- promocja
- W empik go
Tajemnica mroku - ebook
Tajemnica mroku - ebook
Tajemnicza podróż w głąb ziemi i… własnych lęków.
Dziara i Obły znają się od dziecka ale nie łączy ich przyjaźń. Los rzuca ich w końcu do jednej klasy. Podczas klasowej wycieczki do kopalni chłopcy przypadkowo odłączają się od grupy i trafiają do tajemniczych podziemi, w których… coś się czai. Zaczyna się dramatyczna walka o wydostanie na powierzchnię. Ale nie chodzi tu tylko o ucieczkę z mrocznych korytarzy, każdy z chłopców stacza także bitwę z samym sobą…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4336-7 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od samego początku wszystko układało się jak najgorzej.
Październikowy ranek był szary i deszczowy. Bartek, którego z powodu mało sportowej sylwetki powszechnie nazywano Obłym, zerknął zza firanki na ulicę. Skuleni, zakapturzeni przechodnie dreptali śpiesznie, autobusy rozchlapywały kałuże, a wiatr ogałacał drzewa z pożółkłych liści. Westchnął głęboko. Znał, oczywiście, powiedzenie, że w taką pogodę nie wygania się nawet psa, ale też wiedział, że w tym brutalnym świecie zwyczajnemu nastolatkowi nie przysługują tego rodzaju przywileje. Z ciężkim sercem wrzucił do plecaka książki, zeszyty i kanapki.
Nigdy nie lubił szkoły, a tego roku znielubił ją jeszcze bardziej. Przez Dziarę.
Dziara pojawił się na początku września, zupełnie niespodziewanie – jak wszystkie nagłe nieszczęścia. Wkroczył do klasy bez żadnego skrępowania, z rękami w kieszeniach, łaskawie burknął Modliszce „dzie-bry” i rozsiadł się swobodnie w ostatniej ławce, wyciągając nogi daleko przed siebie. Nie mógłby wywrzeć bardziej wstrząsającego wrażenia, nawet gdyby przybył z odległej galaktyki. Ostrzyżony na jeża, z drutem kolczastym wytatuowanym wokół ramienia, w czarnym podkoszulku z czteroliterowym skrótem hasła obrażającego policję, rażąco odstawał od wizerunku przeciętnego gimnazjalisty. Z początku Obły nawet go nie rozpoznał, dopiero gdy Modliszka przedstawiła go z nazwiska jako nowego ucznia, z najgłębszej otchłani pamięci napłynęło to jedno jedyne wspomnienie, które przez tyle lat daremnie starał się wyprzeć.
To się wydarzyło, kiedy miał ledwie sześć lat.
Bawił się z kolegami na podwórku w chowanego. „Podwórkiem” przywykli nazywać kawałek trawnika przed blokiem, wciśnięty między parking, ulicę i pawilon handlowy. Były tu mały, mocno wysłużony plac zabaw, kilka ławek, żywopłot, parę rachitycznych drzewek, trzepak i boisko do koszykówki z pourywanymi koszami, o wyraźnie pofałdowanym asfalcie. Niewiele atrakcji, ale wówczas był to dla nich cały świat, pełen nieograniczonych możliwości i tajemnic, które dopiero czekały na odkrycie.
Bardzo chciał choć raz wygrać, jednak to nie było takie łatwe. Koledzy odnajdywali go zawsze bez trudu, bo z powodu jego pulchnych kształtów większość kryjówek pozostawała dla niego niedostępna. W desperacji usiłował nawet zakopać się w piaskownicy i prawie się udusił, a i ten fortel zawiódł. Gdy przyszła jego kolej szukania, w celu zwiększenia swoich szans dopuścił się drobnego szachrajstwa – odliczył do przepisowych dwudziestu szybciej, niż należało, i podglądał przez palce. Nie odczuwał specjalnych wyrzutów sumienia. Przecież gdyby wynik tej zaciętej rywalizacji zawsze i bez wyjątku był taki sam, wszyscy szybko by się znudzili. Mimo fortelu długo błąkał się wokół bloku, coraz bliższy płaczu. Któryś z chłopaków podkradł się z tyłu i ze śmiechem prztyknął go w ucho. Wreszcie wydało mu się, że czyjaś czerwona czapka z daszkiem zniknęła w cieniu pod schodami przed wejściem do bloku. Tak, to z pewnością była świetna kryjówka, ustronna i zasłonięta po bokach przez krzaki. Pobiegł tam, rozradowany, z góry smakując zwycięstwo, ale gdy rozgarnął zarośla, w wilgotnym półmroku pod betonowymi stopniami nie było nikogo.
