiutkich kijów znajdujących się wewnątrz. Do tego solidne futrzane futerały na kije.
– To golf, stary. Dziewięć dołków. Wybijasz i dobijasz piłeczkę.
Jego przyjaciel był od niego o trzydzieści centymetrów niższy, ale nabity. Wzruszył ramionami.
– Ale trzeba dobrze wyglądać, nie ma co.
I wyglądał świetnie, jak zawsze. Brylanciki w obu małżowinach usznych, dres pasujący do torby, markowy, z jasnoniebieskimi lampasami i dobranymi butami sportowymi. Do tego prosta biała czapeczka, którą zawsze nosił, bez żadnego logo, podobnie jak cała reszta.
– Nie muszę się obwieszać metkami – mówił, gdy miał po temu okazję – by wiedzieć, że dobrze wyglądam.
Ezra Dennison, niekiedy znany jako „EZ”, ale zazwyczaj po prostu „Easy”.
Theo podszedł do niego, ubrany w dżinsy i jasnoszarą, zapinaną na suwak wiatrówkę. Obejrzał się przez ramię, by stwierdzić, że para staruszków zmierzała w tym samym kierunku co oni, po sąsiednim, równoległym polu. Lekko skinął głową i patrzył, jak mężczyzna odwraca się pospiesznie, udając, że szuka piłki.
– To miło – rzekł Easy.
– Taa.
Niższy chłopak machnął energicznie rękoma w kierunku wyimaginowanego tłumu, jakby domagał się aplauzu.
– Easy i The O zbliżają się do osiemnastego dołka jak Tiger Woods i... ten stary piernik, nieważne.
Theo też nie mógł sobie przypomnieć nazwiska innego golfisty.
Theo Shirley albo „The O”, albo po prostu „T”. Tak albo tak. Theodore, tak w domu mówiła na niego matka i tak zwracali się do niego kumple, jeżeli chcieli go wkurzyć.
Jaka pogoda na dworze, Theodorze?
– Używasz tak wielu imion – rzucił kiedyś jego ojciec, śmiejąc się, jak zwykle, zanim dociągnął do puenty. – Choć nie rozumiem, po jaką cholerę, skoro i tak nie umiesz się nawet podpisać.
I wtedy to spojrzenie jego matki. To samo, które posyłała mu zawsze, zanim żartobliwie zapytała, dlaczego nigdy nie musiał się pod niczym podpisać.
Easy sięgnął do torby, wyjął nową piłkę i upuścił ją u stóp Thea.
– Myślę, że teraz twoja kolej, stary.
Uniósł rękę.
– Kamera stop.
Theo wyjął swój kij z cienkiej, wyświechtanej torby, którą dano mu w wypożyczalni, i wybił piłkę, posyłając ją o jakieś pół metra za blisko od granicy pola.
Trzy metry dalej, na trudnym terenie, Easy odnalazł piłkę. Stanął nad nią, zakołysał pośladkami, by dobrze złożyć się do uderzenia, po czym wbił piłkę ponownie na teren pola, jakieś sześć metrów za daleko, między drzewa.
– Wbijanie jest nudne jak flaki z olejem – poskarżył się.
Ruszyli w stronę pola. Dzień był jasny, ale ziemia pod stopami wciąż miękka i wilgotna. Sznurówki butów Thea zbrązowiały od błotnistej wody, a nogawki jego dżinsów na samym dole przemokły od wilgotnej trawy, w której spędził ostatnie pół godziny.
Drugi tydzień lipca, a wydawać by się mogło, że lato gdzieś się zawieruszyło po drodze. Theo nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zacznie się na dobre. Nie znosił zimna ani wilgoci, czuł to w kościach i niekiedy trudno mu było się pozbierać.
Tak samo było z jego ojcem.
Siedząc na maleńkim balkonie mieszkania na dziesiątym piętrze, ubrany w grubą kurtkę i parę swetrów, stary mężczyzna popijał wino domowej roboty, kiedy mama Thea nie patrzyła.
– Nie jesteśmy stworzeni do takiej pogody, rozumiesz? Do tego wiatru i zimna. Jak myślisz, dlaczego nigdy nie widziałeś czarnego na nartach?
Theo na dźwięk tych słów zawsze zaśmiewał się do rozpuku.
– Pochodzimy z wyspy. – Ojciec zdążył już wysączyć sporo wina. – Słońce i morze to dla nas coś normalnego.
– Ale czarnych pływaków też nie ma za wielu – rzekł Theo.
– Nie...
– Wobec tego to bez sensu.
– To kwestia naturalnej wyporności – odrzekł stary, kiwając głową z zamyśleniem.
Ojciec nie miał na to odpowiedniej riposty. Nie podjął tego tematu, kiedy Theo wygrał wszystkie konkurencje podczas szkolnych zawodów pływackich. Stał tylko nieco z boku, krzycząc głośniej niż wszyscy inni, i zaczął skandować jeszcze głośniej, kiedy jakaś spięta kobieta z tyłu za nim próbowała go uciszyć.
– To dlatego, że jej chłopak pływa, jakby tonął – skwitował krótko.
Staruszek zawsze sobie żartował, aż mama upomniała go, że przebrał miarę. Nawet pod sam koniec, kiedy leżał na kanapie i bredził jak potłuczony z powodu leków, które przyjmował.
Easy przeszedł przez pole gry i wmaszerował między drzewa, podczas gdy Theo zaczął mozolnie użerać się ze swoją piłką. Oglądając się przez ramię, Theo dostrzegł ludzi czekających na swoją kolejkę, aby móc wejść na pole gry. Już miał zejść z murawy, kiedy pojawił się Easy, podszedł do niego i zaczął mówić, przerzucając chorągiewkę z ręki do ręki.
