- W empik go
Tajemnice czarnej dżungli - ebook
Tajemnice czarnej dżungli - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1 005 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głęboka cisza zapanowała po tym smutnym opowiadaniu Aghura.
Tremal-Naik zdenerwowany przechadzał się w milczeniu obok ogniska, z pochyloną na piersi głową, ze zmarszczonym czołem i skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Kammamuri zamarły z przerażenia, skurczony, pogrążył się w myślach. Nawet pies przestał wyć i przytulił się do boku Darmy.
Ostre tony tajemniczej ramsingi wyrwały Tremal-Naika z głębokiej zadumy. Uniósł głowę, rzucił okiem w głąb dżungli, nad którą unosiła się gęsta mgła trujących wyziewów, obrócił się na pięcie i zbliżając nagle do Aghura, powiedział:
— Czy słyszałeś kiedy ramsingę?
— Tak, panie! Słyszałem raz jeden!
— Kiedy?
— Tej nocy, kiedy zginął Tamol, sześć miesięcy temu.
— Czy przypuszczasz, jak Kammamuri, że zwiastuje nieszczęście?
— Tak, panie.
— Czy wiesz, kto na niej gra?
— Nie wiem.
— Dlaczego chcą wymordować moich ludzi?
— Może chcą cię przerazić, abyś trzymał się z dala od ich terenów.
— Przypuszczasz więc, że mają tam swoją siedzibę?
— Nie wiem tego.
— Kammamuri, weź wiosła! — rozkazał Tremal-Naik.
— Co chcesz uczynić, panie? — wykrzyknęli z przerażeniem obydwaj słudzy. — Zabiją cię, jak biednego Hurtiego!
Tremal-Naik spojrzał na nich groźnie.
— Strzelec Czarnej Dżungli nigdy w życiu się nie bał i bać się nie będzie. Do łodzi, Kammamuri! — krzyknął ostro.
— Ależ, panie...
— Boisz się? — spytał z pogardą Tremal-Naik.
— Jestem wojownikiem — odparł z dumą Kammamuri.
— Więc idziemy! Tej nocy muszę się dowiedzieć, kim są te tajemnicze istoty, które wypowiedziały mi wojnę. I kim jest ta zjawa, która mnie urzekła?!
Kammamuri bez słowa wziął wiosła i skierował się ku rzece.
Tremal-Naik wszedł do chaty, zdjął z gwoździa karabin, zabrał dużą torbę prochu i wsunął za pas nóż.
— Ty zostaniesz tutaj, Aghurze — powiedział wychodząc. — Jeśli nie wrócimy za dwa dni, spróbuj przedostać się na wyspę Raimangal z Darmą i Punthą.
— Ach, panie...
— Czy nie masz odwagi tam pójść?
— Odwagi mi nie brak, ale chciałem powiedzieć, że źle czynisz, udając się tam.
— Tremal-Naik nie pozwoli się zabić, Aghurze!
— Weź ze sobą Darmę. Może będzie ci potrzebna.
— Zdradziłaby moją obecność, a ja chcę wylądować niedostrzeżony. Bądź zdrów, Aghurze!
Przerzucił karabin przez ramię i doścignął maharattę, który czekał już obok małej łódki schowanej zazwyczaj w dziupli starego drzewa.
— Jedziemy — powiedział.
Wskoczyli i zaczęli wiosłować w zupełnej ciszy. Głęboka ciemność spotęgowana gęstą mgłą, unosząca się nad kanałami, wyspami i wysepkami, spowiła Sunderbunds i rzekę Mangali.
Tremal-Naik w milczeniu wpatrywał się bacznie w to jeden to w drugi brzeg rzeki, skąd dochodziły ryki zwierząt.
Kammamuri siedząc pośrodku, cichymi uderzeniami wioseł wprawiał w ruch małą łódkę, która prując delikatnie wodę, zostawiała za sobą świetlną, fosforyzującą smugę... Można było mniemać, że zepsute, gnijące wody rzeki były nasycone fosforem.
