Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Tajemnica Siedmiu Zegarów - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
29 września 2025
2691 pkt
punktów Virtualo

Tajemnica Siedmiu Zegarów - ebook

W rezydencji Chimneys grupa młodych arystokratów postanawia spłatać figla koledze, który uwielbia długo spać, przez co wszędzie się spóźnia. W nocy rozstawiają w jego pokoju osiem nakręconych budzików, by ich dźwięk zerwał go z łóżka o świcie. Następnego ranka znajdują przyjaciela martwego, a zegary stoją w rządku na kominku. Jest ich tylko siedem. Niewinny dowcip staje się początkiem mrocznej zagadki.

Nadinspektor Battle rozpoczyna policyjne śledztwo. Tymczasem lady Brent nie potrafi bezczynnie czekać. Wraz z przyjaciółmi próbuje się czegoś dowiedzieć na własną rękę, co naprowadza ją na trop tajemniczego bractwa.

Agatha Christie zaprasza na prawdziwą ucztę literacką dla miłośników zagadek, tajnych stowarzyszeń i zaskakujących zakończeń.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-7076-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

O WCZESNYM WSTAWANIU

Jimmy Thesiger, przemiły młodzieniec, zbiegał po szerokich schodach wiekowej rezydencji Chimneys. Pokonywał po dwa stopnie naraz z takim pośpiechem, że u stóp schodów omal nie zderzył się z Tredwellem, statecznym kamerdynerem, który przemierzał hol, niosąc dzbanek gorącej kawy. Podziwu godny spokój i niezwykła zręczność Tredwella zdołały szczęśliwie zapobiec katastrofie.

– Przepraszam – rzucił Jimmy beztrosko. – Czy już wszyscy zeszli?

– Nie, proszę pana. Nie ma jeszcze pana Wade’a.

– No tak – rzekł Jimmy i podążył do jadalni.

Pokój był pusty, jeżeli nie liczyć obecności pani domu, która obdarzyła młodzieńca spojrzeniem pełnym wyrzutu. Jimmy poczuł się nieswojo. Podobnego wrażenia doświadczał, ilekroć napotkał wzrok martwego dorsza na wystawie w sklepie rybnym. Do diabła, czemu ta kobieta tak na niego patrzy? W końcu kto to słyszał, żeby podawać śniadanie punktualnie o dziewiątej trzydzieści? I to ma być miły wypoczynek w uroczej wiejskiej rezydencji? Wprawdzie jest kwadrans po jedenastej, ale i tak...

– Obawiam się, że nieco zaspałem, lady Coote – usprawiedliwił się.

– Och, nic nie szkodzi... – rzekła lady Coote z nutką melancholii w głosie.

Przyznać należy, że nic nie wytrącało jej z równowagi bardziej niż ludzie, którzy spóźniają się na śniadanie. Przez pierwszych dziesięć lat małżeństwa sir Oswald Coote (wtedy jeszcze zwyczajny pan Coote) czynił jej wyrzuty, ilekroć ranny posiłek podano choćby pół minuty później niż o ósmej. Lady Coote przez te wszystkie lata przyzwyczaiła się traktować niepunktualność jak śmiertelny grzech. A powszechnie wiadomo, że przyzwyczajenie bywa drugą naturą człowieka. Ponadto, będąc kobietą nad wyraz dobroduszną, często zadawała sobie pytanie, jak ci młodzi ludzie będą kiedykolwiek w stanie dojść do czegoś, skoro nie potrafią zmusić się do wczesnego wstawania. Sir Oswald często podkreślał w swych wypowiedziach dla prasy, a nawet w rozmowach w gronie znajomych, że swoje osiągnięcia zawdzięcza wyłącznie skromnemu życiu i dobroczynnym skutkom wczesnego wstawania.

Lady Coote była kobietą o obfitych kształtach i o twarzy, na której malował się ból istnienia. Miała wielkie, smutne oczy i dojmująco głęboki, niski głos. Artysta szukający modelki do _Racheli opłakującej swe dzieci_¹ na jej widok niewątpliwie zapiałby z zachwytu, a reżyser melodramatu z radością przyjąłby ją do roli skrzywdzonej żony brnącej przez głębokie śniegi w ucieczce przed mężem łajdakiem.