Sterczał tam przez chwilę, zawstydzony, gdy nagle tuż koło jego nogi czmychnął spod schodów półdziki kocur, wsunął się zwinnie w szparę uchylonego okienka śmietnika i zanurkował w ciemność.
Obłemu aż się zrobiło ciepło z emocji, doznał nagłego olśnienia.
Gdy otwierał drzwi zsypu, cichutko skrzypnęły zawiasy. Z ciemnego wnętrza buchnęła nieprzyjemna woń przepełnionych kubłów i wilgotnych ścian. Zawahał się, przystanął na progu. Był tu już wcześniej parę razy przy okazji przedświątecznych porządków, kiedy pomagał ojcu wynosić różne niepotrzebne rupiecie – ale nigdy sam.
– Hej! – zawołał półgłosem. – Wyłaź, znalazłem cię!
Nie doczekał się odpowiedzi. Zdawało mu się, że mrok szumi lekko, jak w środku gigantycznej muszli.
– Wyłaź! – Spróbował być stanowczy. Zrobił pół kroku naprzód. – Przegrałeś! Wyłaź albo idę do domu!
Cisza.
Pamiętał, że włącznik światła powinien być gdzieś na prawo od drzwi. Ostrożnie przesunął się w tamtą stronę, szorując plecami po ścianie, i po omacku zaczął szukać dłonią. Spod palców z cichym szmerem sypały się kawałki złuszczonej farby. Z każdą upływającą chwilą robiło mu się cieplej, i to pomimo chłodu, który ciągnął od betonowej podłogi. Po trochu oddalał się od drzwi, ale upragniony włącznik wciąż pozostawał poza zasięgiem. Dopiero gdy odwrócił się twarzą do ściany i wspiął na palce, natrafił na niego ręką i natychmiast go przekręcił.
Pstryk – i nic.
Ciągle ten sam paskudny, gęsty mrok.
Serce zatrzepotało w nim gwałtownie. Chciał od razu uciec, ale zawadził nogą o jakieś pudło i upadł, obijając sobie boleśnie łokieć i biodro. Zanim się pozbierał, oszołomiony, ciężkie drzwi się zatrzasnęły.
Zdrętwiał ze strachu; bał się poruszyć, a nawet głośniej odetchnąć. Gdy przebrzmiało echo, cisza stała się jeszcze głębsza niż przedtem. Z podłogi zniknęła słoneczna smuga, tylko wysoko pod sufitem majaczyła brudna szyba jedynego okienka. Minęło sporo czasu, nim ochłonął na tyle, żeby się podnieść na drżących nogach.
– Głupi kawał… – wyjąkał. – I wcale nie śmieszny.
Dosłyszał szelest w ciemnościach i znów opuściła go cała odwaga. Skoczył do drzwi, ale nie potrafił znaleźć klamki, więc w popłochu załomotał pięściami w blachę.
– Wypuśćcie mnie! – zawołał. – Wszystko powiem tacie!
Był pewien, że coś się skrada do niego z tyłu. Mrok kłębił się za nim jak czarny dym. Znów coś usłyszał, jakiś chrobot na klapie kubła. Zaraz potem w okienku zakołysał się cień.
Szarpnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się nagle. Oślepił go słoneczny blask.
– Co jest, młody? – zabrzmiał kpiarski głos w potokach światła. – Boisz się szczurów?
Tak zawarł znajomość z Dziarą, łobuziakiem starszym o całe dwa lata. Wówczas jeszcze wszyscy nazywali go po prostu Jarkiem; nowa ksywa przylgnęła do niego dużo później, po pierwszym pobycie w poprawczaku.
Widywał go potem od czasu do czasu z daleka, jak rozganiał kamieniami wróble, podpalał kosze na śmieci albo ochlapywał błotem przechodniów. Przezornie unikał z nim spotkań, a po paru miesiącach na dobre stracił go z oczu. Przypuszczał, że Jarek wyprowadził się z rodzicami, ale w gruncie rzeczy nie interesowało go to za bardzo. Bez niego podwórko wydawało się o wiele przyjemniejszym miejscem.
