- promocja
Tajemnica odnalezionego płótna Cezanne'a - ebook
Tajemnica odnalezionego płótna Cezanne'a - ebook
Przyjaciel z klubu palaczy cygar prosi Antoine’a, by wybrał się z nim do mieszkania René Rouqueta, emerytowanego listonosza, który znalazł u siebie zwinięte płótno. Ponieważ jego mieszkanie należało kiedyś do Paula Cézanne’a, Rouquet jest przekonany, że trafił na skarb. Ale kiedy Antoine przybywa na miejsce, okazuje się, że René nie żyje, płótno zaginęło, a nad ciałem stoi tajemnicza profesor historii sztuki.
Odnalezienie płótna nie rozwiązuje zagadki. Zarówno faktura, jak i kolory na obrazie wskazują na Cézanne’a. Lecz kim jest ta uśmiechająca się modelka? To z pewnością nie ponura Mme Cézanne. Kto zabił René? Kto ukradł płótno? I do czego jest w stanie się posunąć, by je odzyskać?
„Kradzieże dzieł sztuki to gorący temat w świecie zagadek kryminalnych, ale nikt nie odmalowuje rabunku tak sugestywnie, jak M. L. Longworth” Kirkus Reviews
„Urzekające… Uroczy mieszkańcy Aix-en-Provence dodają wdzięku tej wielobarwnej historii” Library Journal
„Lektura obowiązkowa dla wielbicieli kryminałów, którzy kochają sztukę”. Booklist
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-31-1 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_La Fête des Rois_
Styczeń był jego ulubionym miesiącem. Kochał prowansalskie zimy – były chłodne i suche, często towarzyszyło im jasnoniebieskie niebo. Prastare platany – tak ważne w lecie, dające upragniony cień – teraz, pozbawione swoich grubych liści, wyglądały jak wysokie, guzłowate rzeźby. Ich zimowa nagość pozwalała jednak dostrzec złotawą architekturę miasta: siedemnastowieczne rezydencje, obecnie przekształcone w banki, kancelarie prawników, kawiarnie oraz sklepy amerykańskich sieci, tak typowe dla XXI wieku. Ale nadejście stycznia oznaczało, że minął już komercjalizm i gorączka Bożego Narodzenia, a on wracał do rutyny chodzenia do pracy, spotkań w klubie palaczy cygar i spędzania czasu z Marine. W tym roku będzie lepszym szefem, lepszym przyjacielem, lepszym kochankiem. A przynajmniej się postara. „To jak kliknięcie przycisku «odśwież» na komputerze” – pomyślał.
Antoine Verlaque zatrzymał się na środku Cours, oparł się o jedno z drzew, o mieniącym się szarościami i bladymi zieleniami pniu – i ponownie zapalił cygaro. Powoli zaciągał się swoim partagasem, a kiedy palił, przyglądał się innym mieszkańcom miasta, przechodzącym aleją. Trzy nastoletnie dziewczęta – z identycznymi fryzurami i ogromnymi, drogimi skórzanymi torbami – szły obok siebie i mówiły tak szybko, że niemal niczego nie udało mu się podsłuchać. Było w tym trio coś, co przypomniało mu o jego młodości spędzonej w Paryżu. Być może to ich widoczne bogactwo – którym zawsze się afiszowano w Aix i w niektórych dzielnicach Paryża – albo też wzajemna bliskość podlotków, ich pewność siebie. Miał koleżanki takie jak te dziewczęta, ale ich twarze zatarły mu się w pamięci. Pozostały imiona – imiona, które świadczyły o dobrym guście, wykształceniu, czy też katolicyzmie ich rodziców: Victoire, Mazarine, Josephine, Marie-Clothilde.
W przeciwnym kierunku szła starsza kobieta. Wydawało się, że ma na sobie szlafrok i kapcie. Serce Verlaque’a ścisnęło się ze smutku, ale kiedy się zbliżył, z ulgą stwierdził, że jest ubrana w zimowy płaszcz, chociaż cienki i zużyty. Na nogach jednak rzeczywiście miała kapcie.
Zatrzymała się, by odpocząć, i opierając się na swojej lasce, popatrzyła w górę na sędziego i uśmiechnęła się.
– _Bonne journée, monsieur_ – powiedziała wolno i starannie.
– _Bonne journée, madame_ – odparł Verlaque, uśmiechając się i kłaniając z szacunkiem.
