Tajemnica Kopernika - ebook
Tajemnica Kopernika - ebook
Życie Mikołaja Kopernika godne jest wielkiej powieści. I oto właśnie ona. Urodzony pod koniec XV wieku w Polsce, na terenach opanowanych przez Krzyżaków, dzięki swemu wujowi podejmuje studia na uniwersytetach Europy, staje się wielkim uczonym i mężem Kościoła. Pośrodku zawirowań politycznych i religijnych tamtych niespokojnych czasów dokonuje rewolucyjnego odkrycia, które na zawsze zmienia myślenie człowieka o świecie.
Akcja tej powieści biegnie po uliczkach Krakowa, na uniwersytetach w Bolonii i Florencji, w obserwatorium astronomicznym w Norymberdze i po korytarzach Watykanu.
Życie Kopernika to fascynująca przygoda, pełna romansów, starć wielkich uczonych, funkcjonariuszy inkwizycji i niezwykłych postaci, które na zawsze zmieniły sposób postrzegania przez człowieka otaczającego świata.
W tej fascynującej podróży poprzez naukę i historię oraz ówczesne obyczaje i sekrety dworów królewskich docieramy do serca epoki wielkich zmian, stając się świadkami walk naukowców i teologów, co pozwala nam odkryć i zrozumieć znaczenie tajemnicy Mikołaja Kopernika.
Jean-Pierre Luminet jest astrofizykiem, autorem wielu prac z dziedziny kosmologii i teorii czarnych dziur, członkiem uznanych instytucji naukowych. Jest także znanym pisarzem i poetą, zainspirowanym związkiem nauki i sztuki. Jego powieści tłumaczone były na wiele języków, przynosząc mu uznanie poza granicami Francji. Najbardziej znane to „Randka z Wenus” (1999) i „Różdżka Euklidesa” (2002).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-431-9 |
Rozmiar pliku: | 765 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Johann Wolfgang Goethe
Uważam za słuszne, by nie pogłębiano poglądów Kopernika.
Blaise PascalTybinga, 29 września 1595
Drogi Janie,
Przesyłam ci kilka drobnych spostrzeżeń dotyczących znakomitej pracy, którą mi przesłałeś, a którą nazbyt skromnie nazywasz „szkicem”. Zachęcam cię żywo, byś rozwinął ją i opublikował, szczerze przy tym wyznając, że nie wszystko z niej zrozumiałem. Oczywistym jest, że w matematyce niczego już ciebie, najlepszego z moich uczniów, nie nauczę. W zgłębianiu niebiańskich tajemnic doszedłem do kresu moich możliwości. Mija właśnie pół wieku, jak Mikołaj Kopernik, ten Atlas astronomii, otworzył nam wrota cudownych pałaców. Ja nie byłem w stanie do nich wkroczyć. Tobie się uda, jestem tego pewien.
Prosisz mnie, bym przesłał ci pisma mego zmarłego profesora, osławionego Retyka, w których wspomina on właśnie nauczyciela swojego, Kopernika. Retyk pozostawił mi w spadku poczyniony przez siebie opis tego przykładnego życia, bowiem sam także czułem, że, poznając losy Kopernika, nieporównanie lepiej zrozumiałbym jego dzieło. Chciałem odkryć, kim był ten kolos, który wyrwał Ziemię z centrum wszechświata, gdzie umieścili ją nasi przodkowie, i rzucił ją w oszalały bieg dookoła wielkiego, nieruchomego Słońca, ośmielając się zaprzeczyć w ten sposób Pismu Świętemu.
Niestety, kiedy Retyk zmarł w Krakowie, jezuici wdarli się do jego mieszkania i wszystko spalili. Mój przyjaciel i towarzysz ze szkolnej ławy Valentin Otho, czuwający u wezgłowia mistrza, gdy ten oddał ducha, zdołał wyrwać ze szponów Świętego Oficjum kilka pism, które rozważnie skopiował i powierzył sprawdzonym osobom, w tym mnie. Lecz historię życia Kopernika, tę, którą zasłyszał Retyk z ust swojego mistrza i spisał, pochłonął ogień. Szczęśliwym trafem, kiedy przybyłem do Krakowa, by słuchać jego nauk, pozwolił mi przeczytać te trzydzieści stron pokrytych pięknym, ozdobnym pismem, które miał zamiar umieścić we wstępie do nowego wydania dzieł Kopernika. Zapewne wiesz, że nie było nowego wydania. Jak sobie przypominasz, przed pięcioma laty, kiedy wyjaśniałem ci teorię Kopernika – heliocentryzm – czyniłem to w największej tajemnicy. Mój profesorski urząd zobowiązywał mnie do nauczania zgodnego z teorią Ptolemeusza, że Ziemia jest nieruchoma.
Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Powiedziałbym nawet, że obecnie rzeczy mają się jeszcze gorzej. Żyjemy w czasach zamętu i ciągłych podejrzeń. Wysłanie ci dokumentów odnoszących się do filozofa, którego papiści oskarżają o herezję, a nasi reformowani bracia o papizm, byłoby zbytnią nieostrożnością. Cóż stałoby się z nami, gdyby wpadły w ręce cenzora albo szpiega? Rad bym, Janie, ujrzeć cię w Tybindze: czy nie byłoby lepszym porozmawiać o tym wszystkim w cztery oczy, a w każdym razie poszukać wskazówek w mojej bibliotece?
Zgaduję, co myślisz: taka podróż, tylko po to, by słuchać mojego ględzenia, byłaby dla ciebie stratą czasu i pieniędzy. Byłem taki, jak ty. Gdy miałem dwadzieścia lat, myślałem, że każda stracona chwila jest kęsem rzucanym śmierci! Zdecydowałem zatem sam opisać ci życie Kopernika w tym i następnych listach. Nie jak profesor dyktujący lekcję uczniowi, czy jak uczynił Retyk: on pokazał anioła, nie człowieka. To częsta dola tych, którzy świadczą, bo ujrzeli. Są jak ludzie, którzy, podziwiając płótno Leonarda da Vinci, stoją zbyt blisko i widzą tylko mgłę. Retyk znalazł się zbyt blisko Kopernika i widział w nim tylko światło.
Opis mój będzie na modłę tych kastylijskich opowieści, co ożywiają swoich bohaterów, mówiących i działających w iluzorycznej, barwnej scenerii, gdzie przewijają się zamaskowani książęta i żebracy. Ja zaś poczuję, że przynajmniej w tej dziedzinie mogę cię jeszcze czegoś nauczyć!
Wiedz jednakże, że nie tylko dla ciebie oddam się temu ćwiczeniu. Niczego nie ukrywam przed tobą: uczynię to także po to, by przypodobać się Helenie. Tak, ma na imię Helena! Ja, który wypatrzyłem oczy na kolumnach cyfr albo wlepiałem je w niebo, pewnego dnia podniosłem wzrok na powóz przemierzający główną ulicę Tybingi. I zobaczyłem w nim najpiękniejszą twarz kobiecą, jaką można sobie wyobrazić. Jest córką dziekana uniwersytetu. Zdaje się, że kobiety uwielbiają takie opowieści, a bardziej jeszcze kronikarzy, którzy je spisują. Poślubię ją, Janie, poślubię i chętnie ujrzę cię na weselisku!