Postronny obserwator, patrząc na lady Coote, wysnułby przypuszczenie, iż na dnie swej duszy kryje ona jakiś przeraźliwie smutny sekret. Prawdę powiedziawszy, jedynym problemem, jaki trapił tę poczciwą niewiastę, był sir Oswald, który niczym gwiazda rozbłysnął w sferach finansjery. W młodości była przemiłym, tryskającym optymizmem stworzeniem zakochanym po uszy. Oswald Coote, ten pełen aspiracji młodzieniec, pracował w sklepie z rowerami znajdującym się tuż obok magazynu jej ojca. Po ślubie pędzili wesoły żywot w skromnym, wynajętym mieszkanku. Wkrótce przenieśli się do niewielkiego domku, potem do większego domu, a później zamieszkiwali niezliczone domostwa, kamienice i tym podobne, zawsze jednak w pobliżu huty. Teraz jednak, gdy Coote osiągnął tak pokaźny stan konta, że mógł się wreszcie jako tako uniezależnić od huty, czerpał przyjemność z wynajmowania największych i najwspanialszych posiadłości w Anglii. Chimneys było miejscem, gdzie o historię można się było potknąć na każdym kroku, więc siłą rzeczy sir Oswald nie potrafił się oprzeć pokusie i odnajął rezydencję na dwa lata od markiza Caterhama. Jego ambicje zostały tym samym zaspokojone.

Lady Coote, przyznajmy to otwarcie, nie podzielała ambicji męża. Czuła się samotna. Od niepamiętnych czasów jedyną radością rozświetlającą jej szarą egzystencję u boku męża były rozmowy ze służbą. Nawet teraz, po latach, kiedy liczba usługujących jej osób rosła w zastraszającym tempie, lady Coote z namiętnością oddawała się temu zajęciu, choć tak naprawdę pośród tej rzeszy roztrzepanych pokojówek czuła się niczym rozbitek na bezludnej wyspie. Przerażali ją kamerdyner o manierach arcybiskupa, kucharz z obcym akcentem, potężna gospodyni, pod której stopami deski podłogi trzeszczały przeraźliwie...

Westchnęła ciężko i odpłynęła niczym zjawa przez otwarte drzwi tarasu ku niepomiernej uldze Jimmy’ego Thesigera, który skwapliwie skorzystał z okazji i sięgnął po następną porcję wyśmienitych cynaderek.

Lady Coote stała przez chwilę na tarasie, przybrawszy pozę tragiczną, po czym zebrała się na odwagę, by zamienić parę słów z MacDonaldem, głównym ogrodnikiem, który z miną udzielnego władcy lustrował właśnie swe włości. MacDonald był zaiste księciem pośród ogrodników. Jego obowiązkiem było rządzić i należy przyznać, że czynił swą powinność skutecznie, jak przystało na despotę.

Lady Coote nieśmiało dała znać o swej obecności.

– Dzień dobry, MacDonald.

– Dzień dobry, milady.

Mówił z powagą i dostojeństwem, jak cesarz na pogrzebie.

– Zastanawiam się, czy nie można by zerwać trochę winogron na dzisiejszy podwieczorek...

– Muszą jeszcze trochę dojrzeć – odparł MacDonald grzecznie, lecz z naciskiem.

– Ach, tak – rzekła lady Coote, po czym niepewnym głosem dorzuciła: – Wczoraj zajrzałam do szklarni. Spróbowałam trochę i wydawały się w sam raz.

MacDonald spojrzał na nią tak, że aż poczerwieniała ze wstydu. Miała wrażenie, że popełniła niewybaczalny grzech. Najwyraźniej nieboszczce markizie Caterham przez myśl by nie przeszło dopuścić się podobnej niestosowności.

– Gdyby milady rzekła słówko, kazałbym ściąć kiść i dostarczyć do rąk milady przez Tredwella – rzucił MacDonald z wyrzutem.

– Och, dziękuję. Następnym razem tak właśnie zrobię.

– Ale i tak muszą jeszcze trochę dojrzeć.

– No cóż – wymamrotała lady Coote – w takim razie obędziemy się bez winogron.

MacDonald milczał taktownie. Lady Coote postanowiła raz jeszcze zebrać się na odwagę.

– Zamierzałam porozmawiać z wami na temat trawnika na tyłach ogrodu różanego. Zastanawiam się, czy nie można by go przeznaczyć do gry w kręgle. Sir Oswald bardzo lubi tę grę.

„W końcu cóż w tym złego?” – dodała w duchu.

