- W empik go
Tajemnica rodu Semberków - ebook
Tajemnica rodu Semberków - ebook
Autor w formie powieściowej przekazuje rzetelną wiedzę z zakresu demonologii i mistyki demonicznej, a także wiedzę na temat zniewolenia osoby ludzkiej przez Szatana. Pokazane jest to na przykładzie pewnego niemiecko-polskiego szlacheckiego rodu Semberków, który zawarł pakt z diabłem. Każdy, kto przeczyta tę książkę, będzie mógł poznać, jak wygląda modelowy proces zniewalania człowieka przez demony i jakimi dysponuje się środkami, by uwolnić się od złego. Osoby, które szukają tylko dreszczyku emocji i dobrze skonstruowanej fabuły oraz wartkiej akcji, znajdą ich w tej książce aż w nadmiarze. Książka jest napisana niezwykle dynamicznie, jest w niej wiele niespodziewanych zwrotów, lecz nie brakuje malarskich wręcz opisów miejsc, przyrody, ludzi, obyczajów i nastrojów. Widzi się opisywane miejsca, czuje ich zapachy. Nie brakuje też elementów grozy. Ponieważ akcja powieści dzieje się w katolickiej Polsce, jej fabuła jest skonstruowana na kanwie katolickiej tradycji. Książka zdecydowanie dla wymagającego czytelnika. Pierwsze pełne wydanie niniejszej książki ukazało w roku 2013 w trzech oddzielnych tomach, z których każdy nosił odrębny tytuł: „Uwikłany”, „Szepty i cienie” oraz „Ziarna ocalenia”. Są to powiązane ze sobą części, których akcja, rozciągnięta w czasie, zaczyna się w wieku XVII, a kończy w roku 2006. Miejscem akcji jest głównie przepiękny i tajemniczy Sandomierz.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-762-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zimowa noc
Eliza gwałtownie usiadła na posłaniu i szeroko otworzyła oczy. Była całkiem przytomna, choć nagle wyrwana ze snu. Nie wiedziała, co ją obudziło. Jakiś dźwięk, szelest, a może tak się jej tylko zdawało?... Może... Przez okno wpadała jasna smuga księżycowego światła, która rozświetlała sypialnię. Popatrzyła na męża śpiącego obok. Oddychał miarowo, leżąc na boku. Rozejrzała się dookoła. Na kilimku rozesłanym przed łóżkiem drzemał kot zwinięty w kłębek. Cicho było i spokojnie. Lecz oto naraz spostrzegła jak spod niewielkiej, wiekowej już i mocno nadjedzonej przez korniki wiśniowej komódki stojącej u wezgłowia łóżka wypełzł cień, nieduży, krępy, człekokształtny, jakby kobold, jakby skarlałe dziecko, ot coś niedookreślonego. Kobold zastygł w bezruchu i bacznie przyglądał się kobiecie. Śpiący kot mruczał miarowo. Kot uchylił powieki, przez chwilę wpatrywał się w ciemny kształt i naraz z przerażeniem wskoczył na łóżko, przywierając, drżący ze strachu, do Elizy. Kobold odwrócił się, jął sunąć ku uchylonym drzwiom sypialni i naraz jakby bezgłośnie eksplodował, rozsypał się w powietrzu na tysiące i tysiące drobin... Zniknął...
Kobieta, drżąca i pełna lęku, próbowała obudzić męża, ale ten mrucząc tylko coś niezrozumiale, odwrócił się na drugi bok, i spał dalej. Kot powoli się uspokoił, lecz pozostał przytulony do policzka Elizy. Serce waliło jej jak oszalałe, w końcu jednak i ona zaczęła się wyciszać. Kot począł mruczeć. Przymknęła powieki i jęła powoli zapadać się w aksamitną czeluść snu... I wtedy skądś z oddali jej uszu dobiegł syczący szept, a pod zamkniętymi powiekami przez ułamek chwili pojawiła się twarz – ni to ludzka, ni zwierzęca, pokryta wężową łuską, o zielonkawożółtych oczach z czarnymi pionowymi szczelinami źrenic. Z ust kilkakroć wysunął się rozwidlony język. Jeszcze jeden krótki syk i wszystko znikło. Drgnęła i ponownie rozbudzona gwałtownie usiadła na posłaniu. W tej samej chwili ciemna chmura nasunęła się na księżyc. Sypialnię ogarnął tak gęsty, że aż lepki, pełen grozy mrok...
* * *
Lutowa noc 1863 roku mroźna była i widna niczym dzień. Ogromny srebrzysty księżyc prószył jasnym blaskiem, oświetlając krętą polną drogę wijącą się śród pól, czasem opuszczającą się w mroczny wąwóz, czasem wybiegającą z niego na wzniesienie. Kopiasty śnieg zaścielał wszystko dokoła, skrząc się blado w zimnych promieniach miesiąca. Gdzieś w oddali majaczyła czarna krecha lasu.
Od Zawichostu ku Sandomierzowi podążał niewielki oddział kozaków. Zmarznięty ubity śnieg chrzęścił pod kopytami koni, pryskając na boki. Z nozdrzy wierzchowców idących wyciągniętym kłusem buchały obłoczki pary. Tylko jeźdźcy z zimna kulili się w siodłach, chociaż wszyscy byli ubrani dostatnio, w ciepłe sukienne szynele, wysokie buty i futrzane czapy. Ponieważ jednak znajdowali już dość długo w drodze, zmęczenie dawało znać o sobie. Każdy z nich marzył teraz o jednym: zagrzać się, najeść do syta, wypić kusztyczek gorzałki, zakurzyć i iść spać...
