Tajemnica Sittaford - ebook
Tajemnica Sittaford - ebook
W Sittaford zima daje się we znaki. Seans spirytystyczny miał być zabawą, a staje się koszmarem. Siostrzeniec zamordowanego kapitana Trevelyana trafia do aresztu. Prowadzących śledztwo jest więcej niż podejrzanych... Czy pasja rozwiązywania krzyżówek i ukryte buty pomogą wyjaśnić skomplikowaną zagadkę morderstwa? Konsultantem w sprawie wirującego stolika jest sam Artur Conan Doyle, wielbiciel spirytyzmu. Mimo czytelnych aluzji do powieści Pies Baskervillów śledztwo należy przeprowadzić samemu!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5285-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Major Burnaby wciągnął gumowe buty, zapiął płaszcz pod szyję, wziął sztormową latarkę z półki przy drzwiach i ostrożnie otwierając drzwi swego domku, wyjrzał na dwór.
Widok, jaki ukazał się jego oczom, był typowy dla angielskiej wsi, przedstawianej na kartkach świątecznych i na scenach tradycyjnych świątecznych melodramatów. Wszędzie śnieg, potężne zaspy zamiast kilkucalowej warstewki. W całej Anglii od czterech dni padało, a tutaj, na skraju Dartmoor, pokrywa śnieżna sięgała kilku stóp. W całej Anglii właściciele domów uskarżali się na popękane rury, a znajomość z hydraulikiem (czy choćby z pomocnikiem hydraulika) stała się najbardziej upragnionym przywilejem.
W tym zakątku, w maleńkiej wiosce Sittaford, zawsze odległej od reszty świata, a teraz odciętej od niego prawie całkowicie, surowa zima stwarzała bardzo istotne problemy.
Ale major Burnaby, twarda sztuka, tylko parsknął dwa razy, odchrząknął i dziarsko ruszył przez śnieg.
Drogę miał niedaleką: kilka kroków krętą alejką do bramy i dalej, podjazdem częściowo uprzątniętym ze śniegu, do okazałego domu wzniesionego z kamienia.
Drzwi otworzyła schludnie odziana pokojówka. Pomogła majorowi zdjąć ciepłą kurtkę, gumowe buty i wiekowy szalik.
Otwarły się drzwi i major wkroczył do pokoju, w całkowicie odmienny świat.
Choć było dopiero wpół do czwartej, zasłony już zaciągnięto, wszystkie światła się paliły, a na kominku płonął wesoło ogromny ogień. Na powitanie dzielnego starego wojaka podniosły się dwie kobiety w wizytowych sukniach.
– Cudownie, że zdecydował się pan przyjść, panie majorze – powiedziała starsza.
– To nic wielkiego, proszę pani. Bardzo miło, że mnie pani zaprosiła – uścisnął rączki obu pań.
– Będzie pan Garfield – ciągnęła pani Willett – i pan Duke. Pan Rycroft również zapowiedział, że przyjdzie, ale wziąwszy pod uwagę jego wiek i tę pogodę, trudno się tego spodziewać. Co za okropna pogoda. Człowiek czuje, że musi coś zrobić dla podtrzymania się na duchu. Violetto, dołóż jeszcze do ognia.
Major podniósł się szarmancko, aby ją wyręczyć.
– Pani pozwoli, panno Violetto.
Sprawnie umieścił polano w kominku i powrócił na fotel wskazany przez gospodynię. Ukradkiem rozejrzał się dokoła. Zdumiewające, jak dwie kobiety potrafią zmienić charakter pokoju – choć na oko niby nic się nie zmieniło.
Rezydencja Sittaford została zbudowana dziesięć lat temu przez kapitana Marynarki Królewskiej Josepha Trevelyana, po jego przejściu na emeryturę. Był człowiekiem majętnym i zawsze marzył o tym, by zamieszkać w rejonie Dartmoor. Wybór jego padł na maleńką wioskę Sittaford. W odróżnieniu od większości wsi i gospodarstw rolnych leżących w dolinach, wioska ta znajdowała się na skarpie nad wrzosowiskami, w cieniu wzgórza Sittaford. Kapitan zakupił dużą połać ziemi i wybudował komfortowy dom z własną instalacją elektryczną i hydroforem. Następnie, dla powiększenia swych dochodów, postawił wzdłuż alejki sześć małych parterowych domków na ćwierćakrowych działkach.