Kobieta westchnęła głęboko i podniosła wzrok ku niebu.
– Niebieskie i czyste – odezwała się.
– W całej Francji tylko my mamy niebieskie niebo – odparł sędzia. – Patrzyłem rano na prognozę pogody. – Powstrzymał się przed powiedzeniem „na moim komputerze”. Wyobraził sobie stary pudełkowy telewizor w rogu mieszkania tej kobiety, z pokojową anteną.
– Och – westchnęła szczękając zębami. Chwyciła mocniej laskę, przygotowując się do dalszej drogi. – I Boże Narodzenie nareszcie się skończyło.
Verlaque głośno się roześmiał.
– Na szczęście.
Zamiast powiedzieć „do widzenia”, skinęła głową i odeszła. Sędzia odwrócił się, by za nią popatrzeć, i zaczął się zastanawiać, gdzie też ona mieszka. Czy w małej, zapuszczonej kawalerce? A może jest ekscentryczną arystokratką utrzymującą zbyt wiele kotów w wielkim burżuazyjnym hotel particulier? Jedno wiedział na pewno – ta kobieta mieszka sama. Jego rodzice mieli przynajmniej siebie nawzajem – chociaż nieczęsto ze sobą rozmawiali – i służbę, która o nich dbała.
Szedł dalej, kierując się na północ, na brukowaną część Cours, do swojej ulubionej _pâtisserie_. Zauważył parę idącą w jego stronę i starał się nie zmarszczyć brwi. Byli takimi mieszkańcami Aix, jakich nie znosił: ona zbyt chuda, za bardzo wymalowana i obnosząca z dumą tę samą fryzurę i taką samą torbę, jak napotkane wcześniej nastolatki. Szła na niemożliwie wysokich obcasach i pchała przed sobą wózek dziecięcy, prawie tak duży, jak jego porsche z 1961 roku. Verlaque nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób kontaktowała się z niemowlęciem w środku, najwyraźniej zaliczało się ono do innych jej akcesoriów. Nagle uświadomił sobie, że chyba jest niesprawiedliwy. „Staraj się być lepszym człowiekiem, Antoine”.
Zazwyczaj patrzył ludziom w oczy, by uchwycić coś z ich charakteru, ale zarówno kobieta, jak i mężczyzna mieli na twarzy olbrzymie okulary przeciwsłoneczne, z rodzaju tych, w których wygląda się jak mucha. Dolce & Gabana. Włosy obojga były tak samo ufarbowane w pasemka (chyba że fryzura w dwunastu odcieniach blond i rudego mogła być naturalna). Mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę motocyklową pokrytą nazwami marek i rozmaitymi symbolami. Verlaque starał się stłumić poirytowanie tym, że ci dwoje wyraźnie pozowali. Wiedział, że Marine prawie nie zauważała ludzi wokół siebie. Zaciągnął się resztką swojego cygara i przysiągł sobie, że będzie częściej oddawał się własnym myślom, tak jak robiła to jego dziewczyna.
– Kolejne cholerne postanowienie – mruknął pod nosem. I wtedy zobaczył kolejkę: – Co u…?
Złożony z co najmniej dwudziestu osób ogonek wylewał się z Michauda na chodnik. Verlaque wyjął swój telefon komórkowy i sprawdził datę.
– _Merde!_ – W tym momencie telefon zadzwonił i sędzia odebrał, prawie krzycząc: – _Oui!_
– Dzień dobry, _sir_. Nie przeszkadzam?
– Nie, nie – odparł. – Przepraszam, Bruno. Stoję na Cours, głodny, przed Michaudem, i zapomniałem, że jest szósty stycznia.
Komisarz z Aix roześmiał się i zakasłał.
– Przepraszam, _sir_. Czy ci ludzie czekają, by kupić _galettes des rois_?
– Oczywiście, że tak! – potwierdził Verlaque, ustawiając się za innymi. – Naprawdę tak je lubią?
Bruno Paulik znowu zakasłał.
– No cóż – powiedział. – Najwyraźniej.
– Chcę tylko kupić brioszkę, nie miałem czasu na śniadanie – wyjaśnił sędzia. – Tak szybko nie wrócę.
– _Sir_ – zaczął Paulik – skoro i tak stoi już pan w kolejce…
– Też chcesz brioszkę? Nie ma problemu.
– Nie – odparł Paulik, – obiecałem Hélène i Léi, że kupię im _galette_ na wieczór.