* * *
Gęsty zimowy mrok szczelnie zasklepił otwory głuchych okien. Salonik wiejskiego dworu oświetlony zaledwie dwiema świecami sprawiał przygnębiające wrażenie. Przy ciężkim masywnym stole siedziała czterdziestoletnia – sądząc z wyglądu – kobieta. Wspierała głowę na dłoni i w milczeniu patrzyła na nerwowo przemierzającego pomieszczenie mężczyznę. Ten zatrzymywał się co jakiś czas i bardziej do siebie, niż do kobiety mówił:
– Co robić, co robić?... Zostać – ryzykowne, uciekać – ryzykowne... To niebezpieczne, i to niebezpieczne...
Kobieta trochę z pogardą, trochę ze współczuciem spoglądała na mężczyznę, na męża.
– Zrobisz, co uznasz za stosowne, Ludwiku. Jeśli wyjedziesz, jakoś sobie dam radę.
– O! Jakaś ty dobra, duszko, jaka dobra! Wyrozumiała! Ale, ale, na pewno dasz ty sobie radę, Elizko? Na pewno? – zapytał niby z troską, choć słysząc jej słowa, nie był w stanie ukryć radości w głosie. Zaraz też sam sobie odpowiedział. – Pewnie, pewnie, że dasz sobie radę. Sama nie zostaniesz, przecież jest tu służba, a w razie czego do ciotki Józi do Sandomierza pojedziesz. Ciotka stara panna, samotna, to i chętnie cię ugości, parę tygodni przesiedzisz, a tu się może tymczasem uspokoi.
– Zatem postanowiłeś, że wyjeżdżasz? A dokąd, bo dotychczas mowy o tym nie było?
– Myślę, że może za kordon? Do Galicji? Przycupnę w Krakowie, przy okazji załatwię parę spraw, a tu tymczasem znów nastanie ład i porządek.
Kładąc na stole jakieś papiery, dodał:
– Ponieważ jednak czas mamy niepewny, na wszelki wypadek zostawiam ci plenipotencje na dysponowanie naszym majątkiem.
Kobieta, słysząc te słowa, nie była w stanie już dłużej hamować emocji:
– Kim ty jesteś? Ty się masz za Polaka? Starałam się ciebie zrozumieć, współczułam nawet, ale ty jesteś zwykłym tchórzem, tchórzem! Jedź, nie będę za tobą tęskniła!
Ludwik przestał krążyć po saloniku, przystanął naprzeciw żony, dłonie zacisnął w pięści i wysyczał:
– Ani się waż tak do mnie mówić, ani się waż...
– A co? Prawda boli? – spokojnie odrzekła Eliza.
Wstała z trudem, powoli, podeszła do taśmy dzwonka nieopodal drzwi, kilkakroć pociągnęła za nią energicznie, wzywając służbę. Gdy się podniosła zza stołu, można było zobaczyć, że jest brzemienna i że do rozwiązania zostało jej nie więcej niż dwa, może trzy miesiące.
Drzwi saloniku otwarły się i wszedł służący.
– Zarządź tam, żeby dla pana osiodłano konia.
– Nie ma potrzeby, koń gotów od godziny – odpowiedział służący.
Kobieta nic na to nie rzekła, spojrzała wymownie na męża, machnęła ręką i skierowała się ku wyjściu.
– Elizko! – zawołał Ludwik. – Elizko! A nie pożegnasz się ze mną?
– Szczęśliwej drogi – mruknęła i zamknęła za sobą drzwi.
Mężczyzna odetchnął z ulgą. Czuł się usprawiedliwiony. Nie miał zamiaru wdawać się w żadne awantury. Chciał spokoju, sytości i dobrobytu – dla siebie i dla swojej rodziny. Chciał pracować, pomnażać majątek, zapewnić dostatek dzieciom. Dla niego wypowiedzenie wojny potężnemu carowi szaleństwem było i niczym więcej. I wiedział jak się to i tym razem skończy, podobnie jak miatież – bunt z 1830 roku... Morzem krwi, łez, tysiącami zesłań na Sybir. Strumieniem emigracji na Zachód, który wyssał z kraju najwartościowszy element. Uciekał, zostawiał ciężarną żonę samą, ale był pewny, że jeśli by tu został, to albo powstańcy, albo Rosjanie zniszczyliby cały jego dorobek. Między tymi dwoma potężnymi wirami nie udałoby mu się zachować neutralności i równowagi. A on za wszelką cenę chciał ocalić to, co miał. Kiedy zaś go nie będzie, ktokolwiek by nie przyjechał do dworu, czy buntownicy, czy Moskale, samotnej kobiety nie skrzywdzą, majątku nie ruszą. Pewnie go uszczuplą kontrybucje nakładane przez jedną i drugą ze stron, ale przecież nie unicestwią. A gdy się to szaleństwo skończy, będzie miał od czego na nowo zaczynać. Tedy zdecydowanie bezpieczniej będzie dla całej rodziny, jeśli wyjedzie.
– Koń gotów, tak? – upewnił się.
– Tak, stoi przed gankiem.