Pierwszy z nich, tuż obok domu kapitana, przypadł w udziale jego staremu przyjacielowi i druhowi Johnowi Burnaby’emu; pozostałe sprzedawano stopniowo dzięki temu, że istnieją jeszcze ludzie pragnący, z wyboru lub z konieczności, życia na odludziu. Sama wioska składała się z trzech malowniczych, lecz zaniedbanych chat, kuźni i sklepiku ze słodyczami, w którym mieścił się również urząd pocztowy. Do najbliższego miasta Exhampton, odległego o sześć mil, prowadziła droga zbiegająca ostro w dół, opatrzona znakiem ostrzegawczym, tak często spotykanym na drogach Dartmoor: „Uwaga, kierowcy pojazdów motorowych – zjazd na najniższym biegu”.
Jak już wspomniano, kapitan Trevelyan był człowiekiem majętnym. Pomimo to – a może właśnie dlatego – niezmiernie kochał pieniądze. Pod koniec października agent nieruchomości z Exhampton zapytał go listownie, czy nie chciałby na jakiś czas wynająć swego domu pewnej osobie, która w tej sprawie zasięgała u niego informacji.
W pierwszym odruchu kapitan chciał odmówić, lecz później poprosił o bliższe dane. Osobą zainteresowaną wynajęciem okazała się niejaka pani Willett, wdowa z córką. Niedawno przybyła z Południowej Afryki i chciała na zimę wynająć dom w Dartmoor.
– Do diabła, to chyba jakaś wariatka! – powiedział kapitan Trevelyan. – A ty co o tym myślisz, Burnaby?
Burnaby myślał tak samo i wyraził swoją opinię równie stanowczo jak jego przyjaciel.
– Przecież ty nie wynajmiesz domu – powiedział. – Niech ta wariatka uda się gdzie indziej, jeśli koniecznie chce zamarznąć. A w dodatku przyjechała z Południowej Afryki!
Lecz w tym momencie ocknęła się w kapitanie wrodzona miłość do pieniędzy. Szansa na wynajęcie domu w środku zimy może się zdarzyć najwyżej raz na sto lat. Dowiedział się więc, ile lokatorka skłonna byłaby zapłacić.
Oferta dwunastu gwinei tygodniowo rozstrzygnęła sprawę. Kapitan Trevelyan udał się do Exhampton, gdzie wynajął domek na peryferiach za dwie gwinee tygodniowo, a Rezydencję Sittaford przekazał pani Willett, inkasując z góry wedle umowy połowę należności za czynsz.
– Głupca pieniądz się nie trzyma – mruknął.
Lecz owego popołudnia, gdy Burnaby ukradkiem obserwował panią Willett, wcale mu na głupią nie wyglądała. Pani Willett była wysoka i choć jej szczebiot wydawał się majorowi trochę naiwny, przeczył temu wyraz twarzy, na której malował się raczej spryt niż głupota. Była przesadnie wystrojona, mówiła z silnym akcentem kolonialnym i wydawała się całkiem zadowolona ze swej transakcji. Najwyraźniej była osobą bardzo zamożną i to, jak uważał Burnaby, czyniło całą sprawę jeszcze bardziej niejasną. Nie należała z pewnością do kobiet, którym przypisać by można zamiłowanie do odludnych miejsc.
Jako sąsiadka okazała się osobą wręcz żenująco towarzyską. Zaproszenia do rezydencji płynęły nieprzerwanym strumieniem. Kapitan Trevelyan ciągle wysłuchiwał zapewnień, że ma traktować dom jak swój, „tak, jakbyśmy go wcale nie wynajęły”. Trevelyan jednak nie przepadał za kobietami – jak wieść niosła, przeżył w młodości zawód miłosny. Uparcie więc odmawiał przyjmowania zaproszeń.