Z lekcji historii pamiętała, że sir Francis Drake² również grywał w kręgle ze swymi znamienitymi przyjaciółmi. Wszak wiadomość o Wielkiej Armadzie dotarła do niego właśnie wtedy, gdy oddawał się tej szlachetnej grze. Niewątpliwie było to więc zajęcie godne dżentelmena i nawet MacDonald nie mógł mieć nic przeciwko temu. Nie wzięła jednak pod uwagę dominującej u każdego dobrego ogrodnika cechy, jaką jest odrzucanie wszelkich czynionych mu sugestii.

– Raczej się do tego nie nadaje – odparł MacDonald niezobowiązująco.

Lady Coote nie zdawała sobie sprawy, że brnie w zastawioną podstępnie pułapkę.

– A gdyby go tak nieco przystrzyc i... no... uprzątnąć? – ciągnęła z nadzieją.

– Niby tak – wycedził MacDonald. – To by się dało zrobić. Ale wtedy musiałbym ściągnąć Williama z dolnego skraju.

– Ach, tak – odparła skonfundowana lady Coote.

Wprawdzie termin „dolny skraj” nic jej nie mówił, ale dla MacDonalda najwyraźniej wiązał się on z przeszkodą nie do pokonania.

– A to by było przecież nierozsądne... – dorzucił ogrodnik.

– No tak, rzeczywiście nierozsądne – przytaknęła skwapliwie, sama nie wiedząc, czemu tak łatwo się zgodziła.

MacDonald zmierzył ją wzrokiem.

– Naturalnie – ciągnął – jeżeli takie jest życzenie milady...

Tu urwał, ale lady Coote przestraszona groźnym tonem jego głosu natychmiast skapitulowała.

– Och, nie – rzekła. – Doskonale rozumiem. Niech William pozostanie przy dolnym skraju.

– Święte słowa, milady.

– No tak – bąknęła lady Coote.

– Wiedziałem, że milady się zgodzi.

– No tak – powtórzyła kobieta.

MacDonald uchylił kapelusza i odszedł.

Pani domu ciężko westchnęła, spoglądając za odchodzącym ogrodnikiem. Jimmy Thesiger, z żołądkiem pełnym bekonu i cynaderek, stanął obok niej na tarasie i również westchnął, choć, dodajmy, z innych zgoła pobudek.

– Klawa pogoda – zagadnął.

– Słucham? – Lady Coote spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem. – Och, tak, rzeczywiście. Nie zwróciłam uwagi.

– A gdzie reszta towarzystwa? Zbijają bąki nad jeziorem?

– Tak przypuszczam. Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Lady Coote odwróciła się na pięcie i wróciła do jadalni. Tredwell stał przy stole zajęty studiowaniem czajniczka do kawy.

– Mój Boże! Czy pan... jak mu tam, pan...

– Wade, milady?

– Wade, no właśnie. Jeszcze go nie ma?

– Nie, milady.

– Już późno.

– Tak, milady.

– Mój Boże! Mam nadzieję, Tredwell, że w końcu zaszczyci nas swą obecnością.

– Niewątpliwie, milady. Wczoraj pan Wade wstał o jedenastej trzydzieści.

Lady Coote zerknęła na zegar ścienny. Pokazywał za dwadzieścia dwunastą. Ogarnięta nagłym współczuciem rzekła:

– To musi być strasznie kłopotliwe, prawda? Sprzątnąć to wszystko i zdążyć na pierwszą z lunchem.

– Przywykłem już do manier dzisiejszej młodzieży, milady.

W tym dystyngowanym stwierdzeniu kryła się nagana. W podobny sposób zapewne biskup wyrzucałby barbarzyńcy nieumyślne bluźnierstwo.

Twarz lady Coote po raz drugi tego poranka pokryła się rumieńcem. Szczęśliwie w tymże momencie otworzyły się drzwi i do jadalni wszedł poważny młodzieniec w okularach.

– Aaa, tu pani jest, lady Coote. Sir Oswald pyta o panią.

– Już idę, panie Bateman.

I pośpieszyła w stronę holu.

Rupert Bateman, osobisty sekretarz sir Oswalda, ruszył w stronę otwartych drzwi tarasu i pogrążonego w błogim nieróbstwie Jimmy’ego Thesigera.