– Zatem w drogę!
Wybiegł z dworu i mimo swoich dobrych pięćdziesięciu lat zwinnie wskoczył na siodło. Ścisnął konia kolanami i powoli wyjechał na gościniec. Tu przystanął na chwilę, rozejrzał się, jakby się zastanawiając, w którą stronę ma się udać, po czym ruszył galopem ku granicy. Nie minęło wiele chwil, a postać jeźdźca zniknęła za zakrętem i tylko jeszcze przez czas jakiś słychać było tętent końskich kopyt, ale i on w końcu umilkł. Dwór spowiły mrok i cisza. Tylko mdły żółtawy poblask migocący w oknach świadczył o tym, że nie wszyscy jeszcze śpią, że ktoś czuwa...
* * *
Esauł² co i raz unosił się w siodle i bacznie rozglądał dokoła, wypatrując świateł jakiegoś dworu czy sioła. Ale wokół rozciągała się tylko pusta, biała przestrzeń. Tymczasem droga weszła w ostry zakręt, jednocześnie zagłębiając się w niezbyt głęboki wspinający się ku wierzchołkowi wzniesienia parów. Kozacy popędzili konie i galopem wyjechali na rozległy płaskowyż, a wtedy, w niewielkim oddaleniu, dostrzegli żółtawy poblask rozświetlający okna przysadzistego budynku jakiegoś szlacheckiego dworu.
Esauł ściągnął wodze, żołnierze poszli w jego ślady. Konie poruszały się teraz stępem. Oficer, wyciągnąwszy szablę, dał nią znak kozakom i zwarty dotychczas oddział rozciągnąwszy się najpierw w linie, jął półkolem zbliżać się do dworu, aby go okrążyć.
Sprawnie, szybko i po cichu otoczono budynek. Żołnierze nie byli pewni czy jest tu bezpiecznie, czy we dworze nie kwaterują, aby buntowszczyki. Esauł razem z dwoma kozakami podjazdem skierował się ku frontowi budynku. Dał znak ręką i jeden z sołdatów zeskoczywszy z konia, wbiegł na ganek i głownią szabli ostro załomotał w drzwi:
– Otkrywat’! Bystro, bystro!
Za drzwiami dał się słyszeć jakiś ruch. Po dłuższej chwili uchyliły się one i w szparze ukazała się najpierw ręką trzymająca świecę osadzoną w przenośnym lichtarzu, a potem głowa służącego:
– Panowie sobie życzą? – zapytał flegmatycznie.
Kozak naparł na niego barkiem i na siłę wdarł się do sieni. Za nim skoczyło kilku jeszcze współtowarzyszy.
Esauł wszedł na końcu, zatrzymał się przed służącym, który cofnął się, najdalej jak mógł, jednocześnie zasłaniając sobą przejście prowadzące w głąb domu, i zapytał:
– Gdie hazjain? Gdie barin?³
– Pana nie ma.
– A paczemu jego niet?⁴
– Pan wyjechał za interesami do Galicji – spokojnym głosem odpowiedział służący.
– Wriosz, skatina! On wed’ toże buntowszczyk i prisojediniłsja k miatieżnikam. No my jewo najdiom!⁵
– Nie łżę. Prawdę mówię. A bydlakiem nie jestem!
Harda odpowiedź, zamiast rozjuszyć esauła, ubawiła go tylko. Parsknął śmiechem i skwitował:
– O, żiostkij atwiet. A ty toże – polskij pan?! Ha, ha, ha!⁶
– Każdy pan za swoje trzy grosze – mruknął służący, łypiąc spode łba na oficera.
W tym momencie do sieni weszła dziedziczka. Esauł stuknął obcasami i skłoniwszy głowę energicznym ruchem, przedstawił się:
– Nikołaj Wasiliewicz Krasnow.
– Eliza Szłopanowska.
Oficer, jakby się usprawiedliwiając z nocnego najścia, dodał:
– Izwinitie, barynia, wajna! A my ustali i zamierzli…⁷
– Da, da! Ustali my i zamierzli! – zawtórowali mu kozacy.
– Skażitie, pażałsta, gdie wasz muż?⁸ – ciągnął esauł.
– Mąż niedawno wyjechał za interesami do Galicji. A kiedy wróci – nie wiem.
– Nu, da... A wy tut adna?⁹
– Nie sama a ze służbą. Mróz, panowie, zachodźcie do dworu. Ugoszczę was, jak o tej porze będę mogła najlepiej.
– Spasiba wam, barynia¹⁰ – oficer znów stuknął obcasami i znów skłonił się przed panią Elizą. Tymczasem spoza jego pleców jeden z sołdatów zawołał:
– A siczas pojest’ dajtie. I wodki nie pożaliejtie uż...!¹¹
Oficer odwrócił się do niego i syknął przez zęby:
– Zamołkni!¹²
Gospodyni zaprosiła esauła do jadalni, a kozacy rozlokowali się w czeladnej. Obudzona kucharka naprędce przygotowała dla oficera kopiasty talerz jajecznicy na kiełbasie i gorącą herbatę. Na stole stanęła też butelka wiśniowej nalewki domowej roboty. Tymczasem sołdatom podano chleb, wędzoną słoninę i po kusztyczku gorzałki na rozgrzewkę.