– _Oh, mon Dieu_.
– Wystarczy średniej wielkości – dodał Paulik, ignorując komentarz swego szefa. – I proszę nie zapomnieć o papierowej koronie – mówił dalej. – Léa wpadnie w furię, jeśli jej zabraknie.
– Wiem o koronie, Bruno – odpowiedział sędzia, posuwając się o pół kroku w kierunku drzwi sklepu. Wszedł na pierwszy stopień prowadzący do środka i zgasił cygaro na parapecie, mając zamiar zabrać niedopałek po wyjściu. Zapach masła i ciepłego cukru sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem _galette des rois_. Nigdy nie przepadałem za masą migdałową…
– Tak naprawdę – kontynuował Paulik, jakby nie usłyszał z tego ani słowa – dziś po południu obchodzimy _Fête des Rois_ w Pałacu Sprawiedliwości. Zapomniałem panu powiedzieć.
Verlaque odsunął telefon od ucha i spojrzał na niego, zdumiony entuzjazmem swojego komisarza, zawodnika drużyny rugby.
Paulik mówił dalej:
– Léa zapytała dziś rano, czy nie wybrałby się pan do nas wieczorem razem z Marine, żeby uczcić ten dzień.
Sędzia uśmiechnął się, wzruszony szczerym zaproszeniem dziewczynki. Ale na myśl o zjedzeniu ciasta z masą migdałową dwukrotnie w ciągu jednego dnia wszystko przewróciło mu się w żołądku.
– Chętnie przyjdziemy – odparł, widząc przed oczyma wyobraźni jasną twarz dziesięciolatki. – Dziś mam spotkanie klubu palaczy cygar, ale mogę się spóźnić.
– Świetnie. Jak było w sądzie dzisiaj rano?
– Nasze wysiłki nie poszły na marne, Bruno – odpowiedział Verlaque. – Kévin Malongo pozostanie za kratami przez następnych dwadzieścia lat.
– Doskonale. Do zobaczenia wkrótce.
Sędzia wreszcie znalazł się w środku sklepu Michauda. Półki ze stali nierdzewnej zostały wyciągnięte z zaplecza, każdą z nich wypełniały puszyste _galettes_. Klienci w kolejce wychylali się, by zobaczyć ciasta, i już wybierali swoje ulubione. Verlaque skrzywił się, dla niego wszystkie wyglądały tak samo. Inni klienci, w kolejce przed nim, wskazywali na wybrane _galettes_, a ubrane w czarno-białe fartuchy sprzedawczynie delikatnie podnosiły ciasto i umieszczały je w błyszczących czerwonych pudełkach. Ceny, jakie Verlaque słyszał znad kasy, zdumiewały go. Trzydzieści euro? W cieście ukryte było ziarno fasoli, a nie jakiś cholerny diament. A dlaczego w Pałacu Sprawiedliwości miało się dzisiaj odbyć przyjęcie? Próbował sobie wyobrazić grupę policjantów zgromadzonych wokół _galette_ i najmłodszego spośród nich, Julesa, siedzącego po turecku pod biurkiem i wywołującego imiona. Sędzia westchnął – czasem uwielbiał tradycje swojego kraju, ale czasem…
– _Monsieur le juge?_ – zapytała ekspedientka.
Verlaque rozpoznał ją – pracowała u Michauda, odkąd tylko pamiętał. Najwyraźniej też go znała.
– _Un galette des rois, s’il vous plait, et deux brioches_ – odparł.
– Które? – chciała wiedzieć.
Sędzia spojrzał na ciasta. Te niżej wyglądały na zbyt małe, wyeliminował też krążki, które wyglądały na krzywe i niedoskonałe. Sprzedawczyni przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę i wskazała na górną półkę. Jeżeli ma być ich pięcioro tego wieczoru, to Léa będzie chciała duże ciasto.
– Proszę nie zapomnieć o koronie – zawołał.
* * *
Natalie Chazeau patrzyła na Antoine’a Verlaque’a przez okno. L’Agence de la Ville była najbardziej luksusowym biurem nieruchomości w Aix-en-Provence, przynajmniej do tego lata, kiedy firma John Taylor Realtors otworzyła filię po przeciwnej stronie ulicy. Mme Chazeau, atrakcyjna, wysoka kobieta po siedemdziesiątce, była właścicielką biura. Stworzyła je z niczego wraz ze swoim mężem, który przed dwudziestoma laty zmarł na zawał serca. Kiedy kupili biuro w prestiżowej lokalizacji na Cours Mirabeau, byli młodymi nowożeńcami i przez lata żyli skromnie, żeby spłacić kredyt. Teraz biuro było warte majątek.