– Co robisz później?
– Niewiele. Spotykam się z Javine, nieważne. A ty?
Easy rzucił chorągiewkę.
– Mam pewną sprawę po południu.
Theo pokiwał głową i obejrzał się w stronę czekających ludzi.
– W sumie to nic wielkiego, takie tam, mała robótka. Może pojechałbyś ze mną. – Easy spojrzał na niego pytająco. – Zadzwoń do swojej dziewczyny.
– Mała robótka?
– Maleńka, słowo daję. – Na jego twarzy powoli wykwitł uśmiech. – Naprawdę maluteńka, jak Boga kocham.
Theo pamiętał ten uśmiech jeszcze ze szkoły. Niekiedy trudno mu było uwierzyć, że Easy nie był już dzieciakiem. Miał skórę ciemniejszą niż Theo, jego starzy pochodzili z Nigerii, ale to nie miało znaczenia. Obaj wywodzili się z tej samej dzielnicy, z tej samej części Lewisham i niemal bez przerwy wchodzili z kimś w zwadę. Mieli paczkę złożoną z wielu chłopaków mieszanych ras, choć w większości byli to Jamajczycy, tak jak on. Było kilku Azjatów, przypętało się też paru białych. Trzymał z nimi sztamę, jeżeli nie przeginali za bardzo.
Za nimi, od strony podwyższenia, gdzie zaczynała się gra, dobiegł gwizd. Easy zignorował go, ale Theo zszedł z pola i kilka sekund później Easy podążył za nim.
– To jak, wchodzisz w to później?
– Taa, o ile mówimy naprawdę o drobnej robótce – rzekł Theo.
– Absolutnie. To czysta robota, T. Poza tym, jak sam wiesz, gdy idzie o robotę, zawsze lubię mieć wszystko pod kontrolą.
Theo znów zobaczył ten uśmiech i patrzył, jak jego przyjaciel poklepuje torbę z kijami pieszczotliwie niczym szczenię.
– Co ty tam, kurwa, masz?
– Zamknij się.
– Jesteś na haju czy jak?
– Tak to widzę. – Easy położył torbę na ziemi. – Kij wybijający służy do wybijania piłki po polu, no nie? Wbijak do wbijania piłki do dołka. A inne kije... są do innych rzeczy. – Uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. – Wiesz, o czym mówię?
Theo pokiwał głową.
Czasami naprawdę trudno było pamiętać, że Easy kiedykolwiek był dzieckiem.
Theo znieruchomiał spięty, gdy Easy rozsunął suwak i zaczął grzebać wewnątrz torby. Próbował zrobić powolny wydech, kiedy jego przyjaciel wyjął kolejnych kilka piłek i upuścił je na ziemię.
Easy wyciągnął drewniany kij i wskazał nim chorągiewkę na drugim końcu pola.
– Walnijmy je do tamtego dołka.
– Ale to nie jest właściwy dołek. Ten nie jest następny.
– I co z tego?
Easy przyjął pozycję i przygryzł wargę w grymasie głębokiego skupienia.
– Mam ochotę walnąć parę mocnych piłek.
Zamachnął się silnie, ale chybił, kij trafił o parę centymetrów od piłki, wyrzucając w górę solidną grudę rozmiękłej ziemi.
– Taa, Tiger Woods – mruknął Theo.
Easy znów się zamachnął. Tym razem piłka poleciała nieco dalej niż gruda ziemi i trawy.
Obaj odwrócili się, usłyszawszy krzyk; ujrzeli starszego mężczyznę machającego do nich spoza niewielkiej budki przy wejściu na pole.
– A temu o co chodzi?
Theo nasłuchiwał przez chwilę, po czym odmachał mężczyźnie.
– Musisz ułożyć darń na miejsce.
– Co?
Theo podszedł i podniósł wybity uderzeniem kija fragment darni, po czym położył go na miejscu, skąd został wyrwany, i mocno przydeptał.
– Tak nakazuje etykieta, kumasz?
– A co to, kurwa, za słowo?
– Oznacza, że pewne rzeczy robisz w określony sposób. Tak jak należy, rozumiesz?
Oblicze Easy’ego spochmurniało. Nie lubił, gdy mu cokolwiek nakazywano.
– Tak się to nazywa, jasne? – rzekł Theo.
Easy splunął i podciągnął spodnie od dresu. Sięgnął po kolejny kij i podszedł do miejsca, gdzie na ziemi walała się reszta upuszczonych przez niego piłek.
– Co ty, kurwa, robisz?
Easy odwrócił się i wziął zamach, uderzając piłkę i posyłając ją nisko i mocno w kierunku staruszka.
– A ja tak to robię.
Staruszek znów krzyknął, ale bardziej zaniepokojony niż zły, uskakując w bok, gdy piłka z hukiem uderzyła w ścianę budki za nim. Easy znów złożył się do uderzenia i choć tym razem chybił, to najwyraźniej robienie silnych zamachów sprawiało mu dużą frajdę. Kolejna piłka uderzyła w ścianę budki, a opiekun pola czym prędzej wrócił do środka.
– On kogoś wezwie, stary.
– Chuj z nim.
– Tak tylko mówię.
Easy tymczasem próbował znaleźć więcej piłek i klął pod nosem, sięgając głębiej do torby.
Theo wyprostował się i patrzył. Uważał, że jego kumpel był szurnięty, ale i tak śmiał się w najlepsze.