Gdy już wszyscy podjedli i wypili, co im podano, esauł, wyznaczywszy wartowników, reszcie kazał się rozlokować, gdzie im wskazano i iść spać. Dwu sołdatów, klnąc pod nosem na pieski los, wyszło na zewnątrz budynku. Jeden z nich dawał baczenie na drogę, drugi strzegł tyłu domu. Syci i rozgrzani wódką marzyli tylko o jednym – żeby zakurzyć fajeczkę. Na warcie jednak było to zabronione, a poza tym mieli świadomość, że żarzący się ogieniek mógłby zostać łatwo wypatrzony, gdyby polscy powstańcy podeszli pod dwór.
W końcu wszakże jeden z nich nie wytrzymał. Zbliżył się do współtowarzysza i powiedział:
– Słuszaj, Stiopa, ja wsio ż pajdu pakurju¹³ – i nie czekając na odpowiedź, uchyliwszy boczne drzwiczki znajdujące się obok głównych wrót, wślizgnął się do stodoły i zniknął w jej mrocznej i przepaścistej czeluści.
* * *
Ledwie niebo zaczęło szarzeć na wschodzie esauł, który mało co spał tej nocy, zarządził pobudkę i dał kozakom rozkaz do natychmiastowego wymarszu. Żołnierze sprawnie osiodłali konie i oddział zwartą kolumną ruszył w drogę.
Pani Eliza, stojąc w oknie, z ulgą patrzyła na odjeżdżających. Nie kładła się już ponownie, ale umyła się, przyodziała i poszła do saloniku. Usiadła przy stole i jęła rozmyślać. Natłok zdarzeń wczorajszego wieczora i ostatniej nocy sprawił, iż nie miała dotychczas czasu, aby spokojnie się zastanowić, co ma teraz począć. Popatrzyła na stół, na którym ciągle leżały plenipotencje, jakie zostawił jej Ludwik. Machinalnie zgarnęła papiery i wsunęła je za gorset. Westchnęła głęboko: „Da Bóg, a jakoś to będzie”. Musi sobie poradzić, przecież dziecko, dziecko... już niedługo wyda na świat małą istotkę, dla której musi żyć i walczyć...
Naraz w saloniku jakoś dziwnie pojaśniało, jakby nagle wstało słońce, a przecież do wschodu było jeszcze daleko. Podeszła do okna – na białej płaszczyźnie podwórza pełgała krwawa łuna. Czym prędzej wybiegła z dworu. Stodoła stała w ogniu, suche smolne deski paliły się z trzaskiem. Płomienie strzelały wysoko w górę, a wiatr, który naraz się zerwał, miótł tumany iskier na obory, stajnię, na dom.
– Gore! Gore! – krzyczała co sił w płucach.
W kilka minut w obejściu zaroiło się od służby i włościan, którzy z pobliskiej wsi pośpieszyli na ratunek.
– Zwierzęta, wyprowadzajcie zwierzęta! – wołała Eliza.
A była najwyższa pora po temu, bo właśnie stanął w ogniu dach stajni. Cała jego więźba trzeszczała niepokojąco, a jedna z krokwi przepaliła się tak, że lada chwila mogła runąć do wnętrza. Kilku parobków odważnie skoczyło do środka i próbowało wyprowadzić konie, ale te, oszalałe ze strachu, stawiały niezwykły opór. Rżały przerażone, rozdymając chrapy i z dzikim wzrokiem miast uciekać przed ogniem chciały w ten ogień wskoczyć. Parobcy poniechali koni i wpół uduszeni dymem i gorącem nieomal w ostatniej chwili wybiegli ze stajni. Przepalone krokwie z trzaskiem i ponurym hukiem płomieni zapadły się w głąb. Jeszcze tylko przez kilka minut słychać było przerażające rżenie chwilami nieomal przeradzające się w wibrujący jęk płonących żywcem zwierząt...
Krowy, świnie, drób udało się ocalić.
Próbowano także ratować dwór. Jedni wynosili z budynku, co tylko było można, inni, ustawieni w rząd, podawali sobie z rąk do rąk wiadra, skopki i wszelkie inne naczynia, jakie tylko udało się komu znaleźć, a które napełniano u studni i ich zawartość wylewali na drewniane ściany domu, mając nadzieję, że ogień się nań nie przeniesie. Niewiele to jednak pomogło. Po mniej więcej pół godzinie wybrano studnię do sucha. Zgarniano zatem śnieg i nim próbowano przydusić ogień – bezskutecznie. Wkrótce tedy i dwór ogarnęły płomienie. Ogień trzaskał i skwierczał. Ogromna łuna rozświetliła szarzejące niebo, wybiegając naprzeciw wstającemu blademu słońcu...
* * *
– Elizko! Miej ty rozum! – w głosie ciotki Józefy Korzenickiej brzmiała stanowczość i surowość zarazem. – Elizko! Bój się Boga! Nie możesz mieszkać w czworakach! Nie majątek teraz ważny a dziecko! Nie swoim jeno zdrowiem i życiem ryzykujesz, ale i dziecka!
Starsza pani, rodzona siostra nieboszczki matki pani Elizy, na wieść o strasznym nieszczęściu, jakie spadło na jej siostrzenicę, nie zwlekając, czym prędzej udała się po nią, aby zabrać ją do siebie, do Sandomierza.
Ale Eliza nie chciała nawet słuchać.