Mme Chazeau wieszała nowe kolorowe fotografie dwóch nieruchomości na sprzedaż – jedna tuż za Aix, a druga w Luberonie – w dużej witrynie, obok której mieszkańcy Aix mogli spacerować, patrzeć na zdjęcia, zatrzymać się i marzyć. Ludzie, którzy kupowali nieruchomości przez L’Agence de la Ville, rzadko jednak robili to po zobaczeniu fotografii w oknie. Częściej zatrudniali agenta, który szukał dla nich doskonałego (często drugiego lub trzeciego) domu. Mimo to agencja była znana ze swojej wystawy okiennej, podobnie jak Pâtisserie Michaud po przeciwnej stronie ulicy, gdzie z niecierpliwością stał teraz w kolejce Verlaque.
Mme Chazeau przypięła ostatnią fotografię i spojrzała na sędziego, który z pochyloną głową rozmawiał teraz przez telefon, próbując zaciągać się cygarem. Kolejka powoli posuwała się do przodu. Verlaque przypominał jej jedynego syna, Christophe’a, który był przyjacielem sędziego i jego kompanem od palenia cygar. Ostatnio przeprowadził się do Paryża, by otworzyć własną agencję. Gdyby była młodsza, zrobiłaby wszystko, by znaleźć się w ramionach Antoine’a Verlaque’a. Ale te dni już dla niej minęły i wiedziała, że sędzia postrzega ją tak jak inni – jako wyjątkową, ciężko pracującą kobietę, która z pewnością farbuje swoje gęste czarne włosy (choć nie musiała tego robić). Spojrzała na szerokie ramiona Verlaque’a, ubranego w czarny płaszcz, według niej kaszmirowy, i sięgnęła do ucha, by przekręcić jeden z diamentowych kolczyków – prezent od Christophe’a.
Kiedy zadzwonił służbowy telefon, odebrała go, a do czasu, gdy zapadł zmrok, tuż przed osiemnastą, odpowiedziała na ponad piętnaście telefonów. Wychodząc z biura, powiedziała Julie, sekretarce, że ta może już skończyć pracę i że sama zamknie biuro po wieczornych spotkaniach. Podziękowała Julie za jej wysiłki, poprawiła cienki wełniany szal otulający szyję dziewczyny i przystanęła, wyglądając przez szklane drzwi na kolejkę po drugiej stronie ulicy. Sędziego już nie było, nie widziała, ile ciasta kupił. Chciałaby pójść do domu, włożyć kapcie, zadzwonić do przyrodniego brata, Franza, i opowiedzieć mu o słynnych galettes des rois Michauda. Ale dzisiaj musiała pracować, miała przed sobą spotkanie wspólnoty w czteropiętrowym budynku przy 23 rue Boulegnon. Kiedyś łatwiej było o transakcje i wtedy odmawiała pracy jako _syndic_. Mniejsi, mniej znani agenci nieruchomości brali na siebie uciążliwe codzienne problemy zarządzania małymi budynkami mieszkalnymi. Szczególnie tymi zbudowanymi w starym Aix ponad pięćset lat temu. Ale ponieważ znalezienie klientów – z Francji albo z zagranicy – którzy kupowaliby nieruchomości o wartości przekraczającej dwa miliony euro, stawało się coraz trudniejsze, zgodziła się reprezentować właścicieli budynku przy 23 rue Boulegnon, choćby dla prestiżu. Był to piękny, dobrze utrzymany budynek, w którym przed śmiercią mieszkał Paul Cézanne.
Z zamyślenia wyrwało ją łomotanie do drzwi. Za szybą zobaczyła René Rouqueta. Zaskoczona, otworzyła.
– M. Rouquet – powiedziała – powinien pan wejść z podniesioną głową. Witam. Jest pan pierwszy.
