Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnice dworu sułtana: Hatidże. Księga VII - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice dworu sułtana: Hatidże. Księga VII - ebook

Żyli w dwóch różnych światach… Połączyło ich przeznaczenie.
Książka, która zainspirowała twórców serialu Wspaniałe stulecie.

Ona jest jedyną córką groźnego sułtana Selima i ukochaną siostrą sułtana Sulejmana. On przybywa z dalekiej Pragi, to Ibrahim Pargali. Jego sercem rządzi ogromna ambicja, ale i pewien sekret… Szybko staje się najlepszym przyjacielem Sulejmana i dowódcą osmańskiej armii, przed którą drży cała Europa. Gdy Pargali bierze za żonę piętnastoletnią Hatidże, tron jest niespodziewanie blisko. Jednak sułtanka Hürrem nie traci czujności…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7929-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Losie! Usłysz mój głos! Wypo­wia­dam ci wojnę.

Wystrzel we mnie wszyst­kie swoje strzały,

Nie szczędź mi swo­ich oło­wia­nych poci­sków.

Jeśli chcesz, ześlij na mnie grad kul, bły­ska­wice, ale nie pod­dam ci się!

Jestem Hati­dże, córka suł­tana Selima Chana!

Mojego ojca zwali Okrut­nym, ja zaś jestem kró­lową Tomy­ris¹.

Idę na cie­bie uzbro­jona w sza­blę.

Spójrz, żyję. I będę żyła. Jeśli można to nazwać życiem – żyję…

Jeśli powiesz, że to nie życie, zgo­dzę się,

Ale nawet jeśli nie żyję, będę ist­nieć.HATIDŻE

***

Wokół sza­lała prze­raź­liwa burza. O tej porze słońce powinno kryć się za wzgó­rzami na prze­ciw­le­głym brzegu, ale chmury dawno je pochło­nęły. Rybacy byli przy­zwy­cza­jeni do tego, że morze tak nagle się wzbu­rza. Pospiesz­nie zabrali się do zwi­ja­nia sieci. Jego ojciec, przy­kła­da­jąc dłoń do ust, krzy­czał do znaj­du­ją­cych się na sąsied­niej łodzi:

– Mario, pospiesz się! Adriano, zostaw kilka ryb!

W odpo­wie­dzi wiatr przy­wiał do nich głos męż­czy­zny:

– Zaj­mij się sobą, Armanno. Mam teraz zosta­wić sieci i wrzu­cać ryby do morza?

– Morze jest złe, a wściek­nie się jesz­cze bar­dziej.

– Niech się wścieka. Nie ruszę się stąd, dopóki nie wezmę swo­jej doli.

Tym razem ojciec zwró­cił się do syna:

– Trzy­maj się, Alek­san­drze.

W rze­czy­wi­sto­ści nie miał tak na imię. Był Alek­san­drem, odkąd stary pop opo­wie­dział im histo­rię Alek­san­dra Wiel­kiego. Kiedy ojciec nie zabie­rał go na morze, chło­piec chwy­tał za drew­niany miecz i dosia­dał konia zro­bio­nego z kawałka sta­rego wio­sła. On też, tak jak Alek­san­der, nazy­wał swo­jego rumaka Buce­fał. Kiedy koń sta­wał dęba, krzy­czał: „Szybko! Pędź, Buce­fale. Zabierz mnie na lądy, na któ­rych wscho­dzi słońce”.

Jed­nak więk­szość jego życia upły­wała na łodzi, a nie na grzbie­cie Buce­fała.

Jeden z ryba­ków zaklął.

– Hej! – zagrzmiał Armanno. – Tu jest dziecko.

– I co z tego? – odpo­wie­dział męż­czy­zna. – Niech nauczy się, jak roz­ma­wiają męż­czyźni. Mój też jest tutaj.