– Ciociu, jeśli wyjadę, to wszystko zmarnieje, wszystko rozkradną. Muszę tu być, żeby resztek dobytku pilnować, żeby strzec tego, co nam jeszcze zostało. A w czworakach nie jest mi tak źle. Ludzie ze wsi życzliwi, służba wierna i lojalna. Nie, nie ma mowy o wyjeździe. Zostaję tu i koniec.
Ciotka, słysząc te słowa, fuknęła zirytowana:
– Zrobisz, jak zechcesz. Pamiętaj wszakże, że mój dom stoi przed tobą otworem. Jeśli nabierzesz rozumu, zjeżdżaj do mnie nawet niezapowiedziana. Tymczasem ja wracam do siebie. W czworakach z tobą mieszkać nie będę.
Ciotka raz jeszcze omiotła ciężarną siostrzenicę krytycznym wzrokiem, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą i mrucząc coś pod nosem. Po czym wsiadła do sanek, skinęła na woźnicę, ten strzelił z bata i ruszyła w powrotną drogę.
* * *
Mijały tygodnie i wreszcie nadeszła wiosna. Słońce coraz wyżej wspinało się na niebieską powałę, coraz mocniej przygrzewało. Zaczęły się roztopy. Połacie brudnego śniegu kurczyły się z dnia na dzień. Dziesiątki wartkich strumyczków spływało z pól, rozpołożonych na łagodnych stokach lessowych wzgórz zbiegając ku dnom parowów, a stamtąd, połączywszy się w jedną strugę, gnały, by zasilić liczne w tej okolicy strumienie i rzeczki i wreszcie zakończyć swój bieg w szarym nurcie Wisły. Spod śniegu wychynęły białe główki stokrotek, zakwitły leszczyny i zażółciły się pierwsze podbiały. Chociaż jednak świat poweselał, to ludzkie serca przepełniał smutek. Przez podsandomierskie wsie i osady przemieszczały się, a to oddziały powstańcze, a to regularne wojsko rosyjskie. Po zagajnikach i leśnych wykrotach poniewierały się trupy Polaków pobitych w potyczkach, obdarte z przyodziewku, pozbawione butów przez czyhających na łupy okolicznych chłopów.
Pani Elizie coraz trudniej się żyło. Co i raz nachodzili ją, a to powstańcy, a to sołdaci i żadnym nie mogła odmówić prowiantu dla ludzi i koni. Czego wcześniej nie strawił ogień, to teraz pożarły kontrybucje. Poza tym zbliżał się termin rozwiązania, a ona czuła się gorzej i gorzej, miała popuchnięte nogi, była jakoś dziwnie słaba, od czasu do czasu odczuwała tępy ból w nadbrzuszu, a przestraszyła się nie na żarty, kiedy zobaczyła drobne plamki krwi na bieliźnie. Bała się, że poroni. A z dala od miasta, z dala od lekarzy mogło się to fatalnie skończyć i dla dziecka i dla niej. Coraz poważniej zaczęła zatem rozważać propozycję ciotki Józefy, by porzuciwszy majątek przenieść się do Sandomierza.
Dodatkowo męczyła ją także niepewność co z córką, która jakiś czas temu wyszła za mąż za dość zamożnego ziemianina spod Miechowa w Krakowskiem, a od której nie miała żadnych wieści od chwili wybuchu powstania. Czy są bezpieczni? Była pewna, że zięć przyłączył się do jakiegoś oddziału, a Marcysia, jej Marcysia została sama... Sama w taki czas...
Nie miała też wiadomości od Ludwika. Co prawda pożycie nie układało się im od dawna, niemniej lata spędzone pod jednym dachem, wspólne dzieci, to cementowało. I było też zwykłe, ludzkie przyzwyczajenie. Choć początkowo była wściekła na męża, teraz przyłapała się na tym, że nawet nieco za nim tęskni. Nie widziała nawet czy udało mu się przedostać do Galicji, czy nie utknął gdzieś na terenie Królestwa, a może wpadł w ręce Rosjan?...
Tego wieczora udawała się na spoczynek z podjętym postanowieniem, że wyjedzie stąd skoro świt. Niczego tu już bowiem nie upilnuje, a ryzykować życiem dziecka dłużej nie miała zamiaru.
Gdy słonko wstało, kazała dobrze wymościć słomą chłopską furkę, załadowała na nią co najpotrzebniejsze – trochę ubrań i jakieś wiktuały na drogę. Kiedy furmanka ciągnięta przez niezgrabnego deresza ruszyła z turkotem i wyjechała na gościniec, obejrzała się ze smutkiem na zgliszcza czerniejące na tle sadu, w którym dorodne śliwy pyszniły się pianą białego, wonnego kwiecia. Powietrze przesycone było tym zapachem – słodkawym z leciuchną nutą goryczy. Naraz zobaczyła, jak za furką biegnie żółta kundliczka Rudzia i biały kotek w szare łatki o imieniu Włóczek – jej pupile. Na ten widok ogarnął ją jeszcze większy smutek, krtań się jej ścisnęła i łzy zaczęły napływać do gardła. Woźnica także się obejrzał, a widząc zwierzaki, kilkakroć zaciął konia batem, zmuszając go do szybszego biegu. Ale nic to nie dało – pies i kot uparcie podążały za wozem.
– A niech tam! Przecież mnie ciotka nie wyrzuci! Wojciechu, zatrzymajcie się.