Rouquet wymamrotał powitanie, wszedł, nadal zgarbiony, i stanął tyłem do marmurowego biurka Julie, bawiąc się swoim wełnianym kapeluszem. Mme Chazeau uśmiechnęła się, gdy gderliwy emerytowany listonosz przypomniał sobie o manierach i zdjął nakrycie głowy. Odwróciła się, gdy mały dzwonek przy drzwiach odezwał się ponownie. Jak się wydawało, pozostali właściciele przyszli wszyscy w tym samym czasie. Pierre Millot, który przybył z nowymi właścicielami swojego mieszkania na najwyższym piętrze – młodą parą, której Mme Chazeau dotąd nie spotkała – doktor Pitavy, podolog posiadający dwupokojową przychodnię na parterze, na lewo od wejścia do budynku, oraz Philomène Joubert, właścicielka dwóch wynajmowanych mieszkań na pierwszym piętrze, nad przychodnią doktora Pitavy.
– Czy widziała dziś pani kolejkę do Michauda? – zapytała Mme Jourbert wchodząc i chuchając na dłonie. Żałowała, że wyszła z domu przy rue Cardinale bez rękawiczek.
– Kupiłem _galette_ dziś rano – odezwał się doktor Pitavy, uśmiechając się z wyższością.
– Ja swoje zrobiłam sama – odparła Philomène Joubert, piorunując wzrokiem doktora. „Co za pretensjonalny nudziarz” – pomyślała.
Pierre Millot zwrócił się do pary młodych ludzi, którzy właśnie przeprowadzili się do Aix, i wyjaśnił:
– Michaud to instytucja – powiedział – nawet Cézanne kupował tam ciasto.
– Chodźmy na górę, do sali konferencyjnej – odezwała się Mme Chazeau. Przekręciła zamek w drzwiach i pozostawiła w nim pęk kluczy.
– _Et le Belge?_ – zapytał René Rouquet, kiedy wchodzili na schody.
– M. Staelens – odpowiedziała wolno Mme Chazeau – dzwonił do mnie dziś po południu. Jest w domu, w Brukseli, i przesyła pozdrowienia.
Kiedy wszyscy usiedli, Mme Chazeau z przyzwyczajenia zamknęła drzwi sali konferencyjnej. Podeszła do szczytu stołu i otworzyła czerwoną teczkę.
– Pierre, może przedstawisz nam nowych właścicieli swojego dawnego mieszkania – poprosiła. Nie dodała, że jej zdaniem, obecność Pierre’a Millota dziś wieczorem była co najmniej dziwna, skoro nie był już właścicielem mieszkania pod numerem 23. Ale widywała to już wcześniej – niektórym ludziom trudno było się pogodzić ze stratą, nawet kiedy wszystkie dokumenty zostały podpisane. Przed laty jedna ze sprzedających odczuwała taki żal, że każdego wieczoru podjeżdżała pod swój dawny dom, parkowała na ulicy i patrzyła na teren, o który dbała przez poprzednich trzydzieści lat. Kiedy zaczęła wałęsać się po podwórku, właściciel musiał się postarać o nakaz sądowy.
Pierre wyprostował się i zaczął:
– Chciałbym przedstawić Erica i Françoise Legendre, którzy przed sześcioma dniami wprowadzili się do mojego mieszkania. Wracają do Francji po ponad dziesięciu latach w Nowym Jorku.
– Nowy Jork? – zainteresowała się Mme Chazeau. – Jak tam było?
– Drogo – beznamiętnie odpowiedział Eric Legendre.
– Tak słyszałam – odparła Mme Chazeau. – Witam w Aix. Jeżeli mają państwo pytania dotyczące naszego miasta, chętnie odpowiem.
– Dziękujemy – odezwała się cicho Françoise Legendre, patrząc na męża z uśmiechem.
Mme Chazeau sięgnęła po długopis. Tego wieczoru będzie także sekretarką.
– Na pierwszym miejscu w porządku obrad znalazło się sprzątanie holu wejściowego i schodów. Cena poszła do góry o piętnaście euro. Czy wszyscy to akceptują?
– A jaki mamy wybór? – zapytał doktor Pitavy.
– Mogą państwo zmienić firmę sprzątającą – odparła Mme Chazeau. – A to oznacza przeprowadzanie z nimi rozmów. Już zbadałam sprawę. Ta, z której usług korzystamy, wciąż jest najtańsza, mimo że podniosła opłaty.
– W takim razie ja się zgadzam – odezwała się Mme Joubert, podnosząc rękę.
– Podobnie jak M. Staelens – dodała Mme Chazeau. – Omówiliśmy plan dzisiejszego spotkania przez telefon. – Spojrzała na Legendere’ów i wyjaśniła: – Jan Staelens jest właścicielem dużego mieszkania na trzecim piętrze. Korzysta z niego w wakacje. Co państwo sądzą o opłatach za sprzątanie?