– Witaj, Pongo – rzucił Jimmy. – Zdaje mi się, że wypadałoby poszukać tych przeklętych dziewczyn i spełnić towarzyski obowiązek. Idziesz ze mną?

Bateman zaprzeczył ruchem głowy i podążył tarasem do biblioteki. Jimmy posłał w ślad za nim pobłażliwy uśmieszek. Obaj młodzieńcy uczęszczali niegdyś do tej samej szkoły i z tych czasów pochodziło owo przezwisko, którym ktoś obdarzył Batemana z bliżej nieznanych powodów.

Zdaniem Jimmy’ego jego kolega nie zmienił się wiele od szkolnych czasów i pozostał takim samym osłem, jakim był podówczas. Wszystkie slogany w rodzaju: „Bez pracy nie ma kołaczy” zostały, jak się zdaje, wymyślone specjalnie z myślą o nim.

Jimmy ziewnął i ruszył nieśpiesznie w stronę jeziora. Dziewczęta rzeczywiście już tam były, cała trójka, nic nadzwyczajnego. Dwie miały czarne włosy przycięte na pazia, trzecia, również krótko obcięta, w odróżnieniu od koleżanek była blondynką. Ta, która najczęściej i najgłośniej chichotała, zwała się (jeśli dobrze pamiętał) Helen, druga – Nancy, a na trzecią wołano, nie wiedzieć czemu, Socks. Obok stali dwaj koledzy Jimmy’ego, Bill Eversleigh i Ronny Devereux, obaj zatrudnieni w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, chociaż zdaniem Jimmy’ego było z nich tam mniej pożytku niż z obrazów na ścianie gabinetu.

– Jimmy! Dzień dobry – powiedziała Nancy (a może Helen?). – A gdzież jest ten... jak mu tam?

– Tylko mi nie mów, że Gerry Wade jeszcze nie wstał – wtrącił Bill Eversleigh. – Na miłość boską, trzeba coś zrobić z tym chłopakiem!

– Jak tak dalej pójdzie – zauważył Ronny Devereux – to biedny Gerry prześpi nie tylko śniadanie, lecz także lunch. Gdy już zdoła zwlec się z łóżka, będzie musiał się zadowolić herbatą.

– Taki wstyd! – rzuciła Socks. – Lady Coote tak się niepokoi. Sprawia wrażenie kwoki, która chciałaby znieść jajko, a nie może!

– Chodźcie, chłopaki – podsunął Bill – ściągniemy go z łóżka! Idziesz, Jimmy?

– Och, tak nie można. Trzeba bardziej subtelnie – zaprotestowała dziewczyna zwana Socks. Najwyraźniej kochała się w słowie „subtelnie”, bo używała go przy lada okazji.

– Daleko mi do subtelności – rzekł Jimmy. – Nie potrafię być subtelny.

– Słuchajcie, obmyślmy jakiś dowcip, co? – podrzucił Ronny. – Obudzimy go o siódmej. Pomyślcie tylko! Gerry schodzi na dół o siódmej rano! Służba otwiera gęby z wrażenia. Tredwell gubi swoje fałszywe bokobrody i upuszcza dzbanek z kawą. Lady Coote dostaje histerii i mdleje prosto w ramiona Billa. Sir Oswald wykrzykuje „Ha!” i stal na giełdzie podskakuje o pięć procent. Co wy na to?

– Nie znasz Gerry’ego – odparł Jimmy. – Przyznaję, że zimna woda mogłaby go ewentualnie obudzić, oczywiście umiejętnie zaaplikowana. Ale on obróciłby się tylko na drugi bok i znowu zasnął.

– Może znajdziemy jakiś inny sposób, coś bardziej subtelnego niż zimna woda? – podsunęła Socks.

– Ba, ale jaki? – spytał Ronny.

Nikt jakoś nie pośpieszył z propozycją.

– Coś trzeba wymyślić – oświadczył Bill. – Kto tu ma najwięcej pomyślunku?

– Pongo – odparł Jimmy. – Właśnie nadchodzi, jak zwykle w pośpiechu. Pongo zawsze miał łeb. To jego przekleństwo, z którym boryka się biedak od wczesnego dzieciństwa. To jak, wciągamy go do spisku?

Bateman wysłuchał cierpliwie całej tej nieskładnej paplaniny, choć przez cały czas sprawiał wrażenie człowieka, który ma ważniejsze sprawy na głowie. Gdy wreszcie dopuścili go do głosu, bez chwili zastanowienia podrzucił im rozwiązanie.

