- W empik go
Tajemnica torpedy - ebook
Tajemnica torpedy - ebook
„Tajemnica torpedy” Svena Elvestada to znakomita dawka kryminalnych emocji. Niezależny detektyw Asbjørn Krag otrzymuje pozornie niezobowiązujące zaproszenie od starego przyjaciela. Rusza do willi za miastem, aby przekonać się, że spokój przyjaciela zakłócają dziwne wydarzenia w sąsiedztwie. Co kryje się za tajemniczym krzykiem w domu starego dziwaka, paraliżującym okolicę?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-431-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. Niezwykłe zjawisko
Rozdział II. Żółta trumna
Rozdział III. Zaproszenie
Rozdział IV. Depesza
Rozdział V. W księżycową noc
Rozdział VI. Groźby
Rozdział VII. Głuchy strzał
Rozdział VIII. Ślady na śniegu
Rozdział IX. Niespodzianka
Rozdział X. Człowiek ze strzelbą
Rozdział XI. Trudne zadanie
Rozdział XII. Powietrzna torpeda
Rozdział XIII. Walentyna zrzuca maskę
Rozdział XIV. Fotografia
Rozdział XV. Nowa znajomość
Rozdział XVI. Niebezpieczne minuty
Rozdział XVII. Rudowłosy mężczyzna
Rozdział XVIII. Cios
Rozdział XIX. Ryzykowna gra
Rozdział XX. Dawny Barra
Rozdział XXI. Co trzej mężczyźni słyszeli
Rozdział XXII. Dlaczego nikt nie odpowiadał
Rozdział XXIII. Jeszcze jedna kradzież
Rozdział XXIV. List
Rozdział XXV. Przykra wiadomość
Rozdział XXVI. Kiedy wybija godzina umowy...
Rozdział XXVII. Przyjęcie
Rozdział XXVIII. Rozmowa
Rozdział XXIX. Walc Walentyny
ZakończenieRozdział I
Niezwykłe zjawisko
Asbjørn Krag otwierał list za listem, szybko przebiegał oczyma i niechętnie rzucał na biurko. Nie było w nich nic zajmującego. Listy od dalekich znajomych, zaproszenia, które otrzymywał tuzinami i jeden list anonimowy. Z obrzydzeniem rzucił go Krag do kosza.
Asbjørn nudził się straszliwie.
Nic do roboty, nic – myślał.
Zwyczajnie poczta przynosiła mu jakąś tajemnicę, jakieś skomplikowane zadanie do rozwiązania, wreszcie jakieś odkrycie – a dziś...
Wreszcie pozostał mu w ręku ostatni list w dużej, niemal urzędowej kopercie. Rozciął ją spiesznie i wyjął arkusik wytwornego papieru listowego.
Zaledwie słów parę było na nim. Z przyzwyczajenia spojrzał najpierw na podpis.
– Ach, od niego – pomyślał Krag – a więc żyjesz – i przeczytał list. List brzmiał:
Kochany Przyjacielu!
Jeżeli Ci nie przeszkodzę w twych zajęciach, zapraszam Cię bardzo serdecznie do siebie na parę dni. Może tu znajdzie się coś dla ciebie. Wyjeżdżając z Christianii wybierz pociąg odchodzący o 10.15.
Twój przyjaciel
Joachim Høft
Krag złożył list starannie i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– Jeżeli ci nie przeszkodzę!... – ach, jakież to śmieszne. Wszak od tygodni Krag zanudzał się śmiertelnie. Nic a nic mu nie przeszkadzało.
List pochodził od prawie zupełnie zapomnianego towarzysza młodości, który mieszkał w Friedrichshald, gdzie zajmował wybitne stanowisko społeczne. Sądząc z treści, list nie zawierał nic ważnego. Zwykłe zaproszenie towarzyskie. Główną jednak jego zaletą było to, że kończyła się nuda.
Krag postanowił wyjechać. W chwilę później zdążał Krag, wesoły i zadowolony, wraz ze służącym i walizkami na dworzec kolejowy.
Tuż przy wejściu na peron zobaczył Krag młodego agenta policyjnego i podszedł ku niemu.
– Dokąd pan jedzie? – zapytał, witając się, agent.
– Wyjeżdżam w osobistych sprawach.
– Daleko?
– Nie, tylko do Friedrichshald.
– Friedrichshald – powtórzył agent – ależ to szczególne.
– Cóż w tym szczególnego, że ja do Friedrichshald jadę? – zapytał Krag i lekko się uśmiechnął.
– Słusznie – odpowiedział agent – w gruncie rzeczy nic to dziwnego właściwie, tylko dzisiaj spotykam się po raz drugi z miejscowością Friedrichshald.
Asbjørn Krag nagle spoważniał.
– Taak? – Czyżby jaka nowa zbrodnia?
– Nie, to nie. – Spotkałem się z tą nazwą dziś w biurze o godzinie wpół do dziesiątej. Wszedłem do biura niespodziewanie i nagle doleciały mnie luźne słowa prowadzonej rozmowy między moim szefem a jakimś nieznanym panem. Ciągle powtarzało się słowo doktor Peters, więc zrozumiałem, że on się tak nazywa. Miałem wrażenie, że doktor Peters jest prawie na wychodnym. – Czy jedzie pan jutro do Friedrichshald? – zapytał mój szef nieznajomego pana mówiącego po niemiecku. – Prawdopodobnie dopiero pojutrze – odpowiedział Niemiec. – Wpierw muszę zmienić trzysta tysięcy marek.
... – Niemiec, trzysta tysięcy, wyjazd – to były słowa, które zmusiły mnie do zwrócenia baczniejszej uwagi na nieznajomego.
... – Był to poważny pan w wieku do pięćdziesięciu lat o czarnej brodzie i lśniących jedwabistych wąsach, i ogromnych prawie nadnaturalnej wielkości oczach, patrzących spoza w złoto oprawnych okularów. Wytwornie ubrany poruszał się ze swobodą salonowca i dystynkcją dyplomaty.
... – Szef mój był dla nieznajomego pana bardzo uprzejmy i odprowadził go niemal do drzwi wejściowych. Zanim jednak rozstali się obaj, usłyszałem dokładnie słowa Niemca: – Zdaje mi się jednak, że w Friedrichshald nie znajdę zdolnego detektywa. – Co mój szef na to odpowiedział, nie dosłyszałem, ale to jest właściwy powód mego zdziwienia, gdy dowiedziałem się, że pan wyjeżdża do Friedrichshald.
Czas odjazdu zbliżał się i Krag wszedł do wagonu, kończąc rozmowę przez otwarte okno.
– Czy dowiedział się pan, kim jest doktor Peters?
– Nie.
– Za mała ciekawość, to ogromny błąd w pańskim zawodzie – zauważył Krag.
– Nie mogę sobie niczego zarzucić – odpowiedział agent. – Gdy bowiem szef mój uwolnił się wreszcie od pracy, zapytałem go o doktora Petersa. Zamiast jednak odpowiedzi zapytał mnie niechętnie: – Doktor Peters? Słyszał, więc pan jego nazwisko? – Tak jest – odpowiedziałem. – A czy słyszał pan, co z naszej rozmowy? – Powiedziałem mu wszystko, co usłyszałem. Na twarzy mego szefa odmalowało się zadowolenie. – Doktor Peters – powiedział mi szef – udzielił mi bardzo cennych wskazówek. W każdym razie nie życzę sobie jednak, aby ktoś wiedział w moim biurze o panu mówiącym po niemiecku, a tym mniej o jego nazwisku. – Bardzo słusznie – rzekłem.
Asbjørn Krag roześmiał się. Oto stoi przede mną człowiek i opowiada mi wszystko, o czym właściwie wspomnieć nawet nie powinien. Oto młody agent papla jak sroka wbrew poleceniom swojego szefa.
Ach, jak często zdarzają się podobne rzeczy.
Krag do policji nie należał. Niemniej jednak detektywi uważali go za swojego człowieka i powtarzali mu wszystko, co go mogło żywiej zainteresować. W ten sposób była zawsze łączność między policją a Asbjørnem Kragiem.
I podobnie jak ongiś, kiedy jeszcze Krag wchodził w skład policji, należąc do najlepszych urzędników, tak i teraz w razie potrzeby znajdował w biurze detektywów pomoc i mógł rozporządzać całym aparatem policyjnym.
Asbjørn Krag nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do słów młodego detektywa. Opowiadanie to było mu raczej obojętne, a jednak słowa: doktor Peters, trzysta tysięcy, brak zdolnego detektywa w Friedrichshald – głęboko utkwiły mu w mózgu.
– Jeżeli praca, którą przeznaczył mi mój przyjaciel, nie będzie wymagała zbyt wiele czasu, porozumiem się z szefem detektywów.
Pociąg ruszył. Asbjørn Krag usadowił się wygodnie w kącie przedziału, zapalił nieodstępnego papierosa i po chwili zatonął w lekturze. Były to czasopisma policyjne wielkich stolic europejskich. Czasopisma te, które są dla zwykłego czytelnika nieskończenie nudne, były dla Asbjørna najwspanialszą lekturą.
– Oto jest piękna lektura – zwykł mówić Asbjørn Krag, pokazując na stos czasopism policyjnych.
Innych rzeczy nie czytywał Krag nigdy, z wyjątkiem dzienników, które studiował począwszy od artykułów wstępnych, a skończywszy na ogłoszeniach. Szczególnie te ostatnie miały dla niego dużą wartość.
Zresztą Asbjørn Krag sam był współpracownikiem rozlicznych czasopism policyjnych zarówno w kraju jak i zagranicą. Właśnie przed niedawnym czasem ukazał się w paryskich pismach artykuł sławnego norweskiego detektywa omawiający zbrodnię przyszłości. W artykule tym rozwinął Asbjørn Krag nadzwyczajną fantazję w połączeniu z istotną i gruntowną wiedzą zawodową. Udowadniał, że wskutek gwałtownego rozwoju sztuki policyjnej, zbrodnia musi zmienić zasadniczo sposoby walki. Krag był artystą w swoim zawodzie.
W czasie jazdy pociągiem Asbjørn Krag nie troszczył się wcale o krajobrazy, przez które przejeżdżał. W jego zimnym i przenikliwym mózgu nie było miejsca dla pięknych widoków. I ilekroć spojrzał na śnieżnobiałe pola, skrzące się w promieniach słońca, to tylko w tym celu, aby przekonać się, ile już przebył drogi. A gdy kres podróży był jeszcze odległy, powracał do artykułu Brülersa, dyrektora policji, traktującego o daktyloskopii.
Dopiero, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu w Friedrichshald, Asbjørn Krag złożył starannie pisma do podróżnej walizki, zarzucił na siebie futro i wyjrzał przez okno.
– Hallo – krzyknął ktoś nań z peronu. Bezwiednie spojrzał w tym kierunku.
W pobliżu wagonu stał pan o rdzaworudawym zaroście i witał się przyjaźnie. Mimo długiej rozłąki Asbjørn Krag poznał Joachima Høfta.
– Doskonale zrobiłeś, żeś przyjechał – mówił Høft. Sanki moje czekają. Jedziemy.
– Dokąd? – zapytał Krag.
– Do mnie. Mieszkam w willi za miastem.
W chwilę później mknęły sanki przez ruchliwe i gwarne ulice miasta.
– Czy zaszło co niezwykłego od czasu napisania do mnie listu? – zapytał Krag przyjaciela.
– Od przedwczorajszego wieczora? Nic.
– A twoje podejrzenia?
– Moje podejrzenia rosną z minuty na minutę. Jednak pytasz mnie się w ten sposób, jak gdybyś był wtajemniczony w całą sprawę.
– Najzupełniej się mylisz. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za sprawa. Stawiam pytanie ogólne.
Sanki wysunęły się z miasta i mknęły po twardej zamarzniętej ziemi. Droga biegła koło ogromnej pańskiej siedziby, skręcała całkiem na prawo i znaczyła prostą linię w śniegiem okrytych polach.
– Ślicznie tu, prawda? – zawołał Høft i wskazał ręką na skrzące się pola. – Śliczny widok, świeże powietrze, doskonały koń, no i ciepłe futro. Czegóż można więcej żądać.
Asbjørn Krag poruszył się niecierpliwie. Stanowczo nie miał zrozumienia dla widoków.
– Aby czasu nie tracić – mówił Krag – powiedz mi raczej, jaki cel miało twoje zaproszenie. Sądzę, że chyba nic poważnego.
– Z czego to wnioskujesz?
– W przeciwnym bowiem razie nie byłbyś tak zadowolony i nie zachwycałbyś się nastrojami. Idę jeszcze dalej i powiem, że cała sprawa ciebie nie dotyczy.
– Masz słuszność. Istotnie nie dotyczy ona mnie, ani też mojej rodziny.
– A jednak zdaje mi się, że nią się zajmujesz.
– Odgadłeś. Gdyby ona nie była na prawdę ciekawa, nigdy nie zwracałbym się do ciebie. Wiem przecież, jak droga jest dla ciebie każda chwila.
Asbjørn Krag roześmiał się i bezwiednie przyszły mu na myśl długie tygodnie przeokropnej nudy.
– Cieszę się jednak, że tu jestem. Więc cóż dalej?
– Jak ci już wspominałem, mieszkam w małej willi za miastem. Za chwilę ją zobaczysz. Najbliższym moim sąsiadem jest tajemniczy pan, którego nazwiska nie znam, a który rzekomo nazywa się Folgefuchtel. Nie wierzę jednak, aby to było prawdziwe jego nazwisko.
– Prawdopodobnie – potwierdził Krag – ale dlaczego on wybrał sobie tak dziwne nazwisko.
– Nie domyślam się tego. Jednak pod tym nazwiskiem otrzymuje listy, albo pod nazwiskiem Folgefuchtel-Birkenheim.
Asbjørn Krag roześmiał się głośno.
– Ależ Folgefuchtel-Birkenheim to dwa nazwiska.
– Wcale nie. Birkenheim jest nazwą posiadłości, w której on mieszka. Majętność ta należy do najstarszych i największych w naszej okolicy. Wydzierżawił mu ją właściciel na przeciąg dwóch lat. Wkrótce zobaczysz dom, w którym mieszka Folgefuchtel.
– Od kiedy mieszka ten – ten – Folgefuchtel?
– Mieszka od roku. Początkowo pobyt jego tutaj równał się niemal sensacji. Dziś przyzwyczaili się ludzie do niego. Jest to człowiek bardzo brzydki. Chodzi w jednej i tej samej zarzutce, tak starej i zniszczonej, że trudno określić jej kolor. Przy tym nie zdejmuje jej nawet wtedy, gdy mamy śliczną pogodę. Ponieważ w tych stronach żyjemy bardzo towarzysko, przeto niektórzy pragnęli go wciągnąć na wista i wysyłali do niego zaproszenia. Folgefuchtel nie przyszedł nigdy, niemniej jednak wysłał do wszystkich zapraszających go listy jednakowo brzmiące. W listach tych uprasza o wykreślenie go z listy towarzystwa oraz prosi o nieodwiedzanie go nigdy pod żadnym pozorem. Równocześnie zagroził, że wobec nieproszonych musiałby stosować system wyrzucania za drzwi. I istotnie niedługo później strzelił do jednego młodzieńca, który nie zwracając uwagi na przestrogę, wdzierał się do ogrodu przez płot.
– Zabił go?
– Zdaje się, że nie miał wcale tego zamiaru. Chciał go tylko przestraszyć.
– Krótko mówiąc, twój Folgefuchtel jest starym dziwakiem – rzekł Krag – i jeśli istotnie tak cała rzecz się przedstawia, to cóż w tym wszystkim jest groźnego?
– Zmieniłbyś swoje zdanie, gdybyś tylko usłyszał krzyk – rzekł poważnie Høft.
– Krzyk?!
– Tak jest. Krzyk najpotworniejszy, jaki kiedykolwiek w życiu słyszałem. Jest to krzyk, co mrozi krew w żyłach, krzyk jak gdyby tysiąca puszczyków, puchaczy, kruków, orłów czy też upiorów... Patrz, oto posiadłość oraz jego dom z wieżyczką – tajemniczy dom.
I w chwili, gdy Høft pokazywał Kragowi w dali majaczący dom, koń spłoszył się i rzucił gwałtownie w bok.
– Hallo! słyszysz krzyk – zawołał Høft. Straszny krzyk przeszył powietrze. Krag skurczył się w sobie i czuł jak po skórze chodzą mu mrówki.
– Høft ma słuszność – przyznał Krag – czegoś podobnie strasznego nigdy nie słyszałem.Rozdział II
Żółta trumna
Niesamowity krzyk trwał blisko minutę. Początkowo niskie gardłowe dźwięki przypominały głuchy pomruk gniewnego zwierzęcia potężniejący z każdą minutą, aż wreszcie wpadł w jakiś straszny, dziki krzyk, kryjący w sobie ból całego świata. Krzyk upiora nad starym zamczyskiem.
Krople potu wystąpiły na czoło Joachima Høfta. Przerażony koń strzygł uszami i podrażniony biegł dużymi skokami w obłędnym strachu. Jedynie Asbjørn Krag, jakkolwiek silnie zdenerwowany, umiał zapanować nad sobą.
– Czy słyszałeś coś potworniejszego? – zapytał Høft.
– Kiedy go zwykle słyszysz?
– Dziś po raz pierwszy słyszałem go w dzień. Zwykle jednak dopiero wieczorem – odpowiedział Høft, usiłując równocześnie powstrzymać rozhukanego konia.
– O której godzinie wieczorem?
– Zwykle około godziny jedenastej. Ostatni raz przypominam sobie, było to o godzinie 10.48.
Asbjørn Krag spojrzał na majaczący na widnokręgu dom. Znaczył się on ciemną plamą wśród rozsłonecznionych pól, stał cichy, jak gdyby uśpiony między drzewami.
Czy to możliwe, by w tym domu rodziła się zbrodnia? – myślał Krag.
Sanki mknęły szybko i przed oczami jadących zawidniała mała, zaciszna willa stojąca na polanie leśnej.
– To moja willa – objaśniał Høft – w stylu staronorweskim i musisz przyznać, że jest bardzo piękna.
– Istotnie – pełna uroku. – A czy biała postać, którą widzę w oknie, to twoja żona?
– Tak – potwierdził Høft. – Musi być biedaczka w śmiertelnym strachu. Nie dziwię się jej zresztą. Wszak i stary żołnierz nie czułby się zbyt pewnym, a cóż dopiero młoda kobieta.
Sanki zatrzymały się przed willą. Obaj panowie otrzepali się ze śniegu i weszli do dużej sali, gdzie oczekiwały ich wełniane pantofle.
– Twoja pani jest naprawdę bardzo troskliwa – śmiał się Krag, wkładając pantofle na nogi.
Wkrótce pojawiła się pani domu.
– Ach, jak to dobrze, że pan przyjechał do nas.
Krag ukłonił się uprzejmie, pierwsze lody były przełamane.
– Czy słyszeli panowie krzyk? – zapytała pani Høft po wymianie zwykłych uprzejmości.
– Trudno było go nie słyszeć – odpowiedział mąż.
– Ach, jak ja się dzisiaj strasznie przestraszyłam. Czy uważali panowie, że wrzask ten kryje w sobie coś nienaturalnego, jakby...
Asbjørn Krag zastanowił się chwilę.
Istotnie, krzyk był jakby mieszaniną głosu ludzkiego i głosu z tamtego świata. Niczego podobnego Krag jeszcze dotychczas nie słyszał.
Gospodyni zakręciła się około posiłku, a panowie zostali w pokoju ordynacyjnym doktora Høfta.
– Czy widziałeś kiedy osobliwego pana? – zapytał Krag, siadając wygodnie na krześle.
– Owszem. Spotkałem go dwukrotnie na ulicy. Jak ci już wspominałem, szedł w swojej starej, zrudziałej narzutce, sięgającej niemal do ziemi. Ma długą rudą brodę i wygląd bardzo odpychający. Ludzie, którzy pracują w jego posiadłości, twierdzą, że na rolnictwie nie zna się wcale. Dlatego zdaje mi się trzyma rządcę, który gospodarzy.
– A czy ma on pieniądze?
– Zdaje się, że bardzo wiele, chociaż zarówno jego wygląd jak i tryb życia nie wskazują na to. Osobiste jego wydatki są bardzo niewielkie. Czasami jednak w pewnych wypadkach wyrzuca pieniądze garściami za okno.
– Znasz taki przykład?
– Opowiadał mi kiedyś naczelnik stacji z Friedrichshald, że Folgefuchtel wyjeżdża czasami do sąsiedniego miasteczka. Podróż tę odbywa zwykle specjalnie zamówionym pociągiem składającym się z silnej lokomotywy i jednego wagonu drugiej klasy. Konduktor opowiadał później, że przez przeciąg jazdy siedział Folgefuchtel nieruchomo, wpatrzony przed siebie, i na kilkakrotne zapytanie konduktora nie odpowiedział wcale. Bogu tylko wiadomo, po co on tam jeździ.
Asbjørn Krag zamyślił się głęboko.
– Czy jest on żonaty? – zapytał Krag po chwili.
– Tak i to szczególne, że ma młodą i ładną żonę – odpowiedział doktor Høft.
– Czy mają jeszcze, kogo z rodziny?
– Jeszcze jest jedna osoba.
– Aha! Któż to taki?
– Pani Linke. Jest to siostra pani Folgefuchtlowej. Opowiadają, że jest to wdowa po jakimś oficerze, który umarł w Niemczech.
– Widujesz, kiedy te panie?
– Bardzo rzadko pokazują się w ogólności. Od czasu tylko do czasu jadą razem do miasta, urzędu pocztowego lub księgarni. To wszystko. Ale na jedno zwracam ci uwagę. Obie panie mówią doskonale po norwesku, nie wiem jednak, czy one nauczyły się tylko języka, czy też istotnie są Norweżkami. W każdym razie Folgefuchtel jest całkiem pewnie Norwegiem.
– Cóż on więc robi, skoro nie zajmuje się gospodarstwem?
– Na to pytanie nikt ci nie odpowie. Pokoje jego leżą w lewym skrzydle budynku, służbie jednak wchodzić do nich nie wolno. Musi się jednak czymś zajmować, gdyż służba słyszała najwyraźniej, jak mówiła pani Folgefuchtel do swej siostry: Mąż mój pracuje.
W drzwiach gabinetu pokazała się śliczna, jasnowłosa główka pani Høftowej.
– Czy chciałaś, czego Ani? – zapytał ją.
– Chciałam ci powiedzieć, że przyjechał rządca i chciałby się z tobą widzieć.
– Jaki rządca?
– Mój drogi! Wszak w całej okolicy nie ma innego, jak tylko rządca Folgefuchtla.
Doktor Høft zerwał się na równe nogi.
– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Przecież dowiemy się czegoś nowego. Poproś go tutaj, Ani!
Jasna główka zniknęła za drzwiami.
W chwilę później w drzwiach pokoju stanął rządca. Był to mężczyzna dojrzały, dobrze zbudowany, o szerokich plecach, rudawym zaroście i mniej inteligentnym wyrazie twarzy.
– Proszę, niech Stampe wejdzie – zapraszał doktor Høft. – Czy stało się co, że potrzebuje pan lekarskiej pomocy?
Rządca Stampe stał nieśmiały na środku pokoju i obracał niezdarnie czapkę w ogromnych rękach.
– Nie – chciałem tylko zasięgnąć rady pana doktora w sprawach... w sprawach...
– Czy wolałby pan rozmawiać bez świadków?
– Tak jest, panie doktorze – padła odpowiedź prostego człowieka.
Asbjørn Krag nie chciał pozwolić wysadzić się z siodła.
– Jestem przekonany – zaczął Krag – że pan Stampe przyszedł do ciebie poradzić się w sprawie pana Folgefuchtla.
Powieki rządcy zatrzepotały trwożliwie. Cisza legła w pokoju.
– Proszę się niczego nie obawiać, panie Stampe – rzekł doktor Høft. – To, co nam pan tu powie, nie wyjdzie nigdy poza próg tego pokoju. Pan Asbjørn Krag należy do moich najserdeczniejszych przyjaciół, którego dyskrecji jestem pewien. Proszę usiąść i powiedzieć co ma pan na sercu.
– Panowie słusznie się domyślili – zaczął rządca – że przychodzę w pewnych sprawach, które... które...
– Których pan nie rozumie – podpowiedział Krag.
Rządca skinął potwierdzająco głową.
– Czy pan myśli o krzyku?
– Tak, i to także.
– Także? A więc jest jeszcze coś innego?
– Panie doktorze! To są sprawy, o których właściwie jam mówić nie powinien, ale jako uczciwy człowiek wiem, że dzieją się rzeczy, które przemilczeć trudno.
Doktor Høft spojrzał znacząco na Kraga.
– W pańską uczciwość nikt nie wątpi, panie Stampe.
– Pierwotnie – ciągnął rządca – chciałem się zwrócić do policji, ale po namyśle przychodzę do pana. Zdaniem moim zarówno Folgefuchtel, jak i jego działalność, są mocno podejrzane.
– Czy nie przypuszcza pan, że on jest obłąkany? – zapytał Asbjørn Krag.
– Nie. – Wykluczam to w zupełności. Początkowo i ja tak myślałem, ale później przyszedłem do innego przekonania. Folgefuchtel jest zupełnie zdrów na umyśle i jeśli mam powiedzieć prawdę, to on jest zbrodniarzem.
– Dziwię się, że pan, człowiek ostrożny i zrównoważony, rzuca takie straszne oskarżenie. Chyba że ma pan w ręku jakieś rzeczowe dowody.
– Mam je także. Wiecie panowie dobrze, do jakiego stopnia jest on trwożliwy. Słyszałem, że wysłał do sąsiedztwa listy z prośbą, aby go nikt nie odwiedzał. Sądzę, że jeśli się kryje, to nie czyni tego bez ale.
– Bardzo możliwe – potwierdził doktor Høft – czy jednak nie wie pan, co on ukrywa?
– Trudno odgadnąć – odpowiedział rządca.
– Co jednak było powodem pierwszych podejrzeń?
– Pierwsze podejrzenia powstały, gdy Folgefuchtel kazał zakratować okna w swoim gabinecie.
– Naprawdę?
– Jest to szczera prawda. Gabinet jego, duży pokój o trzech oknach wychodzących na ogród, leży w lewym skrzydle domu. Aby go nikt nie podglądnął, okna zaopatrzył w okiennice i silną żelazną kratę. Okiennice są cały dzień pozamykane, tak że pokój wygląda z zewnątrz jak cela więzienna lub pokój obłąkanego.
– O tym słyszę po raz pierwszy. Czy dawno się to stało?
– Dawno, ale tego nikt nie mógł zauważyć, gdyż okna wychodzą na ogród, do którego nikt nie ma wstępu. A czy słyszał pan już o żółtej trumnie? – zapytał rządca.
– O żółtej trumnie?
– Żółtą trumnę przywieziono przed trzema tygodniami – powiedział rządca.
– Czy od tego czasu ozwał się krzyk po raz pierwszy? – zapytał Krag.
– Tak jest, tej samej nocy, w której przywieziono trumnę, usłyszeliśmy krzyk po raz pierwszy.
– Dobrze, ale powróćmy jeszcze do trumny.
– Otóż trumnę przywieziono w nocy specjalnym pociągiem.
– Pociągiem w nocy? O tym także nie słyszałem.
– Tak jest. Przywieziono ją w nocy przed trzema tygodniami. Jak się później dowiedziałem na dworcu w Friedrichshald, pociąg przyszedł z Göteborga. Ponieważ nie było jeszcze śniegu, wyjechaliśmy po nią najsilniejszym wozem zaprzężonym w parę koni. Folgefuchtel jechał za nami w lekkim powoziku. Pociąg składał się z lokomotywy i jednego wozu ciężarowego, wewnątrz którego stała żółta trumna nadzwyczajnej wielkości. Niczym zresztą nie różniła się od zwykłej trumny, miała zwykłe ozdoby i obicia i była najmniej cztery razy większa. Dziwiło nas tylko, dlaczego jest ona tak strasznie ciężka i ażeby ją przenieść z wagonu na wóz, musieliśmy wezwać pomocy. Podczas transportu Folgefuchtel był ogromnie zdenerwowany, biegał koło trumny, łajał i krzyczał.
– Ostrożnie, ostrożnie nieście, idioci. Jeżeli trumnę spuścicie, zastrzelę was.
Ostatecznie z ogromnym wysiłkiem udało się nam przenieść trumnę. Przy wnoszeniu trumny do gabinetu powtórzyła się scena z Folgefuchtlem, tylko z dwojaką energią. Podobnie jak na dworcu kolejowym, skakał do wszystkich, łajał i klął. Zdaje mi się nawet, że słyszałem w trumnie jakieś dziwne szmery. Niektórzy widzieli nawet wywiercone otwory. Tego ostatniego jednak faktu nie jestem bardzo pewny.
– Czy przypuszcza pan, że w trumnie była jakaś istota żyjąca?
– Kto wie, kto to wie? Po nim można się wszystkiego spodziewać. I proszę sobie pomyśleć, że od dnia, w którym przywieziono trumnę, dzieją się jakieś niezwykłe rzeczy. Wpierw przemienia swój gabinet na niezdobytą twierdzę, a potem ten nieludzki krzyk.
– Czy nie wie pan skąd on pochodzi?
– To jest właśnie ciekawe, że nikt tego powiedzieć nie umie. Czasami odzywa się jakby z gabinetu, to znów gdzieś znad dachu. Czasami mam wrażenie, że nad domem krąży jakiś niesamowity orzeł, co w walce o życie krzyczy przeraźliwie. Sądzę jednak, że przecież krzyk wydobywa się gabinetu. Ciekawe jest również, że tylko wtedy słyszę krzyk, gdy Folgefuchtel bawi u siebie w gabinecie.
– To może być najzwyklejszy przypadek – zaznaczył doktor Høft. Przecież to jest najzupełniej zrozumiałe, że Folgefuchtel przesiaduje najczęściej u siebie w gabinecie.
– Nie zgodziłbym się z panem. Zwykle przebywał on w swoim gabinecie po parę godzin przed i popołudniu i opuszczał go około godziny ósmej wieczorem. Jednakowoż zdarzyło się dwa czy trzy razy, że siedział w gabinecie do godziny dwunastej w nocy i wówczas rozległ się ten straszny krzyk.
– Przyjmijmy zatem, że krzyk wydostaje się z gabinetu Folgefuchtla.
– Bezwarunkowo.
– Czy spotkał się pan z nim kiedy przypadkiem, jak wychodził ze swego gabinetu?
– Owszem. Onegdaj wieczorem spotkałem go w drzwiach pokoju bezpośrednio po krzyku. Był bardzo zdenerwowany, trupio blady i jakby strasznie zmęczony. Wówczas zapytałem go, czy słyszał krzyk. Folgefuchtel odsunął mnie gwałtownie, aż się zatoczyłem, i rzekł: – Cicho bądź, ty barania głowo! – Ale to wszystko byłoby drobnostką wobec tego, co się dzisiaj zdarzyło i co ostatecznie skłoniło mnie, że zwróciłem się do pana doktora.
– Czy znowu coś nowego?
– Dziś podsłuchałem całkiem przypadkowo rozmowę między panią Folgefuchtlową a jej siostrą panią Linke. Muszę zaznaczyć, że do tego czasu pani Folgefuchtlowa była zawsze żywa, wesoła, kręcąca się jak fryga po wszystkich pokojach. Od tygodnia jednak zaszła w niej ogromna zmiana. Przestała śpiewać zupełnie, nie biega już i jest ogromnie przygnębiona. Otóż słyszałem, jak pani Linke mówiła do siostry: – Nie rozumiem zupełnie, czym on sobie zasłużył na takie okrucieństwo. – Pani Folgefuchtel poruszyła bezradnie ramionami. – Nic na to nie poradzę – rzekła. – Mój mąż jest nieubłagany. Ty go jeszcze nie znasz. On jest w stanie nawet go zabić... nie mogę... nie mogę...
... – Więcej nie słyszałem, gdyż w tej chwili rozległ się straszliwy krzyk.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.