Eric Legendre zerknął na żonę i wzruszył ramionami.
– Myślę, że się zgadzamy.
– Ja też – westchnął doktor Pitavy.
– M. Rouquet? – zapytała Mme Chazeau.
René Rouquet podniósł wzrok. Wcześniej obracał kapelusz w rękach i myślał o czymś innym. O czymś ważniejszym.
– Głosowaliśmy nad podniesieniem opłat za utrzymanie części wspólnej budynku – przypomniała mu gospodyni. – Wszyscy je zaakceptowali.
– Dobrze – powiedział Rouquet.
Mme Chazeau zastukała długopisem w stół.
– Zgadzam się – dodał listonosz.
Mme Chazeau podziękowała mu, robiąc notatki. Spodziewała się większego oporu ze strony René Rouqueta, który był znany ze skąpstwa. Zazwyczaj słuchał bardziej uważnie.
– Drugi punkt naszych dzisiejszych obrad… – zaczęła.
– Tajemniczy magazyn – wtrącił się doktor Pitavy.
– Tak.
– Chcę płacić czynsz za jego wynajem – mówił dalej doktor. – Znajduje się naprzeciw mojego gabinetu. Mam sprzęt, który muszę gdzieś trzymać, i dokumenty, które według urzędu skarbowego oraz izby lekarskiej powinienem przechowywać przez dziesięć lat. Jeśli nie znajdę miejsca na te rzeczy, to będę musiał przenieść gabinet gdzie indziej. A jak państwo wiedzą, dużo milej jest mieć na parterze spokojny gabinet podologiczny niż dentystę i odgłosy borowania albo – Boże uchowaj – sklep z przekąskami i zapach smażonego mięsa…
– Kto teraz korzysta z _débarras_? – chciała wiedzieć Philomène Joubert. – Jedna z moich studentek, ta, która wynajmuje mniejsze mieszkanie, pytała, czy może tam wstawić rower.
Mme Joubert z radością wynajmowała swoje dwa mieszkania przy rue Boulegon studentkom – nigdy studentom – i traktowała je jak rodzinę (zwłaszcza te, które chodziły do kościoła). Już nie musiała ogłaszać swych mieszkań do wynajęcia na uniwersytecie, wieść niosła się do przyjaciółek, sióstr, kuzynek pocztą pantoflową.
– Sklep odzieżowy przy ulicy Boulegon dwadzieścia jeden – odparł doktor Pitavy.
Mme Chazeau westchnęła i odłożyła długopis. Wydawało się, że podolog przejął kontrolę nad spotkaniem.
– Wykorzystują to pomieszczenie jako dodatkową przestrzeń magazynową – mówił dalej doktor Pitavy. – I nie ujawniają, od kogo je wynajmują!
– M. Rouquet – powiedziała delikatnie Mme Chazeau, patrząc na René – ponieważ temat magazynu na parterze nigdy dotąd nie pojawił się jako problem, dopiero dzisiaj spojrzałam na akt notarialny i odkryłam, że pomieszczenie należy do pana. Czy chciałby pan je wynająć doktorowi Pitavy?
René Rouquet spojrzał na nią zaskoczony, a potem rzucił gniewne spojrzenie Pierre’owi. Chwycił swój płaszcz i wstał, przewracając krzesło i mrucząc coś przy otwieraniu drzwi. Eric i Françoise Legendre ze zdumieniem spojrzeli na Mme Chazeau. Philomène Joubert wyjęła druty i włóczkę i zaczęła robić na drutach.
– Proszę, niech pan nie wychodzi, panie René – zawołała Mme Chazeau za byłym listonoszem.
– Porozmawiam z nim – zaofiarował się Pierre Millot, wstał i szybko włożył płaszcz. – René po prostu…
– Panie René – powtórzyła Mme Chazeau, kiedy usłyszała, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe, poruszając przy tym zainstalowany przy nich dzwoneczek. Wstała i podeszła do dużego okna z widokiem na Cours Mirabeau. U Michauda nadal była kolejka, a René i Pierre zatrzymali się na środku chodnika. René gwałtownie gestykulował, a Pierre położył dłoń na jego ramieniu – tylko po to, by starszy mężczyzna ją strząsnął.
– Na czym stanęliśmy? – zapytała, odwracając się do mniejszej teraz grupy.