– Proponowałbym budzik – zaopiniował. – Sam go używam, by nie zaspać. Wprawdzie służący przychodzi rano z herbatą, ale robi to tak cicho, że wolę dla pewności zaufać wypróbowanym metodom.

I pośpieszył do swoich obowiązków.

– Budzik, też coś! – Ronny pokręcił głową. – Na Gerry’ego potrzeba co najmniej tuzina budzików.

– A niby czemu nie? – podchwycił Bill skwapliwie. – Sądzę, że trzeba skoczyć do miasteczka i niech każde z nas zakupi po budziku.

Rozbawione towarzystwo z ochotą przystało na tę propozycję. Bill i Ronny poszli wyprowadzić samochody z garażu, a Jimmy został wysłany do jadalni na przeszpiegi. Po chwili wrócił.

– Siedzi tam i nadrabia stracony czas, pożerając grzankę z marmoladą. Trzeba odwrócić jego uwagę, bo inaczej zechce jechać razem z nami.

Zdecydowano, że najlepiej będzie wciągnąć w spisek lady Coote. Jimmy, Helen i Nancy odciągnęli ją na bok i wtajemniczyli w szczegóły. Lady Coote była nieufna.

– Figiel? No dobrze, moi drodzy, postaram się go tutaj zatrzymać, ale, na miłość boską, bądźcie ostrożni. Nie polewajcie go zbyt obficie, żeby nie uszkodzić politury. Wiecie, że w przyszłym tygodniu musimy oddać ten dom w nienaruszonym stanie. Nie chciałabym, żeby lord Caterham pomyślał...

Bill, który właśnie wrócił z garażu, przerwał jej w pół zdania:

– Proszę się nie obawiać, lady Coote. Bundle Brent, córka lorda Caterhama, jest moją dobrą znajomą. To bardzo miła i wyrozumiała osóbka. Poza tym załatwimy to bez uciekania się do drastycznych środków. To będzie czysta robota.

– Subtelna – dorzuciła dziewczyna zwana Socks.

Lady Coote odeszła wolnym krokiem. Z jadalni wyłonił się Gerald Wade. Jeśli Jimmy Thesiger był chłopcem ślicznym niczym cherubin, o Geraldzie można by jedynie powiedzieć, iż był, o ile to możliwe, jeszcze bardziej cherubinowaty. Jego twarz była tak pusta i pozbawiona wyrazu, że w porównaniu z nią nawet Jimmy zdawał się człowiekiem wielkiego rozsądku i wnikliwości.

– Dzień dobry, lady Coote – rzekł Gerald. – Gdzie są wszyscy?

– Pojechali do miasteczka.

– Po co?

– Planują chyba jakiś figiel – oznajmiła milady melancholijnie.

– Figiel? Tak wcześnie rano?

– Wcale nie jest tak wcześnie rano – zauważyła lady Coote z naciskiem.

– Zdaje się, że spóźniłem się trochę na śniadanie – wyznał Gerald Wade z rozbrajającą szczerością. – To dziwne, ale ilekroć gdzieś nocuję, zawsze schodzę rano ostatni.

– Bardzo dziwne – zgodziła się pani domu.

– Nie wiem, dlaczego tak się dzieje – zastanawiał się Gerald. – Nie mam pojęcia, naprawdę.

– Dlaczego po prostu nie wstanie pan rano? – zasugerowała lady Coote.

– Och! – zawołał Gerald. Prostota tego rozwiązania zbiła go trochę z tropu.

Lady Coote kuła żelazo, póki gorące.

– Sir Oswald zawsze powtarza, że nie ma nic lepszego dla młodego dżentelmena niż punktualność.

– Zgadzam się w zupełności – odparł Wade. – I muszę pani powiedzieć, że w domu staram się wstawać wcześnie. Prawdę mówiąc, nie mam innego wyjścia. W starym, poczciwym ministerstwie chcą, bym przychodził o jedenastej. Proszę nie myśleć, lady Coote, że ze mnie zawsze taki leniuch. Ale, jeśli można zmienić temat, trzeba przyznać, że tam w dolnym skraju ma pani prześliczne kwiaty. Nigdy nie wiem, jak się nazywają, te fiołkowe jak im tam. U nas w domu mamy takie same, moja siostra jest wielką znawczynią. Wprost uwielbia swój ogródek.