– Prrry!
Fura stanęła, woźnica zeskoczył na ziemię, przywabił psa i kota i pojedynczo podał je pani Elizie.
– Skoro koniecznie chcecie być ze mną, to niech tam! Dalej pojedziemy razem. Ciotka was polubi. Ciotka zła nie jest, choć czasami szorstka.
Chociaż od dworu Szłopanowskich do Sandomierza było tylko nieco ponad siedem wiorst, podróż zajęła dzień cały. Elizę bowiem chwyciły bóle i jazda wyboistą drogą, po której z trudem toczyły się, okute żelaznymi obręczami drewniane koła furki stała się nie do zniesienia. Furman tedy to kawałek jechał, to się zatrzymywał, a czas płynął. W końcu, gdy na horyzoncie pojawiły się już zarysy wież sandomierskich kościołów, poczęło zmierzchać.
– Pani dziedziczko, musimy pośpieszyć, bo noc nas zastanie w polach, a po ciemku, po omacku do miasta nie trafię. Zaś nocować na dworze o tej porze roku i w pani stanie, oj, to nawet myśleć nie chcę.
Eliza zacisnęła zęby i odparła:
– Masz rację. Popędź konia i pospieszaj. Jakoś muszę wytrzymać.
Furman bez słowa strzelił z bata i furka nabrała rozpędu.
Całkiem już pociemniało, gdy bardzo długim, choć dość płytkim wąwozem doturlali się od Krukowa do pierwszych chat Przedmieścia Zawichojskiego, do jego części Chałupkami zwanej. Była dziewiąta wieczorem, bo od katedry ich uszu dobiegł dźwięk dzwonów, które swą melodyjną spiżową modlitwę, od ponad czterystu już lat, słały do Boga za rycerzy poległych pod Warną. W tej samej chwili pani Elizie odeszły wody.
Woźnica na dobre przestraszony popędził do pierwszej z brzegu słomą krytej chałupy i ostro załomotał w okienną ramę.
– Ludzie! Pomocy! Kobita rodzi!
Ostrożnie, ze skrzypieniem, uchyliły się koślawe, zamykane na skobel, pobielone wieloma warstwami złuszczającego się wapna, drzwi:
– Co się dzieje? – zapytała młoda kobieta, która z ciekawością zlustrowała Macieja.
– Pani dziedziczka rodzi, wody jej odeszły! Wpuśćcie nas i pomóżcie, bo co ja sam pocznę?
– Józek! Józek! A chodź no tu!
Kudłaty chłop stanął za jej plecami, a razem z nim pięcioro czy sześcioro dzieci w różnym wieku, które wybudzone z pierwszego snu pięściami przecierały oczy.
– Pomóż człowiekowi, przenieście panią do chałupy, ja przygotuję łóżko, a ty Mania – zwróciła się do najstarszej córki – biegnij po staro Majcyno¹⁴ , żeby odebrała poród.
Czym prędzej tedy przyniesiono Elizę i ułożono ją na okazałym małżeńskim łożu.
Na Chałupkach zrobił się ruch, ludzie powychodzili z domów zaintrygowani tym, co się działo. Każdy chciał jakoś pomóc. Ale kudłaty chłop stał, niczym cerber we drzwiach i odganiał nadto wścibskich. Wpuścił tylko dwie czy trzy baby, bo nie wiadomo było czy Majcyno nie będzie potrzebować jakiejś pomocy.
Skinął też palcem na jednego ze swoich synów, liczącego z wyglądu ze dwanaście lat:
– Władziu, a leć ty czym prędzy na Podole i uwiadom panio Korzenicko, że iji siostrzenica u nos rodzi.
– Dobrze! – chłopak zawinął się na pięcie i zniknął w ciemnościach.
* * *
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
Otyła akuszerka przeżegnała się zamaszyście. Zebrane w izbie baby również się przeżegnały i chórem odpowiedziały jej:
– Amen.
Na starym, nadjedzonym zębem czasu dębowym łóżku, na sienniku wypchanym świeżą żytnią słomą leżała położnica – pani Eliza Szłopanowska. Twarz miała spiętą, włosy zlepione potem, od czasu do czasu na przemian to szybko oddychała, to pojękiwała. Widać było, że cierpi. Chociaż nie była pierwiastką, kolejny poród nie zanosił się na lekki...
Położnica ciężko dyszała, jęczała coraz głośniej, aż w końcu jej jęki przemieniły się w wibrujący bólem krzyk. Minęła doba odkąd odeszły wody, a rozwiązanie nie nadchodziło... Akuszerka z lękiem patrzyła na rodzącą, spodziewając się najgorszego. Lecz kiedy już w końcu nabrała pewności, że położnica wkrótce umrze, nagle jakby się coś odmieniło i w przeciągu niespełna pół godziny na świat przyszedł duży, zdrowy chłopiec.
Eliza, choć nieludzko zmęczona przedłużającym się cierpieniem była niezwykle szczęśliwa. To był jej szósty poród, ale poza córką, którą lata temu urodziła żywą, wszystkie następne dzieci – sami chłopcy – rodzili się martwi. Dopiero dziś, dopiero tego syneczka mogła wziąć w ramiona, ucieszyć się jego płaczem, jego oddechem, biciem jego serduszka.
