- promocja
Tajemnica znachorki - ebook
Tajemnica znachorki - ebook
Rzesza Niemiecka pod panowaniem cesarza Fryderyka Rudobrodego. Żona kasztelana Wulfharta rodzi martwego syna, więc ten chce ukarać młodą akuszerkę Martę, obcinając jej stopy i dłonie. Dziewczynie cudem udaje się uciec z rodzinnej wsi we Frankonii.
By przeżyć, przyłącza się do grupy osadników, którzy zmierzają na wschód do Saksonii, aby tam na dziewiczych terenach zbudować sobie nowe, wolne życie.
Osadników prowadzi szlachetny rycerz Chrystian, w którym rodzi się fascynacja młodą znachorką. Jednak jej uroda i szczególny dar uzdrawiania zwracają także uwagę Randolfa, zaciekłego wroga Chrystiana. A potem w ich nowej osadzie odkryte zostają złoża srebra…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-235-5 |
Rozmiar pliku: | 946 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wykaz najważniejszych postaci występujących w powieści.
Postacie historyczne oznaczono gwiazdką.
Mieszkańcy Chrystianowa¹
Marta, młoda akuszerka i zielarka
Chrystian*, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego Ottona z Wettinu i przywódca osadników
Łukasz, jego giermek
Jonasz, kowal, i jego młoda żona Emma
Hildebrand, starosta wioski, jego żona Gryzelda oraz ich syn Bertram
Guntram i jego żona Berta
Wiprecht, wdowiec, jego syn Karol i córki Maria i Joanna
Greta, stara wdowa, i jej synowie Marcin i Kuno
Kaspar i Hiltruda
Gernot, smolarz
Bartłomiej, wiejski proboszcz
Herman, mistrz górniczy, i jego córka Gertruda
Hartwig, zarządca dworu, ustanowiony przez Randolfa
Miśnia
Otto z Wettinu*, margrabia miśnieński
Hedwiga*, jego małżonka
Albrecht* i Dytryk*, ich synowie
Gerung*, biskup miśnieński
Herman*, cesarski burgrabia
Randolf, najpotężniejszy z wasali Ottona i zagorzały wróg Chrystiana
Giselbert, Ekkehart i Elmar, przyjaciele Randolfa
Rajmund, rycerz w służbie Ottona i przyjaciel Chrystiana
Elżbieta, żona Rajmunda
Ryszard i Gero, przyjaciele Chrystiana
Arnulf, zbrojmistrz w służbie Ottona
Alojzjusz, astrolog
Zuzanna, służąca Hedwigi
Józefa, znachorka
Oda, tajemniczy gość na dworze Ottona
Arystokracja i duchowieństwo
cesarz Fryderyk ze Staufen*, zwany Rudobrodym
Beatrycze z Burgundii*, jego małżonka
Henryk Lew*, książę Saksonii i Bawarii
Matylda*, jego małżonka
Albrecht Niedźwiedź*, margrabia Brandenburgii, ojciec Hedwigi i zagorzały wróg Henryka Lwa
Bracia Ottona: Dedo z Grójca*, Dytryk z Landsbergu*, margrabia Marchii Wschodniej, hrabia Fryderyk z Brehny* i Henryk z Wettinu*
Konrad*, syn Dytryka z Landsbergu
Wichman, arcybiskup Magdeburga*
Rajnald z Dassel*, wieloletni kanclerz i zaufany cesarza, arcybiskup Kolonii
Ludwik Żelazny*, landgraf Turyngii
Chrystian z Oldenburga*
Pozostałe postaci
Wulfhart, kasztelan rodzinnej wioski Marty
Irmhilda, jego młoda żona
Oswald i Ludolf, zbrojni knechci Wulfharta ścigający Martę
Fryderyk i Hans, przewoźnicy soli z Halle
Ludmił, wędrujący pieśniarz, i jego towarzysz Hilariusz
Bertold* i Konrad*, właściciele wsi sąsiadujących z ChrystianowemPROLOG
Przed wieloma stuleciami świat wydawał się uporządkowany. Każdy od urodzenia miał na Ziemi swoje miejsce. Lecz nagle coś zaczęło się zmieniać. Kto przyłączył się do jednej z wypraw osadników ciągnących na wschód, miał szanse na nowe, lepsze życie.
Cena była jednak wysoka. Śmiałkowie, którzy się na to decydowali i ze skromnym dobytkiem wyruszali w drogę w nieznane, palili za sobą wszystkie mosty. Ciągnęli przez ciemne bory, w nieznane krainy, dalej i dalej, aż na kraniec świata. Nie wiedzieli, co ich czeka na końcu wędrówki. Jedno było pewne: nie każdemu będzie dane dotrzeć do celu. Mimo wszystko tysiące podejmowały owo ryzyko. I działy się rzeczy niespodziewane.Rok 1167, Frankonia¹
No dalej, przyłóż jej, naucz ją posłuchu – zażądał od swego starszego towarzysza Ludolf, pieniąc się ze złości. Oswald, dowódca ciężkozbrojnych knechtów z zamku, zacisnął już pięść. Nadal jednak z lekkim zdumieniem i zjadliwym uśmieszkiem mierzył wzrokiem stojącą przed nim drobną dziewczynę o kasztanowych włosach.
Jeszcze nigdy nikt nie odważył się im przeciwstawić, a już zwłaszcza żadna niewiasta. Ta tutaj była na dodatek niemal dzieckiem i nawet nie sięgała mu ramienia. Jednym ciosem swej potężnej pięści mógł roztrzaskać jej podbródek albo zmiażdżyć nos. Tyle tylko że w ten sposób wcale nie przysłużyłby się swemu panu. On potrzebował tej krnąbrnej dziewuchy całej i zdrowej, przynajmniej na razie.
Marta, wokół której rozgrywało się całe to zamieszanie, była tak zrozpaczona, że zupełnie zapomniała, jak niebezpiecznie jest zadzierać z dwoma zabijakami, którzy siali postrach w całej wsi.
– Nie widzicie, że ona umiera? Nie mogę teraz odejść! – krzyknęła wzburzona i odwróciła się, żeby z powrotem zająć się umierającą w chacie znachorką Serafiną, swoją przybraną matką.
Lecz wtedy gniew zapłonął również w Oswaldzie. Gdy ta zuchwała dziewucha przysłuży się memu panu, to już ja nauczę ją posłuszeństwa – pomyślał z wściekłością. Przez chwilę z rozkoszą wyobrażał sobie, jak leży przed nim, jęcząc i błagając go o litość.