Jeszcze jedna rzecz: ponownie zalecam ostrożność, gdy chodzi o listy, które będę ci wysyłał. Nieoficjalne wieści, które zdołałem zasłyszeć, niosą, że Święta Kongregacja Stolicy Apostolskiej w Rzymie zamierza umieścić dzieło Kopernika na indeksie ksiąg zakazanych, lub przynajmniej wstrzymać jego rozpowszechnianie aż do wprowadzenia poprawek. Cóż jednak będzie do poprawiania? Kopernik opuścił ten padół w 1543 roku, to znaczy pięćdziesiąt dwa lata temu, zaś jego astronomia została oparta na tak mocnych podstawach, że próżno trudziłby się ten, kto usiłowałby ją podważyć. Mury tej twierdzy są trwalsze i lepiej chronione niż sądzić mógł sam Kopernik, co jasno wynika z twoich własnych, jak i moich prac. Można więc przyrównać tych kardynałów i ich cenzurę do ślepców próbujących ocenić intensywność barw!
Niektórzy dawni filozofowie, odcinając się od powszechnych twierdzeń, zdawali się przeczuwać Kopernikowską astronomię, aż wreszcie Arystarch, niczym drugi Atlas, wziął ją na swoje barki. Nauczał on – pozwól, że ci przypomnę – tego samego rozkładu sfer niebieskich, jaki ukazuje i rzetelnie potwierdza Kopernik, posługując się absolutnie niepodważalną argumentacją, opartą na obserwacjach astronomicznych i geometrii. Ów Arystarch działał wprawdzie w dwieście osiemdziesiątym roku przed Chrystusem, ale już w tamtych czasach został oskarżony przez egipskich kapłanów o herezję. To samo przydarza się dzisiaj Kopernikowi i jego astronomii.
Twój mistrz i przyjaciel,
Michael MaestlinI
Mikołaj Kopernik przyszedł na świat w Toruniu, dziewiętnastego lutego Roku Pańskiego tysiąc czterysta siedemdziesiątego trzeciego o czwartej czterdzieści osiem po południu. Nazwa tego przycupniętego nad Wisłą, niewielkiego miasta w Prusach Królewskich pochodzi od niemieckiego słowa tarn oznaczającego tarninę, drzewo powszechnie występującena tych terenach. Lecz my, Niemcy, nazywamy je „Thorn” od czasu, gdy przeszło dwa wieki temu rycerze zakonu krzyżackiego przekształcili je w fortecę, wprowadzając doń niemieckojęzycznych osadników, by umocnić swoje wpływy na siłą wydartych rdzennym mieszkańcom ziemiach.
W momencie narodzin Kopernika ten zakon na poły mnichów, na poły wojowników, wróg Polski, wciąż walczył o to miasto z królem Kazimierzem Jagiellończykiem. Dziesięciokroć zwyciężani i tyleż razy odpierani w trzynaście lat trwającej wojnie, ci, którzy mienili się ostatnim bastionem chrześcijaństwa, ukorzyli się w końcu, podpisując z Polską traktat noszący złudne miano „pokoju wieczystego”. Następnie ugięli przed Jagiellonem okute żelazem kolana. Z Prus zachowali ledwie część dawnych komandorii, wycofując się do brandenburskich dziedzin na zachodzie, na wschodzie zaś do Królewca, do marchii moskiewskich.
Krzyżacy nie zaprzestali bynajmniej grabieży i rozbojów, morderstw i gwałtów. Niczym krwawe widmo minionych czasów nieustannie czyhali na cztery pruskie biskupstwa i bogate ziemie, które odbił król Polski, z najcenniejszymi ich klejnotami: Gdańskiem i Toruniem. Toruń, surowa forteca, ze swymi prostymi, brukowanymi ulicami, została zagospodarowana przez kupców hanzeatyckich, przeładowujących tam swoje statki przewożące drogą rzeczną wszelkie sprowadzane z Italii bogactwa. Wśród nich jednym z najlepiej prosperujących był ojciec Mikołaja przybyły z Krakowa, by przyłączyć się do Związku Pruskiego, sprzymierzonego z Polską w celu pobicia Krzyżaków.
Drogi Janie! Błędem byłoby sądzić, że mieszczaństwo w owych czasach przypominało to, które znamy dzisiaj, obrastające w piórka i siedzące za kontuarami na pieniądzach jak kury w gniazdach. Byli to ludzie szpady: dzielni, zdolni postawić na szali własne życie dla kolejnego guldena lub złotego. Kopernik ojciec poślubił siostrę swojego towarzysza broni, Łukasza Watzenrodego, burmistrza miasta i, jak on, kupca, ale przede wszystkim sługi Kościoła, władającego szablą z większą zaciętością niż kropidłem czy liczydłami.
Podobnie jak Retyk, niewiele wiem o tej kobiecie poza jej imieniem – Barbara. Dała mężowi czwórkę dzieci: dwóch synów, pierworodnego Andrzeja i młodszego Mikołaja oraz córki, na temat których równie mało wiem poza tym, że jedna poślubiła gdańskiego notabla, a druga została oddana do klasztoru. Jak wiesz, mój nauczyciel Retyk nie gustował zanadto w kobietach i niewiele się nimi interesował. Cenił sobie natomiast – na modłę Grecji i Platona – pięknych młodzieńców. Wiem o tym dobrze, gdyż sam włożyłem niemało trudu w wymykanie się jego miłosnym sidłom w roku, który przy nim spędziłem. Mój współtowarzysz Valentin Otho nie żywił podobnych uprzedzeń. Szybko uległ i został ulubionym uczniem mistrza. Swoboda niegdyś panowała wielka i każdy prowadził życie zgodne ze swym upodobaniem i skłonnościami.
Barbara, matka Mikołaja Kopernika, zmarła w połogu po wydaniu na świat najmłodszej córki. Gdy zaś młodszy syn ukończył ledwie dziesięć lat, umarł ich ojciec. Wuj ze strony matki, Łukasz Watzenrode, wziął czworo sierot pod opiekę, stając się w tym samym czasie najznaczniejszą osobistością nie tylko w Toruniu, ale i w całych Prusiech. I kiedy tylko zwolniło się biskupstwo warmińskie, polski król, znający go z czasów, gdy walczył u boku monarchy przeciwko Krzyżakom, z papieskim błogosławieństwem nadał je trzydziestosześcioletniemu Łukaszowi. To był najlepszy wybór, jakiego mógł dokonać. Bohaterski w bitwie, ale i ogromnie biegły w sprawach istotnych w czasie pokoju Watzenrode wykazywał tyleż energii w walce, ile zręczności w dyplomacji. Za jego panowania Warmia, granicząca z Prusami Krzyżackimi, pozostawała niezależna od króla Polski, swojego suzerena. Ambitnym planem nowego biskupa było uczynienie ze swych włości Florencji Północy, której byłby Medyceuszem, zyskując przydomek Łukasza Wspaniałego. Cóż bardziej przerażającego dla Krzyżaków, którzy mieli go za wcielonego diabła i codziennie zanosili modły o jego rychłą zagładę? Malowali go jako brutalnego tyrana, sprzedajnego i rozpustnego: portret, z którym do głębi się nie zgadzam, uczyniony przez nich na ich własne podobieństwo. Konkubiny dały mu wprawdzie przynajmniej dwoje dzieci, w tym syna, Filipa Teschnera, którego wychował z taką samą troską i czułością jak czworo osieroconych siostrzeńców. Jednak nie robił on nic ponad to, co czynili inni książęta Kościoła tamtej epoki, poczynając od samych papieży! Można rzec, że w owych czasach czystość nie była wśród kleru regułą, lecz chlubnym wyjątkiem. Wiele wody musiało upłynąć, zanim Marcin Luter, żeniąc się, położył kres temuż absurdowi, co zresztą wywołało większy skandal wśród tych hipokrytów niż jego dziewięćdziesiąt pięć tez!
Jak upływało dzieciństwo Mikołaja w doskonale chronionym i świetnie prosperującym mieście, jakim w owych czasach był Toruń? Smutek po stracie rodziców trwał długo, czy też przeciwnie, chłopiec szybko pocieszył się dzięki kochającemu wujowi, wzrastając pośród rodzeństwa i potomstwa swego opiekuna w rodzinnym mieście lub pałacu biskupim w Lidzbarku Warmińskim, o kilka dni drogi konno lub statkiem przez jeden z dopływów Wisły?
Wiadomo, kto był jego pierwszym preceptorem: młody bakałarz, tak biedny, jak uczony, o którym również gadano, iż jest biskupim bękartem. Ów Bernard przybrał łacińskie nazwisko Sculteti zaraz po tym, jak został sekretarzem kardynała Jana Medyceusza, jeszcze zanim ten florencki możnowładca zasiadł na Stolicy Piotrowej pod imieniem Leona X i mianował go swym kapelanem. Wypada sądzić, że Sculteti był doskonałym nauczycielem, gdyż Mikołaj wysłany został na studia w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Akademia Krakowska była wówczas jedną z najznamienitszych uczelni świata chrześcijańskiego, przynajmniej w naszych północnych krainach, otwartą na świeży powiew płynący z Italii, niosący łacińskie przekłady Platona poczynione przez Ficina i tłumaczenia autorów arabskich Pico della Mirandoli, autora powiedzenia, że „nie ma nic wspanialszego od człowieka”. Król Kazimierz IV, sam ledwie potrafiący czytać, liczyć i skreślić swoje imię, uważał się za mecenasa kraju nad Wisłą, propagując szczególnie malarstwo w stylu włoskim. Sprowadził był z Norymbergi słynnego Wita Stwosza, który wyrzeźbił ogromny ołtarz o niezrównanej piękności dla Bazyliki Mariackiej; dopomógł kronikarzowi Janowi Długoszowi w spisaniu Roczników, czyli kronik sławnego Królestwa Polskiego, podczas gdy drukarze krakowscy wypuszczali ze swych warsztatów tyleż druków pisanych po łacinie, ile greką czy cyrylicą.
Wielkim ekwipażem wyprawił się Łukasz, by towarzyszyć swoim bratankom i bastardowi do Krakowa, chętniej pokonując drogę w siodle, z przypiętą u pasa szpadą na czele pokaźnej eskorty, niźli w ciężkiej, zbrojonej karecie biskupów warmińskich. Wrota królewskiego miasta otwarły się na roścież, by przyjąć jak należy jednego z najmożniejszych panów w królestwie. Jadący na narowistym wierzchowcu przy powozie, w którym w końcu zdecydował się na wjazd do miasta zasiąść biskup, Mikołaj olśniony był przepychem stolicy. Z wysokiego wzgórza wawelskiego ogromny zamek i dzwonnica katedry świętego Stanisława rozbłyskiwały w letnim słońcu tysiącem świateł, podczas gdy u stóp murów przetaczały się wzburzone wody wezbranej Wisły.
Orszak biskupa Warmii wspiął się główną ulicą, otwierającą się na przeogromny plac otoczony białymi jak śnieg pałacami zdobnymi w pełne wdzięku arkady. Z przodu, stragany zdawały się oferować tłumom przechodniów wszelakiego rodzaju owoce, przyprawy i wszystkie tkaniny świata. I mówił sobie Mikołaj, że surowa toruńska forteca to li tylko wiejska osada, gdy porównać ją z tym rojnym przepychem.
Z zamyślenia wyrwał go wuj, każący mu wsiąść do powozu przed wjazdem w obręb murów zamku królewskiego. Następnie rozkazał eskorcie, by go odstąpiła i udała się do rezydencji biskupa, leżącej w dolnej części miasta.
Widziany z dołu Wawel miał wygląd srogiej fortecy; po przekroczeniu ciężkiej, wybijanej gwoździami bramy ogarniało człowieka wrażenie, że oto wkroczył do pałacu tureckiego sułtana w Konstantynopolu. Następujące po sobie dziedzińce zdobiły jedno lub dwupiętrowe krużganki, całe w kolumnach rzeźbionych misternie niczym koronka, zaś w samym centrum wirydarzy szemrała fontanna, wytryskująca z okrągłej misy, na powierzchni której unosiły się nenufary strojne w białe i różowe kwiaty. Mężczyźni, sądząc po przepysznych strojach wielcy panowie, pozostawiali piękne damy, chroniące pod parasolkami delikatną skórę przed promieniami sierpniowego słońca, i szli pokłonić się biskupowi i odebrać błogosławieństwo udzielane naprędce dwoma palcami. To wszystko wydało się nagle Mikołajowi zupełnie naturalne – doszło w końcu do niego, że wuj to bardzo ważna osobistość.
Królewska sala audiencyjna pokryta była arrasami i przeogromnymi obrazami przedstawiającymi zwycięstwa dynastii Jagiellonów nad Imperium Otomańskim, Węgrami, Moskalami i wreszcie Krzyżakami, ale także – i przede wszystkim – przyjęcie chrześcijaństwa przez pierwszego z nich, Władysława Jagiełłę. Uwieczniony w momencie wyrzekania się kultów pogańskich, czy może herezji Ariusza, klęczał oto przed świętym Stanisławem, wkładającym mu na głowę potrójną koronę Polski, Węgier i Litwy.
Jego syn Kazimierz IV w przeciwieństwie do ojca był mizernej postury. Niedbale rozparty na tronie prostoduszny starzec zwrócił spojrzenie na biskupa Warmii, gdy ten kłaniał się nisko, by oddać monarsze wasalski hołd. Potem podniósł Łukasza, poufale ujął go pod ramię i poprowadził do mniejszej sali, gdzie czekał nakryty stół, zastawiony daniami wielce apetycznymi dla osiemnastoletniego głodomora, który nie jadł nic od samego rana. Król zajął miejsce, zaprosił Łukasza, by zasiadł u jego boku, a następnie, spoglądając w stronę trzech młodzieńców, rzekł:
– Siadajcie do stołu, moje dzieci, musicie być wygłodzone! Powiedz, biskupie, ci wszyscy chwaci to owoc twoich lędźwi? Trzy bękarty! Zaiste, dziwny sposób przestrzegania ślubu czystości! Czyżbyś stawał w szranki z Jego Świątobliwością Innocentym VIII, który rozsiał swój pomiot po całych Włoszech i hojnie mu rozdziela kardynalską purpurę?
– Uchowaj Boże, Wasza Wysokość – odpowiedział, śmiejąc się, Łukasz. – Spośród nich jedynym moim dzieckiem jest Filip. To ten zwalisty wyrostek, który na próżno usiłuje zapuścić namiastkę wąsa. Tęga głowa do polityki, co pewnego dnia będzie potrafiła przysłużyć się Polsce. Dwaj pozostali to moi siostrzeńcy, których przyjąłem pod dach po śmierci ich ojca, Mikołaja Kopernika. Oto pierworodny, Andrzej, który nie raczył czekać przyzwolenia Waszej Królewskiej Mości i właśnie się objada. Andrzeju! Tyle razy ci mówiłem...
– Daj spokój, biskupie, odpuśćże! Sam mam pięciu synów, a każdy ma wilczy apetyt. A drugi chłopak?
– Drugi? A, to jest Mikołaj! Mikołaj mądrala, Mikołaj artysta! Wcale dobry pędzel, Wasza Miłość. W dodatku włada pięścią i szpadą nie gorzej od swojego wuja. Akuratny biskup, jak Bóg pozwoli...
– No dobrze. Ale, miły Mikołaju – rzucił król z szorstką poufałością, która pozostała mu z żołnierskich czasów – słowo Kopernik jest mi znajome... Nie chodzi aby o jedno z moich pięknych miast, zasobne w kopalnie miedzi?
Mikołaj poczerwieniał, przygryzł usta, próbując zebrać myśli i błyskawicznie podjął wyzwanie, odpowiadając lekkim tonem, tak, jakby zwracał się do własnego dziadka, a nie do monarchy:
– Wasza Wysokość zna swoje ogromne i potężne królestwo nie gorzej niż rolnik swe uprawy. Z tego, co wiem, w Koperniku miedzi wprawdzie pod dostatkiem, ale nie przysparza ona wielkich bogactw tym, którzy wyrywają ją nieurodzajnej ziemi. Kopernik zaś nie należy, niestety, do najpiękniejszych miast. To tylko mieścina z drewnianymi chałupami i odzianymi w łachmany mieszkańcami.
– Cenny metal powinien wszakże przynieść im dobrobyt – z nutą ironii wtrącił król.
– A jednak, Wasza Wysokość – podjął Kopernik, niezmieszany – przyniósł go tylko niektórym. W tym mojemu dziadowi, który, jak było wtedy w zwyczaju, przybrał imię od swego rodzinnego miasta i wyjechał, by osiedlić się w Krakowie. Jego syn, a mój ojciec, osiągnąwszy pełnoletniość, wyjechał z kolei do Torunia, by zająć się raczej wojaczką niż handlem. Wraz z moim wujem, Jego Eminencją Łukaszem, z wielkim męstwem odpierali i wygnali Krzyżaków daleko na ich zachodnie terytoria.
– Byłem tam, drogi chłopcze, byłem – odpowiedział król, pragnąc skrócić nieco wywód Mikołaja – i poznałem twojego ojca. Dzielny człowiek. Jako i nasz drogi Łukasz. Nieprawda, biskupie? Ale cóż nam chciałeś powiedzieć o tej historii z miedzią? Najpierw jednak coś zjedz... Wypij szklaneczkę...
– Miedź, Wasza Wysokość, to szansa Polski, ale może także i jej przekleństwo. Domieszka srebra zdaje się wyparowywać z aliażu złotego, i...
– Hola, Mikołaju, mój młody przyjacielu – przerwał król. – Zapuszczasz się na grząski teren. Twemu wujowi, którego charakter nie należy do najuleglejszych, nie brak wrogów i w biskupstwie, i na granicach. Jeśli dołączą do nich złotnicy i wybijający monety, nie ręczę za jego bezpieczeństwo. Aha, biskupie, właśnie o tym muszę porozmawiać z tobą na osobności... Nie wstawajcie, dzieci, pożywiajcie się w spokoju.
Stary monarcha podniósł się, wziął Łukasza pod ramię i zawiódł go do przyległej sali, której ściany bez wątpienia znały sporo państwowych tajemnic.
Na licznych dziedzińcach Uniwersytetu Jagiellońskiego czuć było powiew wolności, choć żacy zobowiązani byli do zachowania surowego stroju z białym kołnierzem i biretem, z którego zwisały tasiemki w kolorze stosownym do rangi studenta. Zaledwie jednak rozbrzmiewał dzwon kończący zajęcia, najswobodniejsi spośród nich, synowie wielkich panów, spieszyli do mieszczącej się naprzeciw gospody, gdzie czekały na nich własne, bogate stroje. Wychodzili potem poza mury, na przedmieścia, gdzie oddawali się przyjemnościom z rodzaju takich, za które groziły srogie baty od profesora teologii. W murach Collegium Maius mówiono głównie po łacinie, ale także po niemiecku. Na zewnątrz dominowała polszczyzna.
Wieść o przyjęciu zgotowanym przez króla Kazimierza biskupowi Warmii i jego trzem podopiecznym szybko obiegła stolicę i dotarła na uniwersytet. Tam zaś przebywało wielu studentów znacznie wyżej urodzonych niż ci Kopernikowie i bękart jakiegoś Watzenrodego – mieszczanie, których czuć było jeszcze pruskimi moczarami. Prawdę powiedziawszy, trzej młodzieńcy rodem z Torunia wydawali się nieco prostaccy: za grubymi murami rodzinnego miasta preceptor Bernard Sculteti nie zadbał o wpojenie podopiecznym wyrafinowanych manier królewskiego dworu.
Szczęśliwie, jak wielu innych przed nimi, udatnie wtopili się w żakowski tłum. Reszty dopełniły wdzięk i urok Andrzeja, krzepa Filipa, a w szczególności swoboda i prędkość, z jaką Mikołaj, najmłodszy z tria, pojmował wszystko, a następnie tłumaczył i, nie wywyższając się, pomagał pozostałym zrozumieć. Mimo to nie miał w sobie nic z „prymusa” zaszytego w książkach chuderlawego pracusia. Przeciwnie, pełno go było na wszystkich wesołych pochodach w mieście i biesiadach w gospodzie. Posiadał talent karykaturzysty i zabawiał współtowarzyszy, kreśląc na brzegu stołu ich portrety lub podobizny profesorów, których przedstawiał jako folwarczne zwierzęta.
Tak więc studenckie życie w Collegium Maius nie ustępowało w niczym innym światowym uniwersytetom. Mikołaj czerpał z niego pełnymi garściami, ale przede wszystkim korzystał w wykładów cenionego profesora sztuk wyzwolonych, Wojciecha z Brudzewa, który podczas długiego pobytu w Italii poznał Wawrzyńca Wspaniałego, Marsilia Ficina, Pica della Mirandolę i Leonarda da Vinci, przełożył znaczną liczbę dzieł z greki, arabskiego i hebrajskiego na łacinę, a potem na polski, i podtrzymywał bogatą korespondencję ze wszystkimi wielkimi umysłami Europy, chcącymi zdjąć ze Starego Świata jarzmo mroków średniowiecza i przywrócić pełne harmonii piękno antycznej mądrości.
Sam autor wielu dzieł poświęconych matematyce, Brudzewski, szybko dostrzegł niezwykłe zdolności Mikołaja w tej dziedzinie i jego głód wiedzy. Zdecydował zająć się nim w szczególności i zalecił mu szereg lektur niemających żadnego związku z prawem kanonicznym. Prawem, które Mikołaj szczególnie lekce sobie ważył. Szybko przyswoił dialektykę i miał ją za tak ciężką w formie i dziecinną w treści, jak scholastykę. Trzeba było jednak pokonać i te przeszkody, aby z pomocą wuja Łukasza dochrapać się dobrej posady, która być może pozwoliłaby Kopernikowi zostać następcą mistrza Brudzewskiego w poszukiwaniu prastarych mądrości i odkrywaniu nowych.
Albowiem temu właśnie chciał poświęcić Mikołaj swoje życie. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, w którym kierunku podążyć. Lub raczej chłonął wszystko: Euklides, potem odkrycie najnowszych studiów na temat perspektywy w malarstwie, prace renowacyjne, jakim poddane zostały w owym czasie Zamek Królewski, uniwersytet i wiele kościołów w mieście zdawały mu się znakami pociągającymi nieodparcie ku architekturze. Zostać w Krakowie tym, kim Brunelleschi był dla Florencji! Budować! Łączyć piękno z użytecznością! Inne marzenia jeszcze, inne ambicje: pójść w ślady Ficina lub Mirandoli i pogrążyć się w meandrach historii, czerpać z niej prawdziwe świadectwa minionych wieków, zapomniane lub zniekształcone, zdradzone, ukryte pod mnóstwem palimpsestów lub fałszerstw skrybów. Sprawić, by się odrodziły w pierwotnej czystości, a następnie przetłumaczyć je na łacinę lub języki nowożytne.
Zupełnie nie kierował Kopernik wzroku ku gwiazdom i tańcowi planet, pomimo zachęt swojego mistrza, który sam żywił wielką pasję dla tych rzeczy. Mikołaj nie widział żadnego sensu w przepowiadaniu z nieba przyszłości ludzi; zbyt mocno przypominało mu to komentarze egzegetów. Almagest Ptolemeusza jeszcze ujdzie: w tej planetarnej teorii można znaleźć kilka matematycznych subtelności; ale jego Czworoksiąg, który Kopernik zmuszony był przeczytać w kiepskim łacińskim tłumaczeniu, skąd ciemny mnich kopista wyrzucił fragmenty jego zdaniem nazbyt pogańskie i zastąpił je mętnymi komentarzami, wydał mu się bezgranicznie pretensjonalnym, próżnym wielosłowiem! Ośmielić się utwierdzić świat raz na zawsze... „Ten Ptolemeusz to nudziarz”, wymknęło mu się pewnego dnia w obecności mistrza, którego na te słowa o mało nie raził atak apopleksji. Mikołaj zadecydował zatem nie zajmować się więcej tym, co uważał za stek niedorzeczności i ogólników: astrologią.
Był karnawałowy poranek. Mikołaj Kopernik opuścił pilnie studiujących towarzyszy ze szkolnej ławy, by przyłączyć się do wesołej bandy zebranej przez starszego brata Andrzeja, który oczekiwał go we wspomnianej gospodzie naprzeciwko kolegium, ochrzczonej przez studentów mianem „Lepiej tu niż naprzeciw”.
Mikołaj jednym susem przesadził sześć stopni prowadzących do niższej sali, gdzie rozłożona na ławach dwudziestka młodych ludzi przywitała go burzą okrzyków:
– Drzwi, do diabła! Na zewnątrz nie grzeją! Pomarzniemy tutaj!
Nowo przybyły żartobliwie skwitował:
– Patrzcie no na te zmarznięte dziewczątka! Piwo i gorzałka nie starczą, by was rozgrzać?
Zręcznie uchylił się przed szklanicą, którą jeden ze studentów rzucił w jego stronę, a następnie, z wystudiowaną powolnością, wspiął się na schody, otworzył drzwi na oścież i nisko pokłonił się lodowatemu wichrowi, który wpadł do sali w śnieżnej zadymce:
– Witaj w naszym pałacu, Panie Karnawale!
W zgiełku oklasków i gwizdów towarzyszy zgodził się w końcu zamknąć drzwi. Dzwony katedry świętego Stanisława wybiły ledwie czternaście uderzeń, a już alkohol szumiał w głowach, zaś obracane na rożnie w kominku prosię wyraźnie zeszczuplało. Rozmowa przestawała się kleić. Andrzej podniósł się i stukając nożem w kufel obwieścił:
– Panowie, panowie, chyba nie zamierzacie się tu pospać! Święto dopiero co się zaczęło. Prawda to, że nie ma karnawału bez pijaństwa, ale bez dziewcząt też nie ma zabawy. Bachanalia bez bachantek? Pozwólcie, że zaprowadzę was teraz do najlepszego burdelu w mieście.
Śnieg przestał sypać. Świeży puch na dachach i ulicach skrzył się w słońcu, tronującym na czystym niebie. Zeszli w stronę mostu przerzuconego nad skutą lodem Wisłą i bez przeszkód dostali się na nowe miasto. Tego świątecznego dnia wszystkie bramy były szeroko otwarte. Zagłębili się w dzielnicę żydowską. Tutaj sklepiki i okiennice były pozamykane. Lud Abrahama nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że gorączka karnawału może podpalić ich domy, pozabijać synów, dopuścić się gwałtu na ich żonach i córkach. Gdy przechodzili przed synagogą, jeden z towarzyszy Kopernika splunął. Pozostali zaczęli pokrzykiwać, waląc laskami lub płazami mieczy w ściany i odrzwia domostw:
– Na pohybel Żydom, trucicielom wody, bluźniercom, pożeraczom dzieci!
Mikołaj przygryzał wargi i w myślach przeklinał swoje tchórzostwo, które nie pozwalało mu ukrócić tej zabawy. Wuj Łukasz i mistrz Brudzewski – którego niektórzy uważali za „nowego chrześcijanina” – uczyli go, że ludzie ci, uciekający z Francji lub z Hiszpanii, zostali przez pierwszego Jagiellona przyjęci w Polsce, aby upowszechniać wśród barbarzyńskich mieszkańców nadwiślańskiego kraju znajomość medycyny, języków starożytnych, weksli, a także odsłonili przed nimi wszelką mądrość pochodzącą z Arabii, Persji, Indii czy Chin. Kamień spadł mu z serca, gdy pochód opuścił w końcu żydowską dzielnicę, nie natykając się na żadnego z jej mieszkańców, gdyż z całą pewnością nie umknąłby cało z tego spotkania.
Wkroczyli do dzielnicy Węgrów, cieszącej się niegdyś reputacją heretyckiej. Przylegająca do wałów obronnych wielka budowla o cynobrowych ścianach uczepiła się opasłych murów niczym złożony z minerałów, pożółkły bluszcz. Czerwona latarnia ubrana w śnieżną czapę wisiała nad wybijanymi gwoźdźmi drzwiami, pomalowanymi na szpetny różowy kolor. Mikołaj znał tę przyozdobioną szyldem z napisem „Bukiet Fiołków” oberżę; zajrzał tu dwa lub trzy razy po to, by zdobyć pierwsze doświadczenia wieku męskiego. W przeciwieństwie do niego Andrzej, zawsze w towarzystwie służącego mu za ochronę bitnego Filipa, był częstym gościem tego rodzaju przybytków. Tak więc, gdy otworzyło się małe okienko w drzwiach i właściciel rozpoznał jednego ze swoich stałych klientów, bez najmniejszych problemów dostali się do środka.
W obszernym pomieszczeniu starano się odtworzyć otomański harem, z ceramicznymi płytkami w arabeskowe motywy i stosami poduszek, w których nurzała się dwunastka prawie nagich dziewcząt. Na środku widniał mały, okrągły basen bez wody, wypełniony suszonymi kwiatami. Panował piekielny upał; w kominku i dwóch piecykach, niewiele mających z Turcją wspólnego, trzaskał ogień nieustannie podsycany przez starą służącą.
Było ich już tylko ośmiu. Pozostali, zbyt bojaźliwi lub po prostu ostrożni, woleli pozostać w wyżej położonej części miasta i podążyć za karnawałowym orszakiem. Podczas gdy towarzystwo, chichocząc, przestępowało z nogi na nogę, nie skrępowany najwyraźniej Andrzej wskazał na trzymającą się na uboczu młodziutką dziewczynę o ciemnej cerze, długich czarnych włosach i ogromnych oczach grubo podkreślonych barwiczką:
– To ci dopiero! Nowa! Jak masz na imię, mała?
– Kleopatra – odpowiedziało dziewczę z mocnym morawskim akcentem.
Jej lekka, prześwitująca tunika i zdobiący głowę żelazny diadem mogły, przy odrobinie fantazji, uchodzić za strój królowej Egiptu.
– Dobrze, Kleopatro – podjął wesoło Andrzej – chodź zatem oddać Cezarowi należny mu hołd.
Ciasno spleciona para ruszyła po skrzypiących schodach. Mikołaj czuł się ogromnie skrępowany. Wypił mniej niż pozostali, zaś marsz w zimnie dodatkowo go otrzeźwił. To nie ten wypad do domu publicznego tak go niepokoił. Przewidująco zaopatrzył się zresztą w kondom ze świńskiego pęcherza. Od początku, praktycznie od biesiady w gospodzie, martwiło go zachowanie starszego brata. Tak szybko wychylał kufel za kuflem, a potem, u Żydów, tak zajadle wykrzykiwał obelgi, że młodszy brat nie rozpoznawał w nim już przyjaciela z dzieciństwa, z którym dzielił wszystko jak z bliźniakiem. Od chwili przenosin do Krakowa Andrzej zmienił się. Raz odgrywał rolę głowy rodziny, co strasznie go irytowało, bo ten kruchy jak szkło, zawsze napięty chłopiec o rozedrganych nerwach potrzebował raczej opieki ze strony statecznego i rozsądnego Mikołaja albo silnego i obdarzonego sporą dawką zdrowego rozsądku Filipa; to znów znikał na całe tygodnie, nie chodząc na wykłady i nie zdradzając bratu, gdzie się w owym czasie podziewał.
W tym momencie ociekającego potem pod grubą lisiurą Mikołaja wzięła chęć, by odwrócić się na pięcie i opuścić ten ohydny przybytek. Ale nie, nie powinien tak zostawiać brata. Znużony, poprosił grubą Izabelę, by poszła z nim na górę. Ta kobieta bez wieku, ubrana lekko na hiszpańską modłę, by uzasadnić imię zapożyczone od kastylijskiej królowej, zręcznie rozprawiczyła go w ubiegłym roku.
Pokojem zwano szumnie małą, brudną izbę na poddaszu z pełniącym rolę łoża siennikiem. Izabela rozpięła spinający talię pas. Nagle zza cienkiej ścianki dobiegł przeraźliwy krzyk kobiety, a potem głos Andrzeja:
– Zdzira, świnia, żydowska suka! Ostrzegałem cię... Ostrzegałem!
Mikołaj, w rozpiętych spodniach i samej tylko koszuli jednym susem wyskoczył z izby i wpadł do sąsiedniego pokoiku. Jego brat stał, rozebrany, z zakrwawionym sztyletem w dłoni. Dziewczyna leżała nieruchomo u jego stóp, naga, z krwawą raną w miejscu ramienia.
– Coś ty zrobił, Andrzeju? Oszalałeś?
– To ona, to ona! Ma ospę, popatrz... Kazałem jej zwrócić pieniądze. Odmówiła. Rzuciła się na mnie. Wtedy...
Pozostali studenci zebrali się w drzwiach. Na pewno zaraz przybiegnie właściciel.
– Wynośmy się stąd! – rzucił Mikołaj. – Andrzeju, zostaw tutaj te pieniądze. Wynośmy się, mówię!
Pozbierawszy ubrania, banda stoczyła się po schodach, przeskakując po kilka stopni naraz. Właściciel zagrodził drzwi. Jednym ciosem pięści Filip wysłał go w stos poduszek, podczas gdy Mikołaj rzucił mu pełną sakiewkę. Na przyprószonej śniegiem ulicy rozproszyli się i zaczęli biec, chcąc jak najszybciej wydostać się z węgierskiej dzielnicy. Mikołaj, Filip i Andrzej, który nie wypuszczał z dłoni pełnej w połowie butelki wódki, znaleźli się wkrótce przed żydowską dzielnicą. Minęła ich banda przebierańców wykrzykujących obelgi i walących w drzwi i zawarte okiennice. Niektórzy wymachiwali pochodniami, co wróżyło niepomyślny obrót rzeczy.
– Nareszcie ludzie, którzy potrafią się bawić. – Rzucił z rosnącym podekscytowaniem Andrzej. – Przyłączmy się.
Mikołaj chwycił go za ramię:
– Proszę, wracajmy do domu!
Starszy z braci gwałtownie wyzwolił się z uścisku:
– Zostaw mnie, zrzędo! Dzisiaj karnawał. Wszystko jest dozwolone.
Niewzruszony Filip stanął przed nim i ze spokojem wymierzył mu dwa celne policzki. Ogłuszony Andrzej zachwiał się. Brat i kuzyn podtrzymali go, owijając jego ramiona wokół własnych, i dosłownie pociągnęli przez przedmieścia, omijając dzielnicę żydowską, nad którą zaczęły się już wznosić pióropusze dymu. Wkrótce pokonali most na Wiśle pod drwiącymi, pełnymi niesmaku spojrzeniami strzegących go żołnierzy. Przeszli duży rynek pełen świętujących i w końcu znaleźli się w pięknej rezydencji biskupa Warmii.
Andrzej, osłabiony, przez trzy dni pozostawał w łóżku. Kiedy niespokojni Mikołaj i Filip zaglądali do niego, rzucał im się do nóg i prosił o przebaczenie. W poranek czwartego dnia służący w królewskich barwach zastukał do ich drzwi. Przyniósł królewskie wezwanie, nakazujące Mikołajowi i Andrzejowi Kopernikom udać się natychmiast na Wawel, gdzie zostaną przyjęci przez króla. W największym pośpiechu Mikołaj pobiegł po brata. Pokój Andrzeja był jednak pusty. Służący powiedział, że dopiero co widział, jak rekonwalescent wychodził drzwiami dla służby, ale zaułek świecił pustkami. Zmartwiony Mikołaj obwieścił owo zniknięcie królewskiemu słudze i z głupia frant zaproponował, by Filip zastąpił uciekiniera. Ten jednak wzruszył ramionami i Mikołaj zrozumiał: bastard biskupa oficjalnie był tylko przygarniętym z litości, ubogim krewniakiem.
Poprzedzany przez lokaja, Mikołaj wspinał się więc samotnie prowadzącą pod górę aleją do zamku królewskiego. Strach ściskał go za gardło. Dobrze wiedział, jaki był powód tego wezwania. I, jak widać, Andrzej także się go domyślił.
Kazimierz IV kazał przenieść swoje łoże do niewielkiej sali służącej prywatnym audiencjom. Jakiś czas temu stary monarcha mocno podupadł na zdrowiu, nadworni medycy zaś nie dawali mu więcej jak kilka miesięcy życia. Gdy Mikołaj ukląkł, lokaj schylił się do poszczuplałej twarzy króla, która, niegdyś rumiana, teraz jakby sczerniała. Wysłuchawszy posłańca, który szeptem wyjaśniał mu nieobecność Andrzeja, król Kazimierz uśmiechnął się dziwnie i rzucił tonem, który miał być grzmiący, a wydawał się dziwnie schrypnięty:
– Mikołaju, Mikołaju, co zrobiłeś z twoim bratem?
Nie wiedząc, czy czcigodny chory stroi sobie żarty, młodzieniec wybełkotał:
– Wasza Wysokość, Wasza Wysokość...
Król odwrócił głowę w stronę mężczyzny, który stał wyprostowany u jego boku. Był to największy wróg wszystkich krakowskich żaków: namiestnik królewskiej straży, baron Glimski. Ten skinął lekko głową i zaczął monotonnym głosem:
– Panie Kopernik, pan i pański brat sprawiliście nam sporo kłopotów waszą burzliwą eskapadą. Na szczęście dziewczyna żyje. Ale właściciel wiadomego... przybytku przyszedł poskarżyć się moim strażnikom. Człowiek ten jest jednym z moich najlepszych agentów. Pewnie pan o tym nie wie, panie Kopernik, ale w dzielnicy nazywanej węgierską roi się od szpiegów tureckiego sułtana. Arpad zaś, bo tak brzmi imię tego nieszczęsnego sutenera, który doświadczył pięści pańskiego... kuzyna, zna ich wszystkich i informuje mnie o ich knowaniach. Nie chcę, by zabrakło mi tak cennego człowieka z powodu wybryków głupich, pijanych studentów.
– Zwłaszcza, gdy rzeczeni opoje – dopowiedział król – należą do rodziny człowieka, którego kocham jak własnego syna i który potrafi ustrzec moje królestwo przed zakusami mistrza krzyżackiego. Ach, już słyszę śmiech tego Hohenzollerna, kiedy dowie się, że jedyną rozrywką bratanków biskupa Warmii jest zarzynanie dziwek. Ale niechże pan mówi dalej, namiestniku!
Podczas, gdy Mikołaj, ciągle klęcząc, trząsł się na całym ciele, baron Glimski podjął właściwym sobie suchym, nasyconym podejrzliwością tonem:
– Musieliśmy słono zapłacić, by Arpad zapomniał o tym incydencie. Jednak inna sprawa z Żydami. Kilka ich domów zostało splądrowanych i spalonych. Dwie dwunastoletnie dziewczynki zgwałcone. Stary rabin umęczony i ogolony od stóp do głów, co dla nich jest najcięższym upokorzeniem. Bardzo trudno było mi przekonać przewodniczącego gminy żydowskiej, że bratankowie biskupa Warmii nie brali w tej drugiej sprawie udziału, co donoszą moi agenci. A wie pan, panie Kopernik, kim jest ów przewodniczący? Doktor Jan Faust, jedyny medyk w całej Polsce, który potrafi ulżyć cierpieniom Jego Królewskiej Mości. Doktor Faust, który podczas wojny z krzyżakami wyleczył pańskiego wuja z poważnego zranienia. Co pan robi, panie Kopernik? Chce pan zgubić królestwo?
Z wysokimi kośćmi policzkowymi i ciężkimi powiekami maskującymi spojrzenie, Glimski przypominał kruka.
– Podnieś się, drogi Mikołaju – powiedział król łagodnym głosem – i usiądź przy mnie. Wiem, że potrafiłeś w całej tej sprawie zachować zimną krew. Twój poczciwy kuzyn Filip, który z pewnością nie należy do najbystrzejszych umysłów na świecie, ale posiada przemiły talent bajarza, opowiedział mi całą tę przygodę. Pewnie szczerze bym się uśmiał, wspominając moje własne młodzieńcze szaleństwa, gdyby nie okoliczności. Wstań, mówię!
Młodzieniec posłuchał i przycupnął na taborecie, który wskazał mu król. Czuł, jak w środku gotuje się ze złości. „Filip! Zdrajca! A więc donosił o wszystkim namiestnikowi, królowi, wujowi Łukaszowi!” Mikołaj poprzysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja, powie kuzynowi, co o tym myśli.
– Udało nam się w końcu wyciszyć ten incydent – podjął na nowo baron. – Nie bez problemów. Ale jeśli chodzi o pańskiego brata...
Zawiesił głos; zapachniało groźbą.
– Niestety, nie wiem, dokąd uciekł – zaczął Mikołaj błagalnym tonem. – Proszę mu wybaczyć, Wasza Wysokość. Przyrzekam Waszej Królewskiej Mości, że od tej pory go upilnuję i utrzymam na prostej drodze. To słaba istota, wydaje mi się, że mam na niego dobry wpływ...
– To nie będzie potrzebne – uciął Glimski. – W dniu zajścia powiadomiliśmy Jego Eminencję biskupa. Tego ranka zaś jeden z jego posłańców nakazał mi jak najszybciej odesłać Andrzeja do Torunia. Być może już wpadł w ręce moich ludzi. Musiał schronić się u kochanki...
– Kochanki? – wykrzyknął Mikołaj.
Król zaśmiał się drwiąco:
– Aha, miły Mikołaju! Kiepsko pilnujesz swego starszego brata! Całe miasto, a nawet król, wie o jego związku z Filomeną, piękną, lecz nieco przywiędłą jak na mój gust, neapolitanką, o którą konkuruje z wielebnym Pasolesim, legatem Jego Świątobliwości Innocentego VIII w Polsce.
Mikołaj miał wrażenie, że padnie z osłupienia i wściekłości. W jaką kabałę wplątał się Andrzej? A jaki los przeznaczy wuj jemu? Jakby czytając w jego myślach, naczelnik królewskiej straży podjął od nowa:
– Przedstawiliśmy Jego Eminencji, pana wujowi, pański dobroczynny udział w tej przykrej sprawie. Proszę więc kontynuować studia...
– ...tak błyskotliwie jak dotąd – przerwał król. – I, na moją wiarę, pewnego dnia, którego już nie ujrzę, i oby nastąpił jak najpóźniej ze względu na drogiego Łukasza, będziesz godnym biskupem Warmii. Albo i papieżem! Chociaż, skoro polskiego papieża świat dotąd nie widział, to i pewnie nigdy nie ujrzy!
Kazimierz IV wybuchnął gromkim śmiechem, który nagle urwał się w paroksyzmie bólu:
– Ajajaj, zaraz mnie rozerwie! Glimski, niech pan wezwie doktora Fausta! I zostawcie mnie samego!
Zaledwie wyszli z małej sali audiencyjnej, do której wbiegli pospiesznie medycy, namiestnik dość brutalnie chwycił Mikołaja za łokieć:
– Mój chłopcze, wyciągnąłem cię z niezłej kabały. W zamian za to poproszę cię o małą przysługę. Pruski student, Otton, alias Achilles Hohenzollern, znasz go?
– Tak, z widzenia. Chorowity, małomówny chłopak. I trochę zarozumiały. O niego chodzi? Nie spotykam się z nim. A w każdym razie on nie spotyka się nami, gorszymi, „Polaczkami”.
– W takim razie nie tylko zaczniesz się z nim spotykać, ale zostaniesz jego najlepszym przyjacielem. To syn burgrabiego Brandenburgii, który chce położyć łapę na zakonie krzyżackim. Zdobędziesz jego zaufanie i będziesz donosić mi o każdym słowie, jakie wypowie, każdym człowieku, z jakim się spotka. Jeżeli dodatkowo uda ci się dotrzeć do jego korespondencji... mam zgodę twojego wuja. I króla...
Glimski nie powiedział już nic więcej. Mikołaj doskonale zrozumiał, jaką rolę kazano mu odgrywać: szpiega. Choć w gruncie rzeczy, jak stwierdził w drodze powrotnej, nie był temu do końca przeciwny. To mogło być podniecające.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom, nic nie stanęło na przeszkodzie w nawiązaniu zażyłości z Ottonem Hohenzollernem. Jego rodzina rosła w siłę na swych północnych dziedzinach; jej obecność u granic Prus Królewskich zaczynała budzić niepokój. Studenci tak zwanej narodowości niemieckiej pogardzali natomiast chłopcem, zwłaszcza Bawarczycy, którzy uważali wszystkich rodaków z północnych terenów Brandenburgii i Meklemburgii za germańskich barbarzyńców, by nie powiedzieć: Gotów. W dodatku ogólnie było wiadomo, że obecni Hohenzollernowie wywodzili się z drobnej szlachty z okolic Norymbergi.
Noszący imię antycznego herosa Otton nie miał w sobie nic z dzielnego wojownika czy junkra. Był to wątły chłopiec, to zaś, co Mikołaj wziął za pyszałkowatość, było straszliwą nieśmiałością, która sprawiała, że biedak się jąkał. Kiedy podczas zajęć wznowionych po karnawałowym tygodniu Kopernik zaczepił go pod pretekstem odpisania opuszczonego wykładu z prawa kanonicznego, Achilles, rumieniąc się jak panienka, wyznał mu podziw, jaki żywił dla nierozłącznego tria, które kolegium zwało „trzema synami biskupa Warmii”. Tak bardzo chciałby uczestniczyć w ich psotach i rozgardiaszu, jaki czynili! Na te słowa Mikołaj wybuchnął śmiechem i solidnie klepnął młodzieńca, któremu przeznaczone było zostać pewnego dnia burgrabią, a nawet mistrzem zakonu krzyżackiego. Achilles po tym przyjaznym plaśnięciu w plecy o mało nie upadł; pozbierawszy się, zmartwił wyjazdem Andrzeja:
– Bez niego w Collegium Maius nie będzie już tak samo – westchnął.
– W takim razie go zastąpisz! Hej, Filipie! A gdybyśmy poszli z naszym nowym przyjacielem na piwo do „Lepiej tu niż naprzeciw”?
Achilles Hohenzollern przywiązał się do Mikołaja Kopernika jak psiak. Mówił mu wszystko, powierzał najdrobniejsze wspomnienia z pozbawionych uczucia i wypełnionych smutkiem dni swego dzieciństwa w Królewcu, bez matki, bez jakiejkolwiek kobiety, bez najmniejszych oznak czułości, pośród pijanych i śmierdzących żołdaków w zbrojach, z którymi rozstawali się tylko w sypialni. Pokazywał nowemu przyjacielowi listy przysyłane przez wuja, wielkiego mistrza krzyżackiego, najzacieklejszego wroga biskupa Warmii. Były to wyłącznie surowe nakazy w rodzaju „spotykaj się tylko z najlepszymi uczniami w twojej klasie”, „zachowaj szacunek dla profesorów”, naszpikowane błędami i barbaryzmami, okraszone maksymami i ludowymi przysłowiami: „dziesięć koron włożonych w mszał wartych jest więcej niż jeden złoty stracony w gospodzie, lecz cowieczorna modlitwa warta jest więcej od mszału...”. Przekazując te rzeczy namiestnikowi królewskiej straży, Mikołaj zastanawiał się, jak takie głupstwa mogą być użyteczne dla barona Glimskiego i polityki obronnej kraju. Lecz cała sprawa bawiła go coraz bardziej.
Natomiast o wiele mniej cieszyły nocne spacery poza murami, na które wyciągał go Achilles teraz, gdy nastała wiosna. Delikatny chłopiec, „to chuchro”, jak mawiał trochę zazdrosny Filip, wieszał się ramienia Mikołaja; czasem brał jego dłoń w swoją, wychudłą i spoconą. Zmuszał go, by siadał na szczycie zbocza i podziwiał nocne niebo w łagodną wiosenną porę.
– Popatrz, Mikołaju, jak pełny jest Księżyc! Któż może powiedzieć, jaka jest jego droga wokół naszej matki Ziemi? A Mars, ta niespokojna gwiazda, popatrz, jaki jest czerwony. Kto wie, czy tam, w górze, nie żyją ludzie tacy jak my? Hę? Kto wie?
Achilles był bardzo słaby z algebry i geometrii: Mikołaj odrabiał za niego wszystkie zadania. Ich mistrz, Wojciech z Brudzewa, wiedząc o tym szachrajstwie i będąc dokładnie poinformowanym przez Glimskiego, że ta nieoczekiwana przyjaźń między siostrzeńcami biskupa Warmii i wielkiego mistrza krzyżackiego miała za przyczynę wyłącznie rację stanu, zachęcał wręcz swojego najlepszego ucznia, by zagłębiał się w mędrkowanie Prusaka. Cel Brudzewskiego był jednak inny. Od momentu, gdy zawziął się, by udowodnić Kopernikowi, że Euklides i Pitagoras przede wszystkim stanowili narzędzia zdolne zbudować niebiańską mechanikę, napotkał na nieprzejednany opór młodzieńca. Teraz, z powodu gadaniny Achillesa, Kopernik został niejako zmuszony, by z większą uwagą wczytać się w Ptolemeusza i filozofów aleksandryjskich, choćby tylko po to, by przydać nieco pikanterii tym mdłym rozmowom pod gwiaździstym sklepieniem. A także, by pokazać namiestnikowi królewskiej straży, że potencjalny wielki mistrz krzyżacki jest istotą tak zniewieściałą, jak nieszkodliwą.
W ten właśnie sposób Mikołaj Kopernik w końcu zainteresował się aleksandryjską i arabską astronomią.