Dniało. Był niedzielny kwietniowy poranek, zegar na ratuszowej wieży wydzwonił kwadrans. Położnica popatrzyła na synka i wyszeptała z trudem:
– Synku, syneczku, mój mały Stasiu... Ofiaruję cię Matce Najświętszej...
Akuszerka wzięła dziecko na ręce i ostrożnie poniosła do spowitego mrokiem kąta izby, gdzie stał drewniany cebrzyk pełen ciepłej, parującej wody. Ostrożnie zanurzyła w niej noworodka i lnianą szmatką zmywała z niego krew. Dziecko było spokojne, nie płakało, widać było, że ta pierwsza w życiu kąpiel sprawia mu przyjemność. Akuszerka ostrożnie obejrzała się za siebie, zerkając na matkę i towarzyszące jej baby czy patrzą na nią i na dziecko, ale nie patrzyły zajęte pielęgnacją położnicy. Wtedy dyskretnie sięgnęła za pazuchę i wysupłała z zawieszonego na szyi, na czerwonym sznurku woreczka, drobną kość kota. Ująwszy ją w dwa palce, nakreśliła nią jakieś znaki na czole i piersiach dziecka. I w tym samym momencie noworodek zaniósł się przeraźliwym krzykiem. Czerwona pomarszczona twarzyczka aż posiniała od wysiłku. Matka i asystujące jej kobiety odwróciły się wystraszone. Akuszerka czym prędzej osuszyła dziecko lnianym ręcznikiem, sprawnie zawinęła w pieluchę i podała matce. Ta ułożyła synka na piersi i położyła mu dłoń na główce.
– No już, już dobrze, cicho, cicho, mój malutki...
Dziecko czy to pod wpływem pieszczoty matczynej dłoni, czy też słysząc bicie jej serca, uspokoiło się dość szybko.
* * *
Mgła się smużyła po łąkach, a powietrze nasiąknięte wilgocią sprawiało, że ciężko było oddychać. W ponure listopadowe popołudnie 1864 roku pan Ludwik Szłopanowski dotarł wreszcie do swojego majątku. Powstanie dobiegło końca. On się w nic nie zamieszał, dlatego bez lęku wracał do domu. Zmęczony był nieludzko, on i jego koń. Marzył więc tylko o jednym, żeby się umyć, przebrać w świeże ubranie, najeść do syta i położyć w miękkiej pościeli.
Ale oto naraz, gdy wyjechał spoza zakrętu i spojrzał w kierunku dworu, zamiast domu i zabudowań gospodarczych ujrzał poszarzałe zgliszcza na tle nagich o tej porze roku konarów drzew starego sadu. Wydał głuchy jęk i chwycił się za głowę:
– O Jezu!
Rozejrzał się dokoła, wypatrując ludzi, aby zapytać, kiedy i co się tu stało. Ale nie dostrzegł nikogo. Pusto było i cicho. Ścisnął zatem konia kolanami i pocwałował w kierunku karczmy stojącej na skraju pobliskiej wsi.
Pchnął masywne drzwi zbite z grubych sosnowych desek pociągniętych ciemnozieloną farbą. W twarz buchnął mu zapach stęchlizny, gotowanej kiszonej kapusty, skwaśniałego cienkiego piwa i taniej gorzałki. Schyliwszy głowę, żeby nie uderzyć nią o futrynę, wszedł do środka. Karczma pełna była chłopów. Siedzieli podpici, z czerwonymi opuchniętymi twarzami i maślanymi oczami zawzięcie o czymś rozprawiając. Za szynkwasem uwijał się karczmarz Szmul, a pomagała mu żona Sura. Na widok Ludwika na chwilę zastygł w bezruchu, nie mogąc ukryć zdumienia. Szybko się jednak opanował i kłaniając się pas, powiedział:
– Witam, witam jaśnie pana! Widzę, że jaśnie pan zdrożony, to ja proszę siadać, ja zaraz coś podam. Może jajecznicę? I świeży chlebek, dziś pieczony, ciepły jeszcze. Aj! Aj! A może jaśnie pan życzy kotlet? To ja dam kotlet! Oj jaki smaczny! Sura, podaj panu dziedzicowi kotlet. I wódki w szkle! Oj tak, na rozgrzewkę.
Ludwik usiadł przy szynkwasie. Machinalnie wypił gorzałkę i zagryzł kotletem. Wyciągnął kieliszek:
– Jeszcze.
Karczmarz nalał. A potem konfidencjonalnie przybliżył swoją twarz do twarzy Ludwika tak blisko, że ten poczuł odór zepsutych zębów:
– Panie dziedzicu, to pan się nie bał tu przyjechać? Aj, waj! – cmoknął kilka razy z podziwem. – Co za odwaga!
Ludwik popatrzył na niego zdumiony:
– A niby dlaczego miałbym się bać?
– To jaśnie pan nic nie wie? Pan poszedł do powstania. Moskale dwór spalili. Pani wyjechała do Sandomierza. Moskale skonfiskowali majątek. To już nie pańskie, teraz jest nowy dziedzic. Niejaki Nikita Ilicz Karamzin. Na wiosnę zamiaruje dwór odbudować i chlewy, i stajnie, i stodoły, i wszystko! Oj! A jaśnie pana żandarmy szukają.
– Matko Boska! Przecie ja nie byłem w powstaniu! W Galicji siedziałem. Cały czas w Galicji, czekając, aż się tu wszystko uspokoi! To jakieś nieporozumienie! Ja wszystko wytłumaczę. Do urzędów pójdę, tak być nie może! Byłem lojalny, cały czas byłem lojalny, nie buntowałem się przeciw władzom, przeciw carowi!
Szmul uniósł dłonie w górę:
– Sza! Sza! Jaśnie panie! Ja nic nie wiem, ja nic nie wiem! Ja jedno wiem, że żandarmy jaśnie pana szukają! I ja jeszcze wiem, że o ten tam Jasiek, co wpodle pieca siedzi, choć podpity to jakoś tak dziwnie na pana dziedzica patrzy, łakomie, jakby już za pana ruble liczył. Oj, coś jemu chyba chodzi po głowie, oj coś niedobrego! Ja stary Żyd jestem, swoje w życiu widziałem. Pan pójdziesz do urzędów, ale czy się pan zdążysz wytłumaczyć, jaśnie panie? Na Sybirze ciężko będzie znaleźć chętnego, by pana wysłuchał. Zrobi pan dziedzic, jak będzie uważał, ale ja bym radził do zmierzchu gdzieś przeczekać, może u mnie w piwnicy, ja tymczasem konia zaopatrzę, nakarmię, a jak się ściemniać pocznie, pojedzie pan dziedzic ku granicy, ku Wiśle. W Winiarkach jest chłop jeden, co umie bezpiecznie przez Wisłę przeprowadzić. Za parę groszy. Parę groszy dla niego, parę groszy dla mnie – za fatygę. Oj! Nie zedrzemy z pana dziedzica.
Ludwik zrozpaczony wpatrywał się w mówiącego, nie bardzo wiedząc, co ma począć. Im dłużej się jednak zastanawiał, tym mocniej ugruntowywał się w przekonaniu, iż karczmarz ma rację.
– Dobrze, zatem posłucham was Szmulu.
Żyd skinął ręką na Ludwika, a ten posłusznie podążył za nim. Weszli na zaplecze, a potem po stromych schodkach opuścili się do nisko sklepionej piwnicy. Przysiedli obaj – jeden na koślawym zydelku, drugi na kamieniu, który wcześniej przyciskał kapustę w beczce. Ludwik zapytał:
– A macie jakieś wieści o mojej żonie? Zdrowa? Szczęśliwie urodziła?
– Oj tak, zdrowa, w Sandomierzu mieszka. I syna ma pan dziedzic, mówią, że Stasia. Oj, pewnie ładny jak malowanie, jeśli po panu dziedzicu wziął urodę.
Ludwik uśmiechnął się smutno. Jak bardzo by chciał zobaczyć żonę i synka... Uściskać, przytulić...
– Oj! Niech pan dziedzic nawet o tym nie myśli! – zawołał Szmul, jakby zgadując, co mu chodzi po głowie. – Może kiedyś, za czas jakiś, zobaczy pan swoją rodzinę, ale teraz trzeba uciekać. Za granicę. Wkrótce zmierzch. Jak się tylko ściemni, ruszymy ku Wiśle.
* * *
Ludwik po raz ostatni popatrzył na konia. Żal mu się było rozstawać ze zwierzęciem, ale wiedział, że jeśli go nie zostawi, nie uda mu się niepostrzeżenie przedostać na austriacki brzeg.
Szmul przeliczył pieniądze i podał je Ludwikowi:
– Dobrze będzie, panie dziedzicu? Swoje „za fatygę” już odliczyłem.
Szłopanowski bez liczenia wsunął pieniądze do kieszeni.
– Będzie dobrze?... Musi być dobrze. Bo nie może być inaczej... Bywajcie Szmulu.
Rosły parobek stał z boku wyraźnie zdenerwowany.
– Pośpieszta sie, panie. Ni ma casu. Im szybci teroz póńdziemy, tym szybci bedziemy w Galicji.
– Tak, racja. Chodźmy.
Przewodnik szedł pierwszy, po omacku, jak kot. Widać nie raz i nie dwa wędrował w nocy tą drogą. Czas jakiś przedzierali się przez niezbyt gęste zarośla łoziny, aż w końcu doszli nad brzeg rozlewającej się szeroko Wisły. Przewodnik wyciągnął z krzaków przyrzuconą szuwarami i wisem¹⁵ niewielką łódkę i zepchnął ją na wodę.
– Wsiadojcie, panie dziedzicu.
Szłopanowski nie ociągając się, wskoczył do środka. Nim jednak parobek do niego dołączył, spoza łoziny wychynął niewielki, kilka osób liczący oddziałek sołdatów. Na widok przygotowujących się do przeprawy zatrzymali się, jednocześnie ściągając karabiny z pleców. Dowódca zawołał:
– Stoj! Stoj! Wy kto? Tuda nie lzja!¹⁶
Ludwik się zawahał, ale przewodnik silnie pchnął łódkę w kierunku głównego nurtu, jednocześnie wskakując do niej. Chwycił wiosło leżące na dnie i jął nim szybko zagarniać wodę. Przez moment zdawało się, że za chwilę całkiem skryje ich noc i będą bezpieczni. Wszakże jeden z sołdatów nie czekając rozkazu, wycelował w uciekających i dwakroć, raz po raz dał ognia. Dwa ciała z pluskiem zwaliły się do wody, a łódeczka pozbawiona balastu chyżo pomknęła z nurtem w dół rzeki...