Chwycił ją mocno za ramię, wyciągnął z maleńkiej chatki na skraju lasu i ryknął: – Pójdziesz teraz z nami, mała wiedźmo, albo poczujesz, co to bat! Jeśli stara nie może, to w takim razie ty pomożesz przyjść na świat dziedzicowi kasztelana!
Oswald, którego lewą stronę twarzy szpeciła źle zagojona blizna, wskoczył na konia, wciągnął Martę przed siebie i ruszył galopem.
– Mateczko Fino! – krzyknęła Marta z rozpaczą i spróbowała się odwrócić. Lecz Oswald mocno ją trzymał i popędzał konia w kierunku zamku.
Galopowali w zimnym i deszczowym marcowym poranku. Ludolf, przysadzisty knecht z jasnymi włosami pozlepianymi w kosmyki, zabrawszy jeszcze koszyk Marty z maściami i tynkturami, ruszył tuż za nimi.
Marta marzła. Kanciaste drewniane siodło kłuło ją w bok, a ciemnowłosy jeździec, cuchnący piwem, cebulą i potem, trzymał ją w żelaznym uścisku.
Zaraz potem prawa dłoń Oswalda zaczęła wędrować po jej filcowej opończy. Marta zamarła w przestrachu. Przerażona tak mocno uchwyciła się grzywy konia, że ten spłoszył się i Oswald musiał użyć obu rąk, by nad nim zapanować.
Marta odwróciła się ku niemu gwałtownie. – Czy moglibyśmy chociaż dać znać we wsi, żeby ojciec Jan poszedł do mojej matki? Chyba nie chcecie, żeby umarła bez rozgrzeszenia i trafiła w ogień piekielny?
Dołączył do nich Ludolf. – Czego ta mała chce? Żebyś ją delikatniej trzymał? – zawołał z uszczypliwym uśmieszkiem. Wędrująca dłoń towarzysza nie umknęła jego uwadze.
– Nie, chce księdza dla tej starej wiedźmy. A ta przecież tak czy siak trafi prościuteńko do piekła. – Oswald roześmiał się złośliwie.
Nagle twarz jego młodszego towarzysza spoważniała. – Z tego nie wolno żartować. Ani z ognia piekielnego, ani z tej starej. W końcu jeszcze nałoży na ciebie klątwę.
– Ona nie jest żadną wiedźmą, tylko znachorką, i nigdy nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Proszę, nie pozwólcie, by umierała w samotności – błagała Marta.
– Nie mamy czasu do stracenia – mruknął Oswald, pocierając grzbietem dłoni poszarpaną bliznę na twarzy. – Ale niech będzie. Ktoś ze wsi wyśle księdza.
Marta odetchnęła z ulgą. Ojciec Jan wspomoże Serafinę. A Oswald przestał szukać jej piersi, tylko na powrót mocno ją trzymał.
Stadko kur rozbiegło się na boki z głośnym gdakaniem, kiedy dwaj jeźdźcy mknęli przez wioskę pod zamkiem. Gdy mijali jakiegoś starszego mężczyznę próbującego spędzić z drogi chudego prosiaka, Ludolf zawołał: – Hej, ty tam! Biegnij do księdza i wyślij go do starej akuszerki. Leży na łożu śmierci.
Stary tylko popatrzył na nich z przestrachem. Lecz gdy Marta obejrzała się za nim, z ulgą spostrzegła, że kuśtyka w stronę drewnianego kościółka.
Knechci szybkim galopem minęli bramę zamkową, niedbałym machnięciem pozdrawiając wartowników.
Oswald zsunął Martę z siodła i zsiadł z konia. Rzucił wodze chłopcu stajennemu i wysłał Ludolfa na poszukiwanie zarządcy.
Marta jednym spojrzeniem objęła zwykły rozgardiasz, jaki panował na błotnistym dziedzińcu zamku. Świnie tarzały się w kałużach, przy stajni leżała kupa gnoju, z kuchni dochodziły głośne krzyki, a obok zmurszałej studni walały się kamienie, które powypadały z cembrowiny.
Do pręgierza przywiązany był nieprzytomny mężczyzna. Jego poszarpane batem plecy pokrywała zaschnięta krew. Marta wiedziała, kim jest ten nieszczęśnik. W wiosce poprzedniego dnia lotem błyskawicy rozeszła się pogłoska, że kasztelan kazał sprowadzić przed sąd na zamku pewnego biednego chłopa. Robota Oswalda – stwierdziła przygnębiona na widok pociętych do krwi pleców. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że człowiek z blizną odczuwa chorą rozkosz, wymachując pejczem. Jedynie sam kasztelan przewyższał go okrucieństwem.
Jakby baty mogły sprawić, że chłopi szybciej spłacą swoje długi – pomyślała gorzko.
Zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do nieszczęśnika i ulżenia mu w bólu. To było nie do pomyślenia na zamku. Gdy nastaną ciemności, spróbuje chociaż podać mu trochę wody do picia.
Okrzyk bólu rozbrzmiał z górnego okna wieży zamkowej.
– Słyszysz, pani potrzebuje twojej pomocy – warknął Oswald.
Marta nic nie odpowiedziała.
Martwiła się nie tylko tym, że będzie to jej pierwszy poród bez Serafiny. Jej mistrzyni ze względu na swą postępującą chorobę już od jakiegoś czasu upierała się, by Marta sama pielęgnowała chorych i sama odbierała porody. Tylko że do tej pory zawsze przy niej była i pilnowała, by jej młoda następczyni wszystko robiła jak należy.
Lecz Irmhilda, młoda żona kasztelana, jeszcze nigdy nie urodziła zdrowego dziecka. Marta i Serafina były przy niej i podczas poronienia, i gdy urodziła martwe dziecko. A tym razem według rachuby Marty kasztelanowa zaczęła rodzić o trzy miesiące za wcześnie.
Na zamkowym dziedzińcu znów rozległ się krzyk.
Do Marty i Oswalda podszedł zarządca. Nigdy nie był w humorze, a jego oczy niemal ginęły w obrzmiałej twarzy. Jego ciemnobrązowa wierzchnia szata, choć uszyta z dobrego materiału, była brudna i poprzecierana.
– Czego tu chcecie? Gdzie jest stara akuszerka? – zapytał opryskliwie zbrojnego.
– Ona umiera, nic się nie poradzi. – Oswald wzruszył ramionami. – Więc wzięliśmy tę młodą.
Zarządca zmierzył wzrokiem szczupłą figurę Marty.
– Nawet nie urodziłaś jeszcze własnego dziecka, to jak chcesz innemu pomóc przyjść na świat? – zapytał z lekceważeniem.
– Postaram się, panie – odpowiedziała najspokojniej, jak potrafiła. – Lecz jest o wiele za wcześnie na urodzenie zdrowego dziecka. Może lepiej byłoby sprowadzić z dalszej okolicy bardziej doświadczoną akuszerkę.
– Czy nikt nie nauczył cię manier? – ofuknął ją zarządca. – Na kolana! Niewiasta powinna milczeć ze spuszczonym wzrokiem.
To jak mam rozpoznać, co komuś dolega, jeśli nawet nie mogę na niego popatrzeć? – pomyślała Marta z ironią, lecz posłuchała rozkazu. – Poza tym mogłabym przysiąc, że niedługo zaleje cię żółć. Powinieneś mniej się obżerać! Jednak rozsądek nakazał jej zachować milczenie. Jedno słowo, a pewnie zostałaby surowo ukarana. Za dobrą radę otrzymałaby baty, a nie podziękowania.
Zarządca obojętnie przyglądał się klęczącej dziewczynie, aż w końcu skinieniem dał jej znać, by wstała i poszła za nim.
Sala była ciemna, lodowato zimna i okopcona. W kącie kłębiło się kilka psów. Kasztelan Wulfhart siedział przy stole sam, przed nim stał dzban i puchar. Opierając głowę na ręku, zerknął tylko na nich i dalej wpatrywał się w pustkę.
– Mój panie, ta młoda dziewczyna pomoże waszej małżonce – zarządca zwrócił się do niego z należytym szacunkiem.
Szybko popchnął przed siebie Martę, która jak nakazywał obyczaj, padła przed rycerzem na kolana.
Wulfhart wpatrzył się w nią szklistym spojrzeniem.
Już z samego rana jest pijany – zorientowała się Marta od razu, spuszczając wzrok. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że widzi, jak pochodzące od Wulfharta zło unosi się wokół niego.
– I ty niby znasz się na rodzeniu dzieci? Ile masz lat? – prychnął Wulfhart.
– Prawie czternaście, panie – powiedziała Marta, wpatrując się w brudne sitowie, którym wyłożono podłogę sali. Nie znała dokładnie swojego wieku. Była sierotą. Przed dziesięciu laty banda wyjętych spod prawa zabiła jej rodziców, by ukraść owce, które hodowali dla kasztelana. Serafina, która przyniosła żonie owczarza świeże zioła, odkryła zbrodnię i znalazła roztrzęsioną Martę ukrytą w pobliskim zagajniku. Wzięła ją do siebie i z czasem nauczyła wszystkiego, co sama potrafiła jako znachorka.
– Wybaczcie, mój panie, ale w tak krótkim czasie nie mogliśmy sprowadzić innej akuszerki – prędko wtrącił zarządca, bezradnie rozkładając ręce.
Z pomieszczeń na górze znowu dobiegł głośny krzyk.
Wulfhart popatrzył na nich ciężkim wzrokiem. – Zrób coś, żeby skończyły się te wrzaski, i zadbaj o to, żebym wreszcie miał syna – powiedział głosem przywykłym do rozkazywania. Potem nagle pochylił się ku Marcie i ryknął: – I postaraj się, żeby to w końcu był chłopak, a nie znowu jakiś martwy potworek! Inaczej każę obciąć ci dłonie i stopy!
Zarządca podciągnął Martę do góry i wypchnął z sali.
– Słyszałaś, co powiedział pan. A on dotrzymuje obietnic.
– Tak, panie – odpowiedziała pobladła Marta.
Wcale w to nie wątpiła.
Przygnębiona weszła po schodach do komnaty młodej kasztelanowej.
Pomieszczenie zostało zaciemnione, jak zwykle czyniło się przy porodach. Było w nim duszno i pełno dymu.
Jęcząca Irmhilda leżała na łożu pod grubymi kocami i skórami, otoczona kilkoma kobietami, które popatrzyły na Martę z ciekawością i lekkim sceptycyzmem. Przy oknie stał zamkowy kapelan, spozierając z zakłopotaniem. Był to szczupły starszy mężczyzna o białych jak śnieg włosach.
Marta od razu wiedziała, co robić.
– To kobieca sprawa. Bądź tak łaskawy, ojcze, i zostaw panią samą. Lecz proszę, byś wspomagał ją modlitwą – powiedziała. Kapłan skinął głową, wymamrotał błogosławieństwo i z wyraźną ulgą opuścił komnatę.
– Jak się czujecie, pani? – zapytała Marta młodą kruchą kobietę o twarzy szarej jak popiół.
– Pomóż mi, chyba mnie rozerwie! Gdzie Serafina? – stęknęła Irmhilda.
Marta nie odpowiedziała. Odmówiła krótką modlitwę, a potem odsunęła skóry, którymi okryto rodzącą, i zbadała ją delikatnymi, lecz zręcznymi ruchami. Serafina nauczyła ją, że trzeba dokładnie zbadać obrzmiały brzuch ciężarnej z zewnątrz. – Tylko z największą ostrożnością można wsunąć rękę w ciało rodzącej – nakazywała zawsze. – Większość tego, co musisz wiedzieć jako akuszerka, możesz się dowiedzieć i bez tego.
Gdy były same, warząc uzdrawiające napoje, stara Fina często opowiadała o akuszerkach, które spowodowały u kobiet poważne uszkodzenia, ponieważ sięgały zbyt głęboko do ich wnętrza lub rozrywały ujście pochwy, by ułatwić dziecku wydostanie się na świat. Serafina należała do nielicznego grona akuszerek, które potrafiły z zewnątrz obrócić dziecko w brzuchu matki, jeśli było źle ułożone, i przekazała tę wiedzę Marcie.
– Dziecko chce przyjść na świat przedwcześnie. Porodu nie da się już powstrzymać – stwierdziła w końcu młoda akuszerka. Wskazując na świeże krwiaki, które pokrywały twarz i ciało Irmhildy, zapytała: – Co się wam przydarzyło, pani?
Żona Wulfharta spuściła wzrok. – Przewróciłam się.
Marta nie musiała nic mówić, sprawa była dla niej oczywista. Przejrzała zawartość koszyka, który przyniósł jej Ludolf, i posłała pokojówkę po czystą wodę i świeży gęsi smalec. Potem razem z jedną z kum zaprowadziła Irmhildę do krzesła porodowego.
– Dacie radę, pani – próbowała uspokoić przerażoną kasztelanową, która była od niej starsza tylko o kilka lat.
Pod nieufnym wzrokiem kobiet umyła sobie ręce i przedramiona.
Prawie od razu się zorientowała, że i tym razem nadzieje Wulfharta na potomka spełzną na niczym. Dziecko rodziło się o wiele za wcześnie. Prawdopodobnie już było martwe. Zakażone wody płodowe zabarwiły prześcieradło.
Nie wspomniała o swoich przypuszczeniach Irmhildzie, by jeszcze bardziej jej nie przerazić. Ta młoda kobieta z pewnością zostanie ukarana za to, że kolejny raz zawiodła. Może Wulfhart odeśle ją i zamknie w jakimś klasztorze. Lecz chyba lepszy byłby dla Irmhildy pobyt w klasztorze niż życie z tak brutalnym mężem.
Jak sama uniknie gniewu kasztelana, Marta nie miała pojęcia.
Marta wiedziała, że poród potrwa jeszcze przynajmniej pół dnia. Kobiety zgromadzone w komnacie Irmhildy, czyli kilka starszych nieznanych Marcie kum, pokojówki i żona zarządcy zamku, traktowały to wydarzenie ze zwykłą w takich razach mieszaniną zdenerwowania, troski i współczucia. Poród oznaczał długo wyczekiwaną odmianę w monotonnym życiu kobiet. Jedynie żona zarządcy, gdy nikt akurat nie patrzył, traktowała Irmhildę z wyraźną niechęcią. Wkrótce przyszła też mamka, którą trzeba było wezwać dużo wcześniej, niż planowano. W milczeniu usiadła w rogu komnaty.
Marta robiła rodzącej okłady z przywrotnika i kurdybanku, masowała jej plecy, brzuch i uda i cały czas dodawała jej odwagi.
– To za wcześnie, prawda? – szepnęła kasztelanowa między kolejnymi skurczami. – A przecież czyniłam wszystko, co możliwe. Cały czas modliłam się i nosiłam przy sobie to. – Nerwowym ruchem wyciągnęła spod poduszki jakiś woreczek. – Szpon żurawia na lekki poród zostawiła mi w spadku matka. A łapa kreta miała przynieść szczęście i chronić przyszłego dziedzica. Sprzedał mi ją wielce świątobliwy mąż.
Marta doskonale pamiętała handlarza, który zjawił się we wsi zeszłego lata i pięknymi słówkami wychwalał swoje towary przed chłopkami. Były to napoje miłosne, niezawodne środki na zmartwienia sercowe, sprawy kobiece i niepłodność. Pewnie na zamku udało mu się ubić lepszy interes. Marta szczerze wątpiła w skuteczność łapy kreta i suszonych chrząszczy, lecz nic nie powiedziała. Irmhildzie potrzebne były wszystkie siły.
– Jesteście, pani, jeszcze młoda i urodzicie wielu silnych synów. – Marta próbowała pocieszyć przerażoną kobietę, chłodząc jej czoło wilgotną szmatką. – Musicie tylko dać waszemu panu do zrozumienia, że powinien was oszczędzać, gdy jesteście przy nadziei.
Irmhilda spuściła wzrok i nic nie odpowiedziała.
Gdy minęło pół dnia, kasztelanowa wydała na świat płód wielkości dłoni. Widać było, że był martwy już od jakiegoś czasu. To był chłopiec. Irmhilda opadła bez sił na łoże i zaczęła drżeć na całym ciele.
Martę ogarnęła litość, lecz jeszcze silniej odczuwała strach. To jej Wulfhart przypisze winę za to, co się wydarzyło, i spełni swą groźbę.
Trudno było oczekiwać wsparcia od przerażonej na śmierć Irmhildy. Gdy Wulfhart przyjdzie, by poszukać winnego, nikt i nic Marty przed nim nie uchroni.
Młodą akuszerkę poraziła nagle wizja topora Oswalda, który opada, pozbawiając ją dłoni i stóp.
Wybacz mi, Panie – zaczęła się modlić w duchu, gdy obmywała martwe ciałko i owijała je w płócienną chustę. Muszę się stąd wydostać, i to jak najszybciej.
Lecz najpierw powinna zyskać trochę na czasie. Nie mogła jeszcze opuścić Irmhildy.
– To jeszcze nie koniec. Pani potrzebuje waszych modlitw. I to natychmiast – rozkazała lamentującym kobietom, które ku jej uldze i zdziwieniu uklękły i zaczęły się modlić.
Modlitwy nie zaszkodzą – pomyślała Marta. A przede wszystkim zapobiegną temu, by któraś z kobiet wyniosła wieść o martwym potomku kasztelana z komnaty jego małżonki.
– Przyprowadzę wikarego – powiedziała, gdy Irmhilda wydaliła popłód, a ona ją opatrzyła.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, już wymknęła się za drzwi. Zbiegła po schodach, przemknęła przez dziedziniec i znalazła chudego duchownego, który popatrzył na nią z troską w oczach. – Pani prosi, byście do niej przyszli. Potrzebuje waszej pomocy – powiedziała.
Wikary wyruszył natychmiast.
Marta miała nadzieję, że jego obecność uchroni Irmhildę przed razami. Mówiono, że wikary to jedyna osoba, która ma odwagę powstrzymać popędliwego Wulfharta.
Pospieszyła przez dziedziniec do bramy najszybciej jak mogła, lecz tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Pręgierz był pusty. Prawdopodobnie udręczony mężczyzna leży teraz w lochu. A może już nie żyje?
– Co się dzieje, dokąd się tak spieszysz? – zapytał wartownik, który z markotną miną opierał się o bramę. Z wartowni dochodził stukot i głośne okrzyki jego kamratów, którzy grali w kości.
Marta rzuciła okiem na wąskie okienko komnaty Irmhildy. W każdej chwili ktoś mógł stamtąd zawołać: – Zatrzymać tę wiedźmę i wrzucić ją do lochu!
Więc najbardziej rześkim głosem, na jaki było ją stać, powiedziała, pokazując koszyk: – Idę nazbierać trochę ziół, żeby ułatwić pani kasztelanowej poród. Najlepiej działają świeżo zerwane.
Z bijącym sercem czekała na reakcję wartownika. Czy ją przepuści? Jeszcze tylko kilka kroków i byłaby na razie bezpieczna. W przeciwnym razie padnie ofiarą krwawej zemsty Wulfharta i umrze. Lecz żołnierz tylko machnął ręką. – No to się pospiesz! Nasz pan niecierpliwie wyczekuje syna.
Marta przemknęła przez bramę i szybko, choć nie biegiem, ruszyła w stronę lasu, który rozpościerał się dwieście kroków od zamku.
Jej przerażenie rosło z każdą chwilą. Błagam, niech jeszcze nic nie zauważą – szeptała, robiąc coraz sztywniejsze kroki. Oddychała z trudem, w każdej chwili spodziewając się, że usłyszy świst strzały, która wbije się jej między łopatki.
Gdy w końcu znalazła się poza zasięgiem wzroku wartowników przy bramie, pobiegła pod osłoną drzew w stronę wioski i ukryła się w zagajniku przy drodze.Ucieczka
Deszcz przestał padać, lecz wciąż wiał lodowaty wiatr. Marta nie musiała długo czekać na potwierdzenie swych obaw. Oswald i Ludolf przygalopowali od strony zamku, skierowali się w stronę lasu, a potem skręcili prosto do wsi. Ze swego ukrycia słyszała, jak Ludolf krzyczy: – Kto widział młodą akuszerkę?
Zamarła z przerażenia Marta czekała, co się stanie. Lecz odpowiedzi mieszkańców wioski najwyraźniej nie spodobały się Ludolfowi. Z taką siłą uderzył pięścią starą kobietę, która z wyraźnym lękiem pokręciła głową, że aż upadła w błoto. Potem obaj zbrojni odjechali.
Marta wiedziała, dokąd się udali. Pod osłoną drzew ostrożnie ruszyła w stronę swojej chaty. Oswald i Ludolf na pewno się tam na nią zaczają.
Czy jest tam jeszcze ojciec Jan?
Była pewna, że jej przybrana matka nie żyje. W którymś momencie podczas porodu Irmhildy nagle w głębi duszy poczuła tę pewność. Pomimo chwilowego przestrachu nie poddała się temu uczuciu i z powrotem skupiła się na przynoszeniu ulgi rodzącej. Żałobę mogła przeżywać później.
Marta ostrożnie stąpała po śliskim podłożu. Nikt nie powinien jej zobaczyć. Być może mieszkańcy wioski nie zdradziliby jej, lecz wolała nie narażać nikogo na niebezpieczeństwo. I musiała liczyć się z tym, że jeźdźcy tu wrócą.
W połowie drogi dostrzegła Ittę, żonę staruszka, którego Ludolf posłał po ojca Jana. Gdy wyszła z ukrycia, licząc na najświeższe wiadomości, Itta podbiegła do niej i zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Nie wolno ci iść dalej. Właśnie palą waszą chatę – wyrzuciła z siebie. Marta wbiła w nią przerażony wrok.
Itta opowiedziała jej wszystko, z trudem łapiąc oddech. Gdy dowiedziała się od męża, że Fina umiera, a Oswald zabrał Martę na zamek, natychmiast wyruszyła, by pomóc znachorce. Trzymała ją za rękę, aż przyszedł ojciec Jan i udzielił jej ostatniego namaszczenia.
Lecz chwilę później przybyli człowiek z blizną i Ludolf, odesłali kapłana do domu, odepchnęli Ittę i przewrócili chatę do góry nogami. – Ponieważ cię nie znaleźli, pobili nawet zmarłą, niech Bóg ukarze ich za tę zbrodnię – jęknęła Itta i przeżegnała się z drżeniem. – A potem podpalili waszą chatę. Nie idź dalej, oni na pewno tam jeszcze są. – Zawahała się na chwilę. – Możesz się ukryć u nas.
Lecz Marta wyczuła strach Itty.
– Nie mogę pójść do wioski. Będą mnie szukać.
Staruszka nie potrafiła ukryć ulgi, że jej nie całkiem szczera oferta nie została przyjęta.
– Co więc uczynisz? – zapytała.
– Nie wiem… Ukryję się. Życz mi powodzenia.
Itta mocno ją objęła. – Niech Bóg ci błogosławi!
A potem odwróciła się i pobiegła do wsi.
Marta nie mogła się jednak powstrzymać. To, o czym usłyszała, było tak potworne, że mimo lęku musiała się przekonać na własne oczy.
Ostrożnie i na drżących nogach zaczęła się skradać w kierunku chaty.
Już z daleka poczuła dym, a potem usłyszała głośne syki i trzaski. Zatrzymała się w gęstych krzewach niedaleko chaty.
– Skoro nie możemy spalić tej wiedźmy, to przynajmniej spalimy jej dom – zabrzmiał głos Oswalda.
Ostrożnie wysunęła nieco głowę przez gałęzie.
Widok, który ujrzała, zaparł jej dech w piersiach. Cała chata stała w płomieniach. Kilka zwęglonych belek dachowych wpadło właśnie do wnętrza płonącej chaty, lecz huk był niemal niesłyszalny wśród buzującego i trzaskającego ognia. Oswald i Ludolf ze śmiechem patrzyli na to wszystko z bezpiecznej odległości, na niespokojnie wiercących się koniach.
Marta z trudem zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do chaty i wyciągnięcia na zewnątrz ciała znachorki. Jeśli Fina spłonie, nie będzie mogła powstać z martwych w dniu Sądu Ostatecznego!
Lecz nic nie mogła uczynić, Oswald i Ludolf zabiliby ją. To właśnie by się stało, gdyby teraz wyszła z ukrycia.
Jak zaczarowana wpatrywała się w płomienie, a ten straszny widok wypalał się w jej sercu. Po raz drugi patrzyła, jak płonie jej dom, nic nie mogąc z niego uratować – ani skromnych zapasów, które zostały im po surowej zimie, ani wiązek ususzonych pod dachem ziół, ani pieczołowicie przygotowanych maści i tynktur.
Po raz drugi straciła matkę.
Nie mogę tu zostać! To zdanie wciąż na nowo łomotało w głowie Marty. Wulfhart będzie ją ścigać, aż ją znajdzie i spełni swą straszliwą groźbę.
Lecz dokąd mogła uciec? Z czego będzie żyć? Nie miała rodziny, żadnych krewnych, którzy mogliby ją do siebie przyjąć.
Każda znachorka musi liczyć się z tym, że po jakimś niepowodzeniu zostanie wygnana lub nawet zabita. Nie bez powodu mieszkały zwykle w oddaleniu od wsi. Był to rodzaj zabezpieczenia się mieszkańców wsi przed złym spojrzeniem albo innym nieszczęściem, które nazbyt chętnie przypisywali znachorkom.
Lecz w obcej wiosce nikt jej nie zaufa.
Gdy Marta pomyślała o swych perspektywach na przyszłość, ogarnęło ją dojmujące poczucie braku jakiejkolwiek nadziei. Będzie błąkać się samotna i głodna przez obce okolice i albo zostanie zabita jako włóczęga, albo skończy jako dziwka. Albo wszystko naraz, pomyślała zrozpaczona. Pierwsi, których napotkam na swej drodze, uczynią ze mnie dziwkę, a potem zabiją, zanim zdążę umrzeć z głodu. Mogę od razu położyć się, by umrzeć tutaj. Wczołgała się z powrotem w głąb krzewów i ukryła głowę w ramionach. Fale strachu przelewały się przez jej duszę, aż zaczęła drżeć na całym ciele.
Lecz gdy wciąż siedziała w kryjówce, czekając, aż Oswald i Ludolf odjadą na zamek, pewien pomysł zaczął w jej głowie nabierać wyraźnego kształtu.
Bała się tego, co należało uczynić. Lecz chciała to zrobić. Chciała żyć.
Podjąwszy decyzję, wytarła rękawem zalaną łzami twarz. Po cichu wycofała się między krzakami, a potem ruszyła okrężną drogą. Gdy znalazła się poza zasięgiem wzroku zbrojnych, zaczęła biec w kierunku przeciwnym do wsi.
Marta biegła, aż zaczęły ją boleć boki i ledwo łapała powietrze. Zatrzymała się na chwilę, by uspokoić oddech.
Ślad, który odszukała i którym teraz podążała, był bardzo wyraźny. Koła wozu wyżłobiły głębokie koleiny w miękkim podłożu. Marta nie szła drogą, lecz trzymała się rosnących z boku drzew, by nie zostawić śladów i by nikt jej nie zauważył.
Biegła tak szybko, jak tylko mogła, pomimo wyczerpania. Włosy przykleiły się jej do skroni, warkocz niemal całkiem się rozplątał. Koszyk z ziołami i nalewkami przy każdym kroku obijał się jej o nogę, która była już prawie bez czucia. Kilka razy poślizgnęła się na mokrych liściach i upadła, lecz za każdym razem zmuszała się do wstania. Była pewna, że jeśli poleży choć chwilę, nie podniesie się już nigdy.
Gdy zapadł zmierzch, poczuła jeszcze większy lęk.
Co będzie, jeśli przed zapadnięciem ciemności nie odnajdzie tych, których szuka? Wiadomo przecież, jak niebezpiecznie jest nocą w lesie. Nawet jeśli uda jej się uniknąć spotkania z dzikim zwierzem, złymi duchami czy zbójcami, to zawsze może się potknąć o wystający korzeń i złamać sobie kark.
Wkrótce Marta całkiem zatraciła poczucie czasu i przestrzeni i myślała już tylko o jednym – koniecznie musi odnaleźć tych, których szuka, zanim zgubi w ciemnościach ślad i będzie musiała spędzić noc w lesie, samotna i bezbronna.
Gdy w końcu w pewnej odległości ujrzała migoczące światełko, drzewa wokół niej wznosiły swe czarne konary na tle granatowego nieba.
Przystanęła, czując ulgę. To muszą być oni. Tabor chłopów, którzy zmierzają na wschód.
Pewien nieznajomy rycerz obiecał im gdzieś daleko ziemię, za którą przez dziesięć lat nie będą musieli płacić daniny, jeśli ją wykarczują. W wiosce Marty dyskutowano o tym przez całą zimę. Pokusa, by wyruszyć w niebezpieczną podróż w nieznane, była ogromna, gdyż dawała szansę na wyzwolenie od przytłaczającej nędzy oraz samowoli Wulfharta.
Lecz o osadnikach, którzy już od pokoleń wyruszali na wschód, nie bez powodu mawiano: pierwszy znajdzie śmierć, drugi biedę, a dopiero trzeci chleb.
I czy temu obcemu rycerzowi można zaufać? Mieszkańcy wioski opowiadali Marcie, że jest prawdziwym ponurakiem. Niewiele mówi i nigdy się nie uśmiecha. Ona sama widziała go z daleka tylko jeden raz. Lecz Jonasz, syn kowala, i ruda Emma z jej wioski postanowili się do niego przyłączyć. – Będzie lepszym panem niż Wulfhart – powiedziała jej pełna nadziei Emma, gdy zdradzała swoje plany ledwie dwa lata młodszej Marcie.
Przed kilkoma dniami tabor wyruszył z położonej bardziej na południu miejscowości i poprzedniego dnia osadnicy rozbili obóz pod zamkiem. Jonasz i Emma pewnie dołączyli do nich tego ranka.
Marta wciągnęła zimne powietrze głęboko do płuc, starając się uspokoić łomoczące serce.
Była zupełnie sama, nie miała ani butów, ani opończy, nie wspominając o ziarnie czy bydle, nie miała nawet prowiantu na drogę. Czemu osadnicy mieliby ją ze sobą zabrać?
Lecz nie miała innego wyboru. Musiała jakoś sobie poradzić.
Strzepnęła kilka mokrych liści z rąbka spódnicy, rozplotła zmierzwiony warkocz i palcami wygładziła włosy.
Chciała podejść do biwakujących od strony drogi. Lecz w ostatniej chwili ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli to obozowisko ludzi Wulfharta? Ostrożnie, by nikt jej nie dostrzegł, przemykała od drzewa do drzewa.
Podeszła na odległość trzydziestu kroków od ogniska, gdy poczuła, że ktoś jest tuż obok. Zatrzymała się, wyprostowała i powiedziała cicho, lecz wyraźnie: – Jestem sama i proszę was o ochronę!
Jak znikąd pojawił się obcy rycerz, którego widziała we wsi, z nagim mieczem w dłoni. Był wysoki i szczupły, miał dwadzieścia kilka lat i nosił prosty skórzany kaftan. Ciemne włosy opadały mu na ramiona. Miał ostre rysy twarzy, która miała tak ponury wyraz, jakby nigdy nie rozjaśniał jej uśmiech.
Płynnym ruchem wsunął miecz do pochwy. – Jak mnie dostrzegłaś? Nie robiłem hałasu – zapytał z ledwo wyczuwalnym zdumieniem.
Marta nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Powtórzyła więc tylko: – Proszę was, panie, o ochronę.
Twarz obcego nadal była poważna, lecz jego głos zabrzmiał bardziej przyjaźnie. – Ochronę przed czym lub przed kim? Młoda dziewczyna, która nie boi się być nocą w lesie, raczej nie należy do lękliwych.
Marta uważnie mu się przyjrzała. Zastanawiała się, ile może mu powiedzieć.
Jest czujny, odważny i pełen smutku – pomyślała i natychmiast zaczęła się zastanawiać, skąd to wie.
Postanowiła, że powierzy swój los temu mężczyźnie, i głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Poczekaj – przerwał jej po kilku zdaniach.
Wyjął krzemień z woreczka przy pasie, sprawnymi ruchami rozpalił małe ognisko i gestem poprosił, by usiadła naprzeciwko.
Chce widzieć moją twarz, gdy będę mówić – pomyślała Marta i zaczęła z wahaniem kontynuować swoją opowieść.
Chrystian, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego² Ottona z Wettinu³ i przyszły pan feudalny osadników, uważnie przyglądał się dziewczynie. Choć jej historia brzmiała niezwykle, uwierzył jej na słowo. Podczas swej wizyty na zamku poznał Wulfharta, przyjrzał się też chłopom i wysłuchał ich opowieści. Okrucieństwo kasztelana, surowość jego żołdaków i nieustępliwość, z jaką mimo nieurodzaju po suszach w ostatnich latach ściągano daninę, pozostawiły widoczne ślady. Włości były zaniedbane, zagrody zbyt małe, by wyżywić całe rodziny. Nie można ich było już dalej dzielić między synów, ci młodsi musieli się najmować u najstarszych braci jako parobkowie.
To właśnie na łaknących własnej ziemi młodszych synów postawił jego pan, wysyłając go do Frankonii, by werbował osadników. Margrabia Otto władał wielkimi obszarami na wschodzie, po drugiej stronie Soławy. Lecz były one w większości pokryte gęstymi lasami. Pomijając kilka większych osad, mieszkali tam tylko nieliczni świeżo nawróceni na chrześcijaństwo słowiańscy poganie. Tu i tam wznosiły się kiepsko obsadzone twierdze, które miały dawać odpór Czechom. Brakowało ludzi do karczowania lasu, zakładania wsi, utrzymywania dróg i płacenia dziesięciny.
Widoczne zaniedbania we wsiach Wulfharta ułatwiły Chrystianowi zadanie przekonania kobiet i mężczyzn do niebezpiecznego marszu w nieznane.
Ta dziewczyna potrzebuje ochrony i zasługuje na nią – pomyślał.
Była szczupła i zmęczona, wyglądała bardzo krucho. Czy podoła trudom i niebezpieczeństwom podróży?
Gdy Marta skończyła swą opowieść, popatrzyła na niego. Jej wzrok niespodziewanie natknął się na spojrzenie rycerza i poczuła w głębi duszy jakieś poruszenie.
W ciemnych oczach nieznajomego odbijał się blask ognia. Lecz co dziwne, ten niemal demoniczny widok nie wywołał w niej lęku. Czuła, że za tą opanowaną i surową miną skrywa się tajona namiętność.
Nagle zrozumiała, co miała na myśli Fina, mówiąc, że oczy są bramą duszy.
Pospiesznie przymknęła oczy, by ukryć swe zmieszanie.
– Weźmiecie mnie ze sobą, panie? Czy mogę dołączyć do wyprawy? – zapytała trwożliwie.
– Nie stosowałaś złych czarów ani zgubnych sztuczek?
– Na dusze moich zmarłych rodziców, nie – odpowiedziała poważnym tonem. Rycerz wstał i przydeptał małe ognisko.
– Nasza wyprawa jest niebezpieczna. A gdy już dotrzemy do celu, nasze życie nie będzie łatwe. Powinnaś to wiedzieć – powiedział. A potem wskazał jej, by za nim poszła, i ruszył w kierunku ludzi obozujących wokół wielkiego ogniska.
Uzbrojony w sztylet i maczugę blondas w wieku szesnastu, siedemnastu lat wyszedł im naprzeciw i zmierzył Martę wzrokiem. – Kogóż tam prowadzicie, panie?
– Będzie nas więcej – odparł rycerz. – Przejmij wartę.
– Jak każecie, panie – wyrośnięty chłopak skinął głową i ruszył w kierunku, skąd przyszli.
To jego giermek, pomyślała Marta. Mieszkańcy wioski opowiadali jej, że jest dużo bardziej przystępny i rozmowny niż jego pan.
Wokół ogniska siedziało w otoczeniu garstki dzieci kilkanaście osób, w większości młodych kobiet i mężczyzn, pośród których Marta rozpoznała Jonasza i Emmę.
– To jest Marta – powiedział krótko rycerz. – Chce iść z nami i prosi o ochronę przed Wulfhartem.
Emma spojrzała na niego zdumiona. Szybko podeszła do Marty i przyciągnęła ją do siebie.
– Co się stało?
– Fina nie żyje. A knechci Wulfharta spalili naszą chatę, bo Irmhilda znowu urodziła martwe dziecko – odpowiedziała Marta przez ściśnięte gardło. Znów miała przed oczami straszliwy widok. Nagle poczuła się niezwykle samotna i bezradna.
– Ścigają cię? – zapytała z oburzeniem starsza kobieta wyglądająca na zrzędę. – Przez to wszyscy możemy mieć kłopoty. I nic nie masz? Jak ty to sobie wyobrażasz? Z czego chcesz żyć, jak dotrzemy na miejsce?
Nieznajoma mówiła coraz bardziej piskliwym tonem.
– To Gryzelda, żona starosty – szepnęła Emma. – Nie daj się jej zastraszyć.
Marta przełknęła ślinę. – Nasza znachorka nauczyła mnie wszystkiego, co umiała. Mogę wam pomóc, gdy zapadniecie na gorączkę albo się zranicie. Pomogę waszym dzieciom przyjść na świat. Twojemu synowi, którego nosisz pod sercem, też.
Wszyscy ze zdumieniem popatrzyli na Martę. Najbardziej zdumiona była jednak kobieta z zatroskaną twarzą, do której Marta skierowała ostatnie słowa. Gdy jej mąż najpierw popatrzył na nią zaskoczony, a potem nieporadnie ją objął, wyjąkała: – Skąd wiesz? Ja nawet nie jestem jeszcze pewna.
Zakłopotana Marta przestąpiła z nogi na nogę. Nie wiedziała, dopóki tego nie powiedziała, i nie miała wcale pojęcia, skąd wzięła się w niej ta wiedza. A jednak była tego pewna.
Nic nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Nagle zmęczenie uczyniło wszystkie jej członki ciężkimi jak ołów.
– Ja ją dobrze znam, miała doświadczoną nauczycielkę i na pewno nam się przyda – wstawiła się za nią Emma.
– Dobrze byłoby mieć ze sobą znachorkę i akuszerkę, nawet jeśli wyglądasz trochę za młodo – stwierdził mężczyzna o łysej okrągłej czaszce, który siedział obok Gryzeldy. Mówił, nie patrząc na nikogo, tylko grzebał gałęzią w żarze ogniska, wzniecając jaskrawoczerwone iskry. – Lecz będziemy cię musieli żywić. A nasze zapasy są skromne. Nikt nie wie, ile czasu zajmie nam ta wyprawa. A co będzie, gdy już dotrzemy na miejsce? Jakaś rodzina będzie cię musiała do siebie przyjąć. Chyba że wyjdziesz za mąż…
– To się okaże, jak już dotrzemy do celu – przerwał mu ciemnowłosy rycerz. – Jako sierota ma prawo do naszej ochrony. Jeśli Wulfhart wyśle za nią swoich jeźdźców, będziecie milczeć. Sami nie chcecie żyć pod jego okrutnymi rządami. Przyjmijcie ją więc, a resztę zostawcie mnie.
Rycerz wstał nagle i poszedł w kierunku, w którym posłał swojego giermka.
Milczenie zapadło w kręgu wokół ogniska. Marta patrzyła na wszystkie twarze po kolei.
Przenikliwy ból przeszył jej prawą skroń.
Nagle usłyszała w swej głowie jakiś głos. – Troje umrze, a jedno wszystkich nas okrutnie zdradzi.
Potem poczuła, jak upada na ziemię.Klątwa
Marta ucięła kilka wczesnych liści podbiału i babki i włożyła je do wiklinowego kosza. Potem zaczęła się rozglądać za drzewem, na którym jemioła rosłaby na tyle nisko, by mogła sięgnąć do jej pędów. Ledwie uszła kilka kroków, gdy jakaś dłoń ciężko opadła na jej ramię. Marta zadrżała i odwróciła twarz pobladłą ze strachu.
Za nią nie stał jednak ani Oswald, ani Ludolf, jak się obawiała, tylko giermek Łukasz. – Nie odchodź sama od obozu – powiedział, patrząc na nią surowym wzrokiem.
– Chcę tylko uciąć trochę jemioły, młody panie! – wyjaśniła Marta, gdy już się otrząsnęła.
– Tutaj przecież rośnie – powiedział Łukasz, wskazując na rosnące obok drzewo. Lecz zaraz się zmiarkował. – Aha, za wysoko… Nie możesz się wspiąć, bo dziewczyny tego nie robią… – powiedział z szerokim uśmiechem. – W takim razie będę musiał po raz drugi tego dnia wybawić cię z przykrego położenia.
Giermek rzucił okiem do tyłu, czy przy zwierzętach i wozach panuje spokój, po czym zaczął się wspinać na drzewo.
– Poczekajcie, proszę, weźcie mój nóż – poprosiła Marta. – A zanim odetniecie pędy, odmówcie modlitwę, by uzdrawiająca moc rośliny pomogła ludziom.
– Oczywiście – odpowiedział Łukasz i z ciekawością przyjrzał się małemu wąskiemu kordzikowi, który podała mu Marta. Wyglądał na bardzo stary, a jego ostrze po wielokrotnym ostrzeniu zrobiło się bardzo wąskie. Wytartą drewnianą rękojeść zdobiły osobliwe rzeźbienia.
– Nie wolno wam upuścić liści, młody panie. Jeśli dotkną ziemi, utracą swą uzdrawiającą moc – zawołała jeszcze Marta ku Łukaszowi.
Chłopak wkrótce uniósł do góry gęsty pęk. – Tyle wystarczy?
Marta skinęła głową. Łukasz zeskoczył na dół i z przesadnie dwornym ukłonem podał jej jemiołę i nóż.
Marta podziękowała zmieszana, po czym włożyła jemiołę do kosza, a kordzik wsunęła do pochewki.
– Pokażcie mi swoją dłoń – powiedziała do Łukasza. Giermek popatrzył na nią w zdumieniu.
– Lewą!
Łukasz chciał schować rękę, ale ona już sięgnęła po nią zdecydowanym ruchem i odsunęła rękaw. Nie umknęło jej uwadze, że giermek, wspinając się na drzewo, cały czas oszczędzał lewą rękę i wykrzywiał się, gdy tylko musiał ją obciążyć. – Trzeba się tym zająć.
Teraz to Łukasz poczuł zakłopotanie. – To nic takiego. Samo się zagoi – wymamrotał.
Marta głośno wciągnęła powietrze. Od nadgarstka chłopca aż po przedramię ciągnął się wielki krwiak. Marta ostrożnie przesunęła palcami po spuchniętej sinej skórze. Opuchlizna była twarda, a palce lewej dłoni giermka były sztywne i lodowato zimne.
– Jak chcecie w takim stanie prowadzić dwa konie? Usiądźcie! – wskazała mu leżący w pobliżu spory głaz, a sama wyszukała w koszyku maść z żywokostu. Łukasz był tak zaskoczony faktem, że jej uprzednia nieśmiałość zupełnie zniknęła, że nawet się nie sprzeciwiał.
Choć starał się nie krzywić, wzdrygnął się lekko, gdy zaczęła opuszkami palców okrężnymi ruchami delikatnie wcierać maść w jego skórę.
– Po tym łatwiej wam będzie ruszać dłonią i ramieniem – obiecała. – Siedźcie więc spokojnie. Jak to się stało?