Od wprowadzenia się pań Willett minęły już dwa miesiące i początkowe zaskoczenie ich przyjazdem stopniowo opadło.
Burnaby, człowiek z natury małomówny, ciągle obserwował panią domu, niepomny wymogów salonowej konwersacji. Chce uchodzić za naiwną, ale wcale taka nie jest – stwierdził. Przeniósł wzrok na Violettę Willett. Ładne dziewczę, ale chudzina, jak wszystkie one teraz. Co za pożytek z kobiety, kiedy nie wygląda na kobietę. W gazetach piszą, że krągłości znów wchodzą w modę. Najwyższy czas!
Zmusił się do uczestniczenia w rozmowie.
– Obawiałyśmy się, że pan nie będzie mógł przyjść – mówiła pani Willett. – Tak pan mówił, prawda? Jak to miło że pan się jednak zdecydował.
– Piątek – powiedział major Burnaby, przekonany, że wyraża się jasno.
– Piątek? – spytała zaskoczona pani Willett.
– Co piątek odwiedzam Trevelyana. Wtorki on spędza u mnie. Tak jest od lat.
– Ach, rozumiem. Naturalnie, skoro panowie mieszkają tak blisko...
– Przyzwyczajenie.
– I nadal panowie to podtrzymują? To znaczy teraz, gdy kapitan mieszka w Exhampton?
– Szkoda rezygnować z przyzwyczajeń – powiedział major Burnaby. – Brakowałoby nam tych wieczorów.
– Panowie biorą udział w różnych konkursach, prawda? – spytała Violetta. – Krzyżówki, szarady i tym podobne.
Burnaby skinął głową.
– Ja rozwiązuję krzyżówki. Trevelyan szarady. Każdy trzyma się swego. W zeszłym miesiącu wygrałem trzy książki za rozwiązanie krzyżówki – uzupełnił z własnej woli.
– Coś podobnego! Jak to miło. Czy książki były ciekawe?
– Nie wiem. Nie czytałem. Wyglądały nieciekawie.
– Liczy się sam fakt wygranej, prawda? – powiedziała niepewnie pani Willett.
– Czym pan jeździ do Exhampton? – zapytała Violetta. – Przecież nie ma pan samochodu.
– Chodzę pieszo.
– Co? Naprawdę? Sześć mil?
– To dobry trening. Cóż to jest dwanaście mil? Utrzymuje człowieka w formie. A to bardzo ważne.
– Pomyśleć tylko! Dwanaście mil! Ach, prawda, przecież pan i kapitan Trevelyan byliście znanymi sportowcami.
– Jeździliśmy razem do Szwajcarii. Zimą sporty zimowe, latem wspinaczka. Trevelyan świetnie sobie radził na lodowcu. Teraz jesteśmy już za starzy na takie rzeczy.
– Pan także zdobył pierwsze miejsce w biegach sportowych na rakietach śnieżnych, prawda? – zapytała Violetta.
Major zarumienił sie jak panna.
– Kto to pani powiedział? – wymamrotał.
– Kapitan Trevelyan.
– Lepiej by trzymał język za zębami – stwierdził Burnaby. – Za dużo gada. A jakaż to teraz pogoda?
Rozumiejąc zmieszanie majora, Violetta podeszła wraz z nim do okna. Odsunęli zasłonę i spojrzeli na posępny krajobraz.
– Będzie jeszcze padał śnieg i to chyba porządnie.
– Ach, jak cudownie – powiedziała Violetta. – Dla mnie śnieg to coś tak romantycznego. Nigdy go przedtem nie widziałam.
– Nic w tym romantycznego, kiedy rury zamarzają, ty głuptasie – zauważyła jej matka.
– Czy pani całe życie mieszkała w Południowej Afryce, panno Violetto? – spytał major Burnaby.
Ożywienie nagle opuściło dziewczynę. Odpowiedziała jakby z przymusem.
– Tak, to moja pierwsza podróż za granicę. Wszystko wydaje mi się takie zachwycające.
Zachwycające? Utknąć tutaj, w tej zapadłej wiosce na wrzosowisku? Co za dziwny pomysł! Major nie miał pojęcia, co o tym sądzić.
Drzwi otworzyły się i pokojówka zaanonsowała następnych gości.
– Pan Rycroft i pan Garfield.
Do pokoju wkroczył mały, zasuszony starszy pan, a za nim młody człowiek o świeżej cerze i chłopięcym wyglądzie.
– To ja go tu przyprowadziłem, proszę pani – rzekł młodzieniec. – Powiedziałem, że nie pozwolę mu zginąć w śnieżycy. Oho! Jak tu ładnie, po prostu pięknie. Ogień na kominku jak w Boże Narodzenie.
– Rzeczywiście mój młody przyjaciel był tak uprzejmy, że przyprowadził mnie tutaj – powiedział pan Rycroft, witając się ze wszystkimi nieco ceremonialnie. – Jak się pani miewa, panno Violetto? Pogoda bardzo stosowna do tej pory roku, może nawet zbyt stosowna.
Podszedł do kominka, rozmawiając z panią Willett. Ronald Garfield zajął się Violettą.
– Jak pani myśli, czy nie dałoby się tu gdzieś urządzić ślizgawki? Czy nie ma tu jakichś stawów?
– Obawiam się, że jedynym sportem dla pana może tu być odgarnianie śniegu.
– Cały ranek się tym zajmowałem.
– O, jaki dzielny mężczyzna!
– Proszę się ze mnie nie śmiać. Mam całe ręce w pęcherzach.
– A jak się miewa pańska ciotka?
– Czasem mówi, że się czuje lepiej, czasem, że gorzej, ale tak naprawdę, to chyba jednakowo. Cóż za okropne życie! Co roku zastanawiam się, jak to wytrzymam, ale cóż mogę zrobić? Jeżeli nie zajmę się tą starą na święta, to przecież gotowa zapisać cały swój majątek schronisku dla kotów. Wie pani, że ona ma pięć kotów? Ciągle głaszczę te bestie i udaję, że za nimi przepadam.
– Ja o wiele bardziej lubię psy niż koty.
– Ja też. Bo pies jest... no, rozumie pani. Co pies, to pies.
– Czy pańska ciocia zawsze lubiła koty?
– To chyba typowe dla starych panien. Brr! Nie cierpię tych bestii.
– Pana ciotka jest bardzo miła, choć trochę despotyczna.
– Jeszcze jak! Czasem mocno daje mi się we znaki. Uważa, że nie grzeszę rozumem.
– Nie do wiary!
– Och, proszę, niech pani nie mówi tego takim tonem. Młodzi ludzie często robią wrażenie głupców, a w skrytości ducha śmieją się z tego.
– Pan Duke – zaanonsowała pokojówka.
Pan Duke był nowym człowiekiem w Sittaford, we wrześniu zakupił ostatni z sześciu domków. Był to mężczyzna okazały, spokojny, a poza tym wielki amator pracy w ogródku. Pan Rycroft, entuzjasta obserwacji życia ptaków i najbliższy jego sąsiad, bardzo go chwalił, wbrew opinii większości mieszkańców, którzy, owszem, przyznawali, że to człowiek spokojny i bardzo na miejscu, ale... czy to na pewno ktoś z towarzystwa? A nuż to jakiś kupiec, który wycofał się z interesów?
Jednakże nikt nie śmiał go o to pytać, a nawet uważano, że lepiej takich rzeczy nie wiedzieć. Bo gdyby się wiedziało, sytuacja stałaby się niezręczna, a przecież w takiej małej społeczności trzeba utrzymywać kontakty towarzyskie...
– Nie pójdzie pan chyba dzisiaj do Exhampton przy tej pogodzie? – zapytał majora Burnaby’ego.
– Nie, chyba Trevelyan dzisiaj się mnie nie spodziewa.
– Okropna pogoda! – Pani Willett wzdrygnęła się. – Jakby się było żywcem pogrzebanym. I tak rok po roku... to musi być okropne.
Pan Duke obrzucił ją błyskawicznym spojrzeniem. Major Burnaby również popatrzył na nią z ciekawością.
W tym momencie wniesiono herbatę.