Na wspomnienie o ogrodzie lady Coote przypomniała sobie o urazie.

– Trzymacie ogrodników?

– Tylko jednego. To stary dziwak. Trochę przygłupi, ale robi, co każą. A w końcu o to chodzi, prawda?

Lady Coote przytaknęła z uczuciem, niczym pierwszej wody artystka dramatyczna. Rozmowa zeszła na temat cech idealnego ogrodnika.

Tymczasem nasza ekspedycja dotarła do miasteczka i ruszyła do szturmu na jedyny w okolicy sklepik. Nagły i nieoczekiwany popyt na budziki wprawił właściciela przybytku w niepomierne zdumienie.

– Szkoda, że nie ma tu z nami Bundle – perorował Bill. – Znasz ją, Jimmy? Mówię ci, od razu byś ją polubił. Wspaniała dziewczyna i w dodatku rozsądna. Ronny, znasz Bundle Brent?

Ronny zaprzeczył ruchem głowy.

– Niemożliwe! Nie znasz Bundle? Gdzieś ty się, bracie, do tej pory uchował? Mówię ci, chłopie, pierwszorzędna babka.

– Co za brak subtelności – wtrąciła Socks. – Bill, przestań wreszcie rozprawiać o swoich przyjaciółkach. Nie po to tu przyszliśmy.

Pan Murgatroyd, właściciel Składu Murgatroyda, okazał się nad wyraz elokwentny.

– Jeśli panienka pozwoli, odradzałbym raczej ten tańszy. To dobry zegareczek, nie powiem, ale sam wybrałbym ten za dziesięć. Niewiele droższy, ale za to absolutnie niezawodny. Markowy, panienka rozumie...

Po chwili stało się oczywiste, że pana Murgatroyda należy po prostu wyłączyć jak trzeszczące radio.

– Nie chcemy niezawodnego zegarka – rzekła Nancy.

– Wystarczy, jak wytrzyma do rana – poparła ją Helen.

– Żadnych subtelności – dodała Socks. – Byleby tylko głośno dzwonił.

– I żeby... – zaczął Bill, ale nie dane mu było skończyć, bo Jimmy zdołał wreszcie rozwikłać skomplikowany mechanizm. Przez następnych pięć minut mały sklepik trząsł się w posadach od przeraźliwego dźwięku kilkunastu budzików.

Po krótkiej debacie wybrano sześć najgłośniejszych.

– Wezmę jeszcze jeden dla Ponga – rzekł Ronny szarmancko. – W końcu to jego pomysł i nieładnie by było wykluczać go z zabawy. Jego osoba będzie godnie reprezentowana.

– Racja – przyznał Bill. – Ja też kupię jeden dla lady Coote. Im więcej, tym weselej. Bez niej nie poszłoby tak łatwo. Biedny Gerry pewnie ma już po uszy jej gadania.

W rzeczy samej lady Coote w owej chwili z entuzjazmem dzieliła się z Gerrym informacjami o MacDonaldzie i o brzoskwini, która dostała złoty medal na konkursie.

Budziki zostały zapakowane, opłata uiszczona. Pan Murgatroyd obserwował odjeżdżające samochody, nie rozumiejąc ani krztyny z tego, co przed chwilą się zdarzyło w jego sklepie. Ech, ta młodzież, ta młodzież. Pełni werwy, owszem, choć trudno ich zrozumieć. Sklepikarz z ulgą powitał żonę pastora, która przyszła w poszukiwaniu niekapiącego imbryczka.

------------------------------------------------------------------------

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------PRZYPISY

1 Nawiązanie do biblijnej Księgi Jeremiasza: „ W Rama daje się słyszeć lament i gorzki płacz. Rachel opłakuje swoich synów, nie daje się pocieszyć, bo już ich nie ma” (Jr, 31, 15), za: Biblia Tysiąclecia (przyp. red.). ↩

2 Francis Drake (ok. 1540–1596) – angielski żeglarz, korsarz, admirał i dowódca floty, uczestnik wyprawy dookoła świata, wsławił się wieloma łupieskimi wyprawami przeciwko statkom hiszpańskim i portugalskim, walcząc o przełamanie ich hegemonii w handlu zamorskim i zdobyczach kolonialnych, brał udział w rozgromieniu Wielkiej Armady, czyli hiszpańskiej floty wysłanej na podbój Anglii (przyp. red.). ↩
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij