- W empik go
Tajemnica lwiej grzywy. The Adventure of the Lion’s Mane - ebook
Tajemnica lwiej grzywy. The Adventure of the Lion’s Mane - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Przygoda dzieje się w okresie świąt Bożego Narodzenia. Znajomy Sherlocka Holmesa posłaniec Peterson jest świadkiem nocnej awantury. Wkracza, aby pomóc biednej ofierze – pijanemu starcowi, napastowanemu przez chuliganów. Jednak ten, po nieumyślnym wybiciu szyby w sklepie, ucieka pozostawiając na ulicy podniszczony kapelusz i dorodną gęś. Peterson bez wahania zabiera te rzeczy do Holmesa. Sherlock dedukuje z kapelusza cechy właściciela, a gęś oddaje Petersonowi. Wkrótce w gęsi znaleziony zostaje błękitny karbunkuł skradziony w hotelu bogatej hrabinie Morcar. (za Wikipedią).
Kategoria: | Angielski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-628-6 |
Rozmiar pliku: | 74 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwnie się złożyło, że najzawilszy i najniezwyklejszy problemat nasunął mi się do rozwiązania już po mem usunięciu się z życia publicznego i że nieszukany, niepytany, przyszedł sam pod moje drzwi. Stało się to, kiedym już zainstalował się w mojej małej posiadłości w Lussex i kiedym się już całkowicie oddał najistotniejszemu współżyciu z przyrodą, do którego wzdychałem w ciągu długich lat, spędzonych w ponurym Londynie. W tym okresie mego życia poczciwy Watson niemal zupełnie znikł mi z oczu. Dorywcza wizyta w święto — to już było dużo. Muszę wobec tego wystąpić w roli własnego swego kronikarza, Ach, gdybyż to on był ze mną, cóżby potrafił zrobić z tak niezwykłego zdarzenia i z mego triumfu nad przeciwnościami!
Jednakże niema rady, muszę opowiedzieć, co do mnie należy w najzwyczajniejszy sposób, starając się uwydatnić w słowach każdy etap na tej trudnej drodze, która doprowadziła mnie do rozwiązania tajemnicy „lwiej grzywy“.
Willa moja leży na południowem zboczu Dawus, i mam z niej rozległy widok na La Manche. W tem miejscu wybrzeże stanowią wyłącznie skały wapienne, z których można zejść wdół, do morza, jedynie wąską, długą, krętą ścieżyną, ogromnie stromą i śliską. Na samym dole znajduje się kamienista stu-jardowa plaża. Piękna ta zatoka ciągnie się na wiele mil w obu kierunkach, a w jednym jej punkcie widnieje przystań i miasteczko Fulworth.
Dom mój jest odosobniony. Ja, moja stara gospodyni i pszczoły wystarczamy sobie zupełnie. O pół kilometra dalej znajduje się znany zakład naukowy Harolda Stackhursta, zwany: „The Gabies“, w którym kilkudziesięciu młodych chłopców przygotowuje się do różnych zawodów pod kierunkiem kilku nauczycieli. Stackhurst ongiś był sam za dawnych dobrych czasów sławnym wioślarzem i doskonałym uczniem. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedym się osiedlił na wybrzeżu, i z nim jedynym byłem w takich stosunkach, że zachodziliśmy od czasu do czasu bez zaproszenia.
Przy końcu lipca 1907 r. przez długi czas trwała serja pięknych pogód. Trudno było siedzieć w domu i pracować. Pewnego dnia począłem więc schodzić krętą dróżką wdół, do wybrzeża. Nagle ktoś na mnie zawołał, i ujrzałem Harolda Stackhurst’a, który machał mi na powitanie ręką.
— Co za ranek, panie Holmes! Myślałem właśnie, że spotkam pana na spacerze.
— Ma pan zamiar pływać, jak widzę.
— A, stare pańskie sztuczki — zaśmiał się, klepiąc swą odstającą kieszeń. — Tak. Macpherson poszedł wcześniej, spotkamy go zapewne na dole.
Fitzray Macpherson był nauczycielem, człowiekiem młodym i sympatycznym, który miał zagrożone serce po ataku ostrego reumatyzmu. Zresztą, zbudowany był atletycznie i celował w różnych sportach, które nie wymagały nadmiernego fizycznego wysiłku. Latem i zimą namiętnie uprawiał pływanie, a że ja sam pływam chętnie, spotykaliśmy się często nad morzem.
W tejże chwili ujrzeliśmy go właśnie. Głowa jego wychylała się z za skały, gdzie kończyła się ścieżka. Potem pojawiła się cała jego postać, zataczająca się, jakby był pijany. W następnym momencie wzniósł obie ręce wgórę, krzyknął straszliwie i padł na twarz. Stackhurst i ja rzuciliśmy się naprzód i czem prędzej przewróciliśmy go na plecy. Był niewątpliwie bliski zgonu. Przewrócone okropnie białka i przeraźliwie blade policzki były dostatecznie wymowne. Ostatni błysk życia przebiegł mu po twarzy, i wymówił z jękiem kilka słów. Były tak niewyraźne, że udało mi się zrozumieć tylko dwa ostatnie: „lwia grzywa“. Było to niewytłumaczone i niezrozumiałe, lecz słyszałem te słowa wyraźnie. Nagle nieszczęśliwiec uniósł się napół, wyciągnął ręce i padł nawznak. Był martwy.
Mój towarzysz stał skamieniały z przerażenia, lecz ja, jak to sobie łatwo wyobrazić, miałem całkowite poczucie powagi sytuacji. Jasne, że wypadek był niezwykły. Zmarły miał na sobie tylko kostjum i płaszcz kąpielowy oraz płócienne pantofle. Płaszcz zesunął mu się z ramion, obnażając plecy. Spojrzeliśmy na nie ze zdumieniem. Były bowiem całe pokryte ciemno-czerwonemi smugami, jakby go ktoś w straszliwy sposób zbiczował dyscypliną z cienkiego drutu. Bat, który mu wymierzył tę niepojętą karę, był najwidoczniej bardzo giętki, gdyż krwawe smugi sięgały aż poza ramiona i boki. Zmarłemu zastygła na podbródku krew, w przedśmiertnych mękach zagryzł, widać, spazmatycznie dolną wargę. Straszliwy skurcz jego twarzy świadczył, jak okropną była agonja.
Klęczałem nad ciałem, a Stackhurst stał opodal, gdy nagle długi cień padł między nas, i ujrzeliśmy Jana Murdocha. Murdoch, wysoki, ciemny, chudy człowiek, ponury i samotny, nie przyjaźnił się z nikim. Był nauczycielem matematyki w zakładzie Stackhursta. Zdawało się, że przebywa on zawsze w wyższych, abstrakcyjnych strefach, nieczuły i głuchy na wypadki codziennego życia. Przez uczniów uważany był za dziwaka i byłby się może stał ich pośmiewiskiem, gdyby nie coś cudzoziemskiego, co przeglądało nietylko z jego czarnych jak węgiel oczu i smagłej twarzy, lecz i z nagłych wybuchów pasji, które świadczyły o charakterze raczej drapieżnym. Pewnego dnia, zniecierpliwiony ciągłem ujadaniem pieska, należącego do Macphersona, złapał biedne stworzenie i wyrzucił je poprostu przez okno, za co niewątpliwie Stackhurst byłby mu udzielił dymisji, gdyby nie to, że był to pierwszorzędny nauczyciel. Ten to dziwny, skomplikowany człowiek stanął między nami. Zdawał się być szczerze przejęty widokiem, jaki miał przed oczyma, choć zapewne incydent z psem nie wpłynął na zacieśnienie stosunków między nim i zabitym.
— Biedny chłopak! Biedny chłopak! W czem mogę być pomocny? Co mam zrobić?
— Czy pan był z nim razem? Czy może pan opowiedzieć, jak to się stało?
— Nie, nie. Spóźniłem się tego ranka. Nie byłem jeszcze wcale nad morzem. Przychodzę prosto z „The Gables“. Co mam robić?
— Może pan zawiadomić posterunek policyjny w Fulworth. Niech pan tam dokładnie wszystko opowie.
Murdoch bez słowa obrócił się na pięcie i odszedł, a Stackhurst, zgnębiony tą tragedją, został przy ciele. Ja zaś usiłowałem zdać sobie sprawę ze wszystkiego. Najpierwszą moją troską było, kto znajduje się na plaży. Ze ścieżki, na której stałem, widziałem całą zatoczkę. Była kompletnie pusta. Zaspokoiwszy w tym względzie swoją ciekawość, począłem schodzić wdół. Widniały na niej jedne tylko ślady. Nikt więcej nie schodził tego dnia do zatoczki. Kiedym wreszcie powrócił do trupa, ujrzałem, że zebrała się koło niego grupka przechodniów. Stackhurst był tam, oczywiście, ciągle jeszcze, i akurat nadszedł Jan Murdoch z Andersonem, miejscowym policjantem. Ten przesłuchał każdego z nas pokolei, spisał protokół i wreszcie odprowadził mnie na stronę.
— Byłbym szczęśliwy z pańskiej pomocy, panie Holmes. To jest za duża sprawa jak na mnie, a słyszałem od niejednego, że pan to jest pierwsza klasa na takie rzeczy.
Poradziłem mu, aby posłał natychmiast po swego zwierzchnika oraz po doktora, a przedewszystkiem — aby nie pozwolił nikomu ruszać trupa, ani nawet zbliżać się doń. Jednocześnie przeszukałem kieszenie zmarłego. Znalazłem tam rękawiczkę, scyzoryk i kawałek papieru, który podałem policjantowi. Na karteczce tej było napisane: „Będę na umówionem miejscu, bądź pewny. Maudie“. Wyglądało to na sprawę miłosną. Włożyliśmy wszystko zpowrotem do kieszeni zmarłego, i ponieważ nie miałem tam więcej nic do roboty, wróciłem do domu.
Stackhurst zaszedł do mnie w dwie godziny później i oznajmił, że ciało przeniesiono do „The Gables“, skąd będzie prowadzone śledztwo. Przyniósł ważne nowiny. Badania całej okolicy i grot w skałach nie dały żadnego wyniku. Natomiast przejrzał on papiery, pozostałe po Macphersonie, i znalazł wśród nich zażyłą korespondencją z niejaką panną Maud Bellamy z Fulworth’u.
— Policja zabrała te listy — wyjaśnił Stackhurst — dlategom ich nie przyniósł. Ale niema wątpliwości, że to poważna sprawa miłosna. Nie widzę przyczyny, dla której nie dałoby się to powiązać z okropnem wydarzeniem, tem bardziej, że ta dziewczyna........The Adventure of the Lion’s Mane
It is a most singular thing that a problem which was certainly as abstruse and unusual as any which I have faced in my long professional career should have come to me after my retirement, and be brought, as it were, to my very door. It occurred after my withdrawal to my little Sussex home, when I had given myself up entirely to that soothing life of Nature for which I had so often yearned during the long years spent amid the gloom of London. At this period of my life the good Watson had passed almost beyond my ken. An occasional week-end visit was the most that I ever saw of him. Thus I must act as my own chronicler. Ah! had he but been with me, how much he might have made of so wonderful a happening and of my eventual triumph against every difficulty! As it is, however, I must needs tell my tale in my own plain way, showing by my words each step upon the difficult road which lay before me as I searched for the mystery of the Lion’s Mane.
My villa is situated upon the southern slope of the downs, commanding a great view of the Channel. At this point the coast-line is entirely of chalk cliffs, which can only be descended by a single, long, tortuous path, which is steep and slippery. At the bottom of the path lie a hundred yards of pebbles and shingle, even when the tide is at full. Here and there, however, there are curves and hollows which make splendid swimming-pools filled afresh with each flow. This admirable beach extends for some miles in each direction, save only at one point where the little cove and village of Fulworth break the line.
My house is lonely. I, my old housekeeper, and my bees have the estate all to ourselves. Half a mile off, however, is Harold Stackhurst’s well-known coaching establishment, The Gables, quite a large place, which contains some score of young fellows preparing for various professions, with a staff of several masters. Stackhurst himself was a well-known rowing Blue in his day, and an excellent all-round scholar. He and I were always friendly from the day I came to the coast, and he was the one man who was on such terms with me that we could drop in on each other in the evenings without an invitation.
Towards the end of July, 1907, there was a severe gale, the wind blowing up-channel, heaping the seas to the base of the cliffs and leaving a lagoon at the turn of the tide. On the morning of which I speak the wind had abated, and all Nature was newly washed and fresh. It was impossible to work upon so delightful a day, and I strolled out before breakfast to enjoy the exquisite air. I walked along the cliff path which led to the steep descent to the beach. As I walked I heard a shout behind me, and there was Harold Stackhurst waving his hand in cheery greeting.
“What a morning, Mr. Holmes! I thought I should see you out.”
“Going for a swim, I see.”
“At your old tricks again,” he laughed, patting his bulging pocket. “Yes. McPherson started early, and I expect I may find him there.”
Fitzroy McPherson was the science master, a fine upstanding young fellow whose life had been crippled by heart trouble following rheumatic fever. He was a natural athlete, however, and excelled in every game which did not throw too great a strain upon him. Summer and winter he went for his swim, and, as I am a swimmer myself, I have often joined him.
At this moment we saw the man himself. His head showed above the edge of the cliff where the path ends. Then his whole figure appeared at the top, staggering like a drunken man. The next instant he threw up his hands and, with a terrible cry, fell upon his face. Stackhurst and I rushed forward–it may have been fifty yards–and turned him on his back. He was obviously dying. Those glazed sunken eyes and dreadful livid cheeks could mean nothing else. One glimmer of life came into his face for an instant, and he uttered two or three words with an eager air of warning. They were slurred and indistinct, but to my ear the last of them, which burst in a shriek from his lips, were “the Lion’s Mane.” It was utterly irrelevant and unintelligible, and yet I could twist the sound into no other sense. Then he half raised himself from the ground, threw his arms into the air, and fell forward on his side. He was dead.
My companion was paralyzed by the sudden horror of it, but I, as may well be imagined, had every sense on the alert. And I had need, for it was speedily evident that we were in the presence of an extraordinary case. The man was dressed only in his Burberry overcoat, his trousers, and an unlaced pair of canvas shoes. As he fell over, his Burberry, which had been simply thrown round his shoulders, slipped off, exposing his trunk. We stared at it in amazement. His back was covered with dark red lines as though he had been terribly flogged by a thin wire scourge. The instrument with which this punishment had been inflicted was clearly flexible, for the long, angry weals curved round his shoulders and ribs. There was blood dripping down his chin, for he had bitten through his lower lip in the paroxysm of his agony. His drawn and distorted face told how terrible that agony had been.
I was kneeling and Stackhurst standing by the body when a shadow fell across us, and we found that Ian Murdoch was by our side. Murdoch was the mathematical coach at the establishment, a tall, dark, thin man, so taciturn and aloof that none can be said to have been his friend. He seemed to live in some high, abstract region of surds and conic sections, with little to connect him with ordinary life. He was looked upon as an oddity by the students, and would have been their butt, but there was some strange outlandish blood in the man, which showed itself not only in his coal-black eyes and swarthy face but also in occasional outbreaks of temper, which could only be described as ferocious. On one occasion, being plagued by a little dog belonging to McPherson, he had caught the creature up and hurled it through the plate-glass window, an action for which Stackhurst would certainly have given him his dismissal had he not been a very valuable teacher. Such was the strange complex man who now appeared beside us. He seemed to be honestly shocked at the sight before him, though the incident of the dog may show that there was no great sympathy between the dead man and himself.
“Poor fellow! Poor fellow! What can I do? How can I help?”
“Were you with him? Can you tell us what has happened?”
“No, no, I was late this morning. I was not on the beach at all. I have come straight from The Gables. What can I do?”
“You can hurry to the police-station at Fulworth. Report the matter at once.”
Without a word he made off at top speed, and I proceeded to take the matter in hand, while Stackhurst, dazed at this tragedy, remained by the body. My first task naturally was to note who was on the beach. From the top of the path I could see the whole sweep of it, and it was absolutely deserted save that two or three dark figures could be seen far away moving towards the village of Fulworth. Having satisfied myself upon this point, I walked slowly down the path. There was clay or soft marl mixed with the chalk, and every here and there I saw the same footstep, both ascending and descending. No one else had gone down to the beach by this track that morning. At one place I observed the print of an open hand with the fingers towards the incline. This could only mean that poor McPherson had fallen as he ascended. There were rounded depressions, too, which suggested that he had come down upon his knees more than once. At the bottom of the path was the considerable lagoon left by the retreating tide. At the side of it McPherson had undressed, for there lay his towel on a rock. It was folded and dry, so that it would seem that, after all, he had never entered the water. Once or twice as I hunted round amid the hard shingle I came on little patches of sand where the print of his canvas shoe, and also of his naked foot, could be seen. The latter fact proved that he had made all ready to bathe, though.......