Gdy nagle zobaczył go znowu, po latach, i to w swojej klasie, przeżył prawdziwy wstrząs. Rozpoznał Dziarę po chwili, choć zmieniło się w nim prawie wszystko. Nie przypominał już dawnego urwisa, raczej młodocianego przestępcę. Takie samo pozostało tylko jego zaczepne, nieprzyjazne spojrzenie przymrużonych oczu.
Od razu, na gorąco, zapragnął podzielić się z kimś swoimi złymi przeczuciami. Tuż obok, jak zawsze, siedział Monster.
– Będą kłopoty – rzucił Obły, trącając go łokciem.
Monster, czyli Maciek Potworowski, pod wieloma względami był jego przeciwieństwem – wysoki, bardzo chudy, ciemnowłosy, spokojny i zrównoważony, typowy ścisłowiec, lubił analizować dogłębnie każdy problem i starał się zawsze działać według optymalnych algorytmów, nawet myjąc zęby. Poważny jak na swój wiek, może nawet za bardzo, rzadko się uśmiechał, w ogóle unikał wyrażania emocji. Kiedy się denerwował, zaczynała mu drgać lewa brew. I na tym w zasadzie kończyła się jego skąpa mowa ciała. Nie słuchał muzyki, nie cierpiał psów i kotów, odkurzał trzy razy na tydzień książki w swoim pokoju – w obawie przed roztoczami.
Pomimo tak rażącej niezgodności charakterów i zainteresowań Obły z Monsterem trzymali się razem już od lat: od zamierzchłych czasów pierwszej klasy, kiedy posadzono ich w jednej ławce. Razem odbywali tę długą, ciernistą drogę, nazywaną przymusem powszechnej edukacji; razem stanowili część najdrobniejszego planktonu na szkolnym korytarzu i razem z niego wyrastali, żeby z czasem okrzepnąć, zmężnieć i dobić wspólnie aż do gimnazjum. Uzupełniali się nawzajem. Kiedy wyszło na jaw, że Monster nie potrafi wymówić angielskiej głoski „th” bez pryskania śliną, Bartek ćwiczył z nim aż do skutku. Gdy z kolei okazało się, że Obły ma poważne trudności z prawidłową koordynacją ruchów w koszykarskim dwutakcie – gwoli prawdy trzeba przyznać, że miał poważne trudności z prawidłową koordynacją ruchów w czymkolwiek – Maciek zaaplikował mu tak katorżniczy trening, że po dwóch tygodniach mógł bez wstydu pokazać się na wuefie. Kiedy Monster wpadł beznadziejnie na mieliznę poezji romantycznej, nie był w stanie odróżnić metafory od anafory i groziła mu pała na półrocze, Obły spędził z nim kilka morderczych wieczorów nad podręcznikiem, dopóki kryzys nie został zażegnany. Maciek, co oczywiste, rewanżował się przy matmie: z heroicznym poświęceniem klarował Bartkowi wykresy funkcji, przy czym jego lewa brew ani na chwilę nie pozostała nieruchoma.
Razem wybrali się na swoje pierwsze wagary (i jednocześnie ostatnie, bo wynudzili się wtedy niemiłosiernie, zmokli i zmarzli, a po wszystkim ponieśli jeszcze surowe rodzicielskie sankcje); razem cierpieli, gdy zakochali się beznadziejnie w tej samej dziewczynie, starszej i absolutnie nieosiągalnej; razem uczyli się jeździć na desce i gwizdać na palcach. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, grali w te same gry. Pokłócili się parę razy, naturalnie, miewali ciche dni, niemniej jednak żaden konflikt nie był na tyle poważny, żeby zagrozić ich ławkowej wspólnocie. Łączyła ich prawdziwa męska przyjaźń, zahartowana w ogniu wielu prób. Byli, krótko mówiąc, dobrymi kumplami.
– Źle się czujesz? – Zaniepokojony Maciek przyjrzał mu się uważniej. – Blady jesteś, jakbyś przypadkiem połknął dżdżownicę.
Obły bez słowa wskazał kciukiem za siebie.
– Chodzi o tego kolesia.