Maharatta co kilka chwil przestawał wiosłować, wstrzymywał oddech i cały zamieniał się w słuch, pytając cicho Tremal-Naika, czy czegoś nie dojrzał lub nie usłyszał.
Płynęli już pół godziny, kiedy ciszę przerwał dźwięk ramsingi. Dochodził z prawej strony brzegu z tak bliska, że mogło się zdawać, iż grający znajduje się ledwie o sto kroków od nich.
— Stój! — szepnął Tremal-Naik.
Nie dokończył słowa, kiedy dźwięk innej ramsingi odpowiedział pierwszemu, ale z większej dali, melodią smętną i żałosną, w przeciwieństwie do pierwszej, pełnej życia i radości.
Muzyka indyjska, oparta na czterech zasadniczych motywach, ma ścisły związek z czterema porami roku. Jest smutna w okresie zimy, lekka i wesoła na wiosnę, ociężała i zmysłowa w upalne dni letnie i pełna radości jesienią.
Dwaj Hindusi, wsłuchując się w dobiegające ich tony muzyki, zastanawiali się, czemu każdy gra inną melodię? Czyżby to były sygnały? Tego obawiał się Kammamuri.
— Panie — powiedział szeptem. — Odkryli nas!
— Możliwe — odparł Tremal-Naik spokojnie.
— Może zawrócimy?... Ta noc może być zgubna dla nas.
— Tremal-Naik nie zawraca nigdy z raz obranej drogi. Nie myśl o tym... Niech ci się zdaje, że ramsingi grają dla przyjemności.
Maharatta ujął znów wiosła i niebawem znaleźli się w miejscu, gdzie koryto rzeki zwężało się. Uderzył ich podmuch dusznego wiatru, przesyconego trującymi wyziewami.
W niewielkiej odległości, na czarnym tle rzeki ukazały się dziwne ogniki. Niektóre, jakby przyciągane z niewidzialną siłą, przybliżały się do łódki i błyskawicznie gasły.
— Oto płynący cmentarz — powiedział Tremal-Naik. — Za dziesięć minut będziemy przy banianie.
— Czy przejedziemy? — spytał Kammamuri.
— Uzbrój się w cierpliwość...
— To niedobrze, panie, zakłócać spokój zmarłym.
— Brahma i Wisznu przebaczą nam. Nie martw się!
Kilka uderzeń wioseł wprowadziło łódkę w cieśninę rzeki, tworzącą w tym miejscu niewielkie rozlewisko, nad którym splatały się gałęzie olbrzymich tamaryszków, tworząc zielony gąszcz.
Unosiło się tu kilkanaście trupów, które przepłynęły kanałami Gangesu aż do Mangali.
— Naprzód! — zawołał Tremal-Naik.
Kammamuri chwycił znów wiosła. W tej chwili z głębi zielonego gąszczu pokrywającego ten pływający cmentarz, wyfrunęła chmara dziwnych ptaków o czarnych skrzydłach, długich nogach i ostrych dziobach.
— Co to jest? — zapytał zdumiony Kammamuri.
— Marabu — odpowiedział Tremal-Naik.
. Ze sto sztuk tych grobowych ptaków przefrunęło nad ich głowami i osiadło na pływających trupach.
— Jedź naprzód, Kammamuri! — powtórzył Tremal-Naik.
Kammamuri ruszył i po upływie pół godziny przepłynęli upiorny cmentarz. Znaleźli się w szerokim basenie, rozdzielonym na dwie części przez ląd, na którym stał olbrzymi banian.
— Święty Banian — powiedział Tremal-Naik. Na dźwięk tej nazwy Kammamuri zadrżał.
— Panie — wyszeptał.
— Nie obawiaj się, maharatto. Odłóż wiosła i puść łódkę luzem, aby dobiła do brzegu wyspy. Tu na pewno kręcą się tamci ludzie.
Maharatta usłuchał rady pana i wyciągnął się na dnie łodzi. Tremal-Naik nabił karabin i zrobił tak samo.
Unoszona prądem łódź skierowała się na wschodnią stronę wyspy Raimangal. To tu zamieszkiwały tajemnicze istoty, które zamordowały Hurtiego.
Głęboka cisza panowała wokół. Nie słychać było szelestu bambusów kołysanych wiatrem ani dźwięków ramsingi. Wody rzeki płynęły ociężale i lśniły jak oliwa.
Tremal-Naik od czasu do czasu podnosił ostrożnie głowę i ostrym spojrzeniem badał brzegi rzeki, nie ufając panującej ciszy. Łódź osiadła w pobliżu wielkiego baniana, ale dwaj mężczyźni nie ruszali się z miejsca. Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania Tremal-Naik podniósł się. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, była ciemna postać leżąca wśród trawy, tuż w pobliżu brzegu.
— Kammamuri — wyszeptał — podnieś się i nabij pistolety. Maharatta wykonał rozkaz.
— Co widzisz, panie? — spytał cichym głosem.
— Spójrz tam!
— Ach! Tam leży jakiś człowiek — powiedział stłumionym głosem Kammamuri.
— Cicho!
Tremal-Naik uniósł karabin, celując w rozciągniętą na ziemi postać, ale zaraz go opuścił.
— Pójdziemy zobaczyć! Wydaje mi się, że ten człowiek nie żyje.
— A jeśli tylko udaje zmarłego?
— Chodźmy zobaczyć!
Obaj wyskoczyli z łodzi i skierowali się ku leżącemu. Kiedy byli już blisko, nagle poderwał się z szumem wielki marabu i odfrunął w stronę rzeki.
— Tam jest trup — wyszeptał Tremal-Naik. — A jeśli to jest?... — I nie kończąc zdania podbiegł do leżącego. Głuchy jęk wydarł mu się z ust. — Hurti!
Był to rzeczywiście martwy towarzysz Aghura. Leżał z rękoma i nogami wykrzywionymi w ostatnim konwulsyjnym spazmie. Kolana miał silnie zakrwawione, co oznaczało, że musiał być długo wleczony po ziemi. Z przymkniętych ust wydobywał się kawał języka.
Tremal-Naik uniósł Hurtiego, chcąc zbadać jak został zamordowany. Jednak na jego ciele nie było widać żadnej rany. Dopiero po chwili dostrzegł na szyi siną pręgę, a z tyłu głowy guz, zadany prawdopodobnie kamieniem.
— Udusili go! Ja ich zniszczę! Muszę im pokazać moją siłę... Wracaj do łodzi, Kammamuri!
— Biedny Hurti — wyszeptał maharatta. — Czemu go zabili, i to w tak bestialski sposób?
— Dowiemy się, Kammamuri, i przysięgam ci, że Tremal-Naik pomści tę zbrodnię!
— Obawiam się, panie, że mordercy są liczni i silni.
— A Hurti? Czy zostawimy go tutaj?
— Jutro rano wrzucę go do świętych wód Gangesu.
— A więc nie wrócisz ze mną do chaty, panie?
— Nie, Kammamuri, pozostanę tutaj. Opuszczę wyspę wtedy, kiedy załatwię tu wszystkie sprawy.
— Chcesz dać się zamordować?
Pogardliwy uśmiech wykrzywił usta Tremal-Naika.
— Nie zapominaj, że jestem synem dżungli. Wróć do łodzi, Kammamuri.
— Za nic na świecie, panie!
— Dlaczego?
— Kto ci pomoże, jeśli przytrafi ci się coś złego? Pozwól mi towarzyszyć sobie. Przysięgam, że pójdę za tobą wszędzie.
— Nawet jeśli udam się na poszukiwanie mojej zjawy?
— Tak, panie!
— Zostań więc, ale pamiętaj, że będzie to niebezpieczna wyprawa. A teraz, chodź ze mną!
Tremal-Naik skierował się w stronę brzegu, chwycił łódź i mocnym uderzeniem wywrócił ją.
— Co robisz, panie? — spytał zdziwiony maharatta.
— Nikt nie powinien wiedzieć, że tu wylądowaliśmy. A teraz dalej! Musimy odkryć tajemnicę.
Skierowali się w stronę Świętego Baniana, którego potężne konary rysowały się dumnie na tle otaczających ciemności.