– Za bardzo się przejmujesz. Fakt, wygląda jak chodząca patologia, ale to jego sprawa.
– Ty go jeszcze nie znasz!
– A ty znasz? – Monster podrapał się ołówkiem za uchem.
– Kiedyś znałem… Parę lat temu.
– Parę lat temu byłeś przedszkolakiem. Co takiego zrobił? Schował ci nocnik?
– Bardzo zabawne. – Obły się skrzywił. – Zobaczymy, co powiesz, kiedy nowy kolega zacznie się z nami integrować.
– Już dobrze, nie nadymaj się. Nawet jeśli gość naprawdę ma trochę skomplikowaną osobowość, będzie musiał dostosować się do nas, a nie my do niego. – Obejrzał się dyskretnie przez ramię. – Swoją drogą, ciekawe, skąd go przywiało. Urwał się z Alcatraz czy co?
– Zapytaj go na przerwie, skoro jesteś taki ciekawy. Na pewno będzie zachwycony.
Przez pierwszy miesiąc rzeczywiście mogło się wydawać, że obawy Obłego były przesadzone. Dziara nie zaczepiał nikogo, nie prześladował, nie zastraszał. Trzymał się na uboczu, milczący i pozornie obojętny, a gdy parę razy któryś z chłopaków próbował go zagadnąć, odpowiadał półsłówkami, patrząc kpiąco spod opuszczonych rzęs. Nie szukał towarzystwa, a jeśli już, to poza szkołą – widywano go w gromadzie podobnych do niego obwiesi, krzykliwych i aroganckich, mimo młodego wieku bardzo już znudzonych życiem. Szybko też stało się jasne, że nie zamierzał się podporządkować żadnym rygorom edukacyjnym. Sam wybierał lekcje, na których bywał, miał tylko jeden zeszyt do wszystkiego, wciąż tak samo pusty mimo upływu czasu, a reprymendy nauczycieli zbywał lekceważącym uśmiechem albo i wzruszeniem ramion. Nic dziwnego, że w dzienniku przy jego nazwisku w zastraszającym tempie zaczęły się wydłużać płotki z jedynek. Nie robiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Bezowocny pozostał także gorący apel pani pedagog do zdrowego rozsądku Jarka. Było oczywiste, że ukończenie gimnazjum nie otwierało listy jego życiowych aspiracji. Sceptycy prorokowali, że jeszcze przed półroczem odechce mu się nawet zaglądać do szkoły, i nie było chyba w klasie nikogo, kto w głębi ducha tego by sobie nie życzył.
Tak sprawy się miały aż do tego okropnego październikowego dnia, po którym nic już nie było takie samo.
Bartek, wystarczająco już zdołowany tym, co zobaczył za oknem, zbierał się do wyjścia, gdy mama postarała się do reszty obrzydzić mu życie.
– Wynieś śmieci, proszę! – zawołała z kuchni.
Zaniepokojony, odwrócił się od okna i w popłochu złapał poduszkę.
– Jestem zajęty – odpowiedział, w gruncie rzeczy trzymając się prawdy. – Ścielę łóżko.
– Dobrze, nie pali się. Pójdziesz potem.
Skrzywił się, odrzucił poduszkę byle gdzie. Skoro zawiodła jedyna wiarygodna wymówka, trzeba było podjąć negocjacje.
– To działka taty – wysunął mocny, jak się zdawało, argument.
– Tata musiał dzisiaj wyjść wcześniej do pracy, zapomniał o tym.
– Przecież wiesz, że nie cierpię szczurów.
Istotnie, nie cierpiał. Nawet tych niedużych, łaciatych, do trzymania w klatce. Na wszelki wypadek omijał szerokim łukiem wszystkie sklepy zoologiczne. Kiedyś odwiedziła go kuzynka, właścicielka oswojonego gryzonia, którego zazwyczaj nosiła na ramieniu – gdy pośród jej blond włosów zobaczył nagi szczurzy ogon, na całe popołudnie zamknął się w łazience.
– Nie marudź. One też nie przepadają za ludźmi, więc istnieje szansa, że się nie spotkacie.
– Pójdę wieczorem. – Spróbował gry na zwłokę, ale mama przerwała mu, zniecierpliwiona:
– To może od razu w przyszłym tygodniu, kiedy zbierze się kilka worków? W kuchni będzie mały smrodek, ale co tam, wytrzymamy.
Znowu westchnął, wziął plecak i ruszył do przedpokoju. Wiedział z doświadczenia, że kiedy mama przybierała ten sarkastyczny ton, upieranie się przy swoim byłoby już tylko przeciąganiem struny.
Oczywiście, mógłby po prostu się przyznać, dlaczego naprawdę wolał unikać wizyt w śmietniku. Mama zrozumiałaby, w końcu od tego była mamą. Mógłby, ale nie chciał. Nie potrafił.
Tak czy owak, uporał się jakoś z tym przykrym obowiązkiem. Ostatecznie nie był już małym dzieckiem i wiedział, że w życiu zdarza się wiele nieprzyjemnych chwil, których nie sposób uniknąć. Zresztą w śmietniku już parę lat temu zainstalowano automatyczny włącznik światła, a na drzwiach wisiało ostrzeżenie o krzepiącej treści: „Uwaga! Wyłożono trutkę”.
Po wszystkim naciągnął kaptur na głowę, wepchnął ręce do kieszeni i zrezygnowany, podreptał w stronę szkoły, nie zważając na błoto i kałuże.
Na domiar złego Modliszka miała tego dnia wyjątkowo paskudny humor. Łatwo to było poznać, bo przez całe dwie godziny matmy ani na chwilę nie usiadła za biurkiem, tylko tkwiła przy tablicy w postawie wyczekującego na ofiarę drapieżnika. Potrafiła zastygać tak na długie minuty, wykonując tylko od czasu do czasu nieznaczne, owadzie ruchy głową, żeby poszerzyć pole obserwacji. Nosiła duże okulary o grubych szkłach, które dodatkowo powiększały jej zawsze czujne oczy do ponadnaturalnych rozmiarów, a refleksy światła sprawiały, że trudno było się zorientować, na kogo patrzy. Dzięki temu potrafiła trzymać w szachu całą klasę samym tylko spojrzeniem, choć oczywiście w miarę potrzeb używała także innych atrybutów swego jedynowładztwa, żeby zapobiec naturalnym pośród gimnazjalistów tendencjom do anarchii i rozkładu. Wszelkie konwencjonalne środki ujarzmiania klasy wydoskonaliła w czasie ćwierćwiekowej praktyki do poziomu absolutnej maestrii. Nigdy nie krzyczała, nie waliła dziennikiem w biurko, nie trzaskała drzwiami, nie groziła. Odzywała się zwykle cicho i beznamiętnie, a jednak słuchali jej wszyscy – albo przynajmniej udawali, że słuchają – a jeśli unosiła przy tym swój kościsty, wiecznie ubielony kredą palec, każde jej słowo rozbrzmiewało w pracowni matematycznej z mocą prawdy objawionej.
Bartek jeszcze staranniej niż inni dbał o to, żeby nie ściągnąć na siebie jej uwagi. Matematyka sama w sobie była dla niego torturą; nienawidził jej żywiołowo, organicznie, bezkompromisowo i obwiniał ją o wszelkie duchowe cierpienia, których doświadczył w swoim krótkim życiu. Ilekroć otwierał podręcznik, miał nieodparte wrażenie, że nie napisano go po polsku, ale – na przykład – w języku suahili. Na innych lekcjach potrafił zabłysnąć, nauki przyrodnicze z czasem stały się nawet jego pasją, podczas gdy z matematyki ledwie udawało mu się wyciągnąć trzy na półrocze, kosztem stachanowskiej pracy i wielu wyrzeczeń. W głębi ducha uważał, że autorzy wszelkich zbiorów zadań powinni zostać oskarżeni o okrucieństwo wobec dzieci, a Pitagoras i do niego podobni – nawet o zbrodnię przeciwko ludzkości.
W tym stanie rzeczy każda lekcja z Modliszką była dla niego kolejną odsłoną bezwzględnej, twardej walki o przetrwanie. Najbezpieczniej było pozostać niezauważonym od dzwonka do dzwonka, to znaczy nie wiercić się, nie wydawać żadnych odgłosów i unikać kontaktu wzrokowego, a przy tym przybrać możliwie inteligentny wyraz twarzy, pozorując w ten sposób zachodzące procesy myślowe. Taka strategia wymagała wielkiej samokontroli, ale na ogół przynosiła pozytywne rezultaty.
Wydawało się, że nie inaczej będzie i tym razem. Do przerwy pozostało już tylko parę minut, nie groziło już odpytywanie ani niezapowiedziana kartkówka. Modliszka kończyła właśnie udowadniać jakieś skrajnie abstrakcyjne twierdzenie – pisząc na tablicy, musiała odwrócić się plecami, co było dodatkową okolicznością sprzyjającą. Zamknęła ostatni nawias kwadratowy, podsumowała całość sakramentalnym „co było do okazania”, odłożyła kredę i otrzepała dłonie. Zdjęła okulary, wydobyła filcową szmatkę z kieszeni powyciąganego swetra i przetarła szkła.
Bartek odprężył się z lekka, pozwolił sobie nawet na dyskretne ziewnięcie i rzut oka za okno.
I wtedy spadł niespodziewany cios.
– Jak wam wiadomo, w przyszłym tygodniu macie wycieczkę do zabytkowej kopalni. Niestety, wasza wychowawczyni zachorowała i nie będzie mogła pojechać. – Modliszka założyła okulary; jej chłodne spojrzenie prześlizgnęło się przez wszystkie trzy rzędy ławek. – Poproszono mnie o zastępstwo.
Odpowiedziała jej grobowa cisza. To była wieść z rodzaju tych, których nie sposób ogarnąć wyobraźnią. Modliszka i wycieczka? Czysta perwersja. Coś, jakby wysłać młodą parę na ślub karawanem.
Ona sama także musiała to rozumieć, jednak zachowała kamienny wyraz twarzy.
– Pamiętajcie, że wycieczka odbędzie się bez względu na pogodę. Tam, dokąd pojedziemy, warunki atmosferyczne nie grają żadnej roli. Zawsze jest zimno, ciemno i mokro, niezależnie od pory roku.
Obły zbladł, zrobiło mu się duszno, więc rozpiął dwa guziki koszuli pod szyją. Poczuł się jak skazaniec, któremu właśnie odczytano sentencję najsroższego wyroku.
Na dużej przerwie zaciągnął Monstera do ustronnego zakątka w rogu korytarza, za rozłożystym fikusem, gdzie zwykle omawiali wszystkie ważne sprawy.
– Ja tego nie przeżyję – zakomunikował krótko, pstrykając z irytacją palcem w zwisający liść.
Monster nigdy nie oceniał niczego pochopnie, miał zwyczaj zastanawiać się gruntownie nad każdą sprawą. Teraz także wsunął ręce w kieszenie i kiwał przez pół minuty głową, zanim zadał pytanie uściślające problem:
– Czego?
– Jak to czego? Wycieczki! Mam spędzić z Modliszką cały dzień? Przecież ona mnie nienawidzi!
– Przesadzasz.
– Wiem, co mówię. Dla niej każdy, kto nie ogarnia matmy, jest podczłowiekiem. W dawnych czasach siekłaby mnie rózgą, aż krew bryzgałaby jej na okulary.
– Nie żyjemy w dawnych czasach.
– Co za różnica? I tak będzie się na mnie wyżywać.
– Po prostu trzymaj się od niej z daleka. Myśl pozytywnie. Ja już nie mogę się doczekać, zawsze chciałem zwiedzić starą kopalnię. – Maciek uśmiechnął się niemrawo. – Może nawet spotkamy Skarbnika?
Bartek wzruszył ramionami. Prawdziwy powód, który przeszkadzał mu wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu, był znacznie delikatniejszej natury. Tak delikatnej, że wolał o nim nie myśleć, przynajmniej tak długo, jak to możliwe.
Po tak fatalnym dniu następny powinien być tylko lepszy. Powinien – ale nie był.
Na drugiej przerwie szkolną rutynę zmącił nagły rozgwar w pokoju nauczycielskim, trzasnęły drzwi gabinetu dyrektora, a potem korytarze zahuczały od plotek.
Ktoś ukradł z szatni kilka telefonów, pozostawionych beztrosko w kieszeniach kurtek. Zginęło także trochę pieniędzy.
Sprawa wywołała wielkie poruszenie nie tylko wśród poszkodowanych – nigdy wcześniej nie zdarzały się tutaj podobne rzeczy. Najgorszym występkiem, który potrafił przypomnieć sobie Obły, było wybicie szyby w ubikacji przez nieznanych sprawców i domalowanie wąsów patronowi szkoły na pamiątkowej tablicy przy wejściu, także dzieło anonimowego twórcy.
Wezwani policjanci porozmawiali z roztrzęsionym woźnym, pokręcili się trochę tu i tam, wypełnili jakieś druczki, a potem rozłożyli ręce przed dyrektorem i odjechali do ważniejszych zadań.
Obły miał już na ten temat sprecyzowaną opinię, gdy spotkał się z Monsterem za fikusem.
– Skandal! – osądził stanowczo. – Co to za policja, która nawet się nie stara złapać złodzieja? Na co płacimy podatki?
– Ty przecież nie płacisz – zauważył przytomnie Maciek.
– Ale mój ociec płaci. I twój! – Obły nie pozwolił tak łatwo zbić się z tropu. – Powinna przyjechać ekipa dochodzeniowa, zdjąć odciski palców, zabezpieczyć materiał genetyczny sprawcy, sprowadzić psa tropiącego, zarządzić blokadę dróg…
– Hamuj, stary, ponosi cię. Oglądasz za dużo telewizji. Mówimy o drobnym złodziejaszku, nie o seryjnym mordercy.
– I co z tego? Zło trzeba tłumić w zarodku.
– Przesadzasz. Wczoraj przeszliśmy przez ulicę na czerwonym świetle. Czy to znaczy, że skończymy w gangu?
Tak już między nimi było – spierali się często, namiętnie i na każdy temat, co w niczym nie naruszało trwałych fundamentów ich przyjaźni. Uwielbiali dyskutować, bronić jak niepodległości własnego punktu widzenia, szermować wyrafinowanymi argumentami w obronie takich palących kwestii, jak technika pokonywania trzeciego poziomu najnowszej strzelanki, sposoby możliwie łagodnego wprowadzania rodziców w skomplikowaną tematykę najbliższej wywiadówki albo wybór lewego obrońcy reprezentacji.
Tym razem jednak sprawa była dalece poważniejsza. Obaj czuli, że wkraczają na nowy, nierozpoznany teren.
– Nie udawaj, że nie rozumiesz, o co chodzi. – Bartek mimo woli ściszył głos, choć szyba w oknie aż brzęczała od hałasu, jak na każdej przerwie.
– Tak się składa, że nie bardzo.
– Przecież każdy wie, kto ukradł, tylko nie policja!
– Tak? – Monster utrzymał minę pokerzysty. – Powiedz kto, bo jakoś nie nadążam.
– Nie bądź naiwny. Przedtem, kiedy nie było u nas Dziary, takie rzeczy się nie zdarzały.
– Nieźle to sobie wydedukowałeś, Sherlocku. – Nie był, oczywiście, zaskoczony. – Twoje rozumowanie ma tylko jedną słabość. Brakuje ci dowodów.
– To policja powinna znaleźć dowody, nie ja. Niech zrobią rewizję u niego w domu, na pewno znajdą telefony. Ale skoro przysłali tu takich dyletantów… – Zmarszczył czoło, jakby jeszcze się wahał przed wyciągnięciem ostatecznego wniosku. – Ktoś musiałby ich naprowadzić na właściwy trop.
Zanim Maciek odpowiedział, rozległ się dzwonek i przez parę chwil parkiet dudnił głucho, jakby korytarzem pędził tabun spłoszonych koni. Niebawem zrobiło się nieco ciszej, lecz Monster nadal milczał, spoglądając w zamyśleniu przez okno.
Brak odpowiedzi niespodziewanie zdeprymował Obłego bardziej niż cięta riposta. Zaczerwienił się, choć właściwie nie wiedział dlaczego.
Raptem zachwiały się liście fikusa i zza wielkiej donicy bez pośpiechu wyszedł Dziara. Zaplótł ramiona na piersi i spojrzał na Obłego z wyraźną odrazą, jak patrzy się na łażącego po ścianie karalucha.
– Nie bądź taki gorliwy, kapusto – powiedział z cicha. – Jak do mnie przyjdą, i tak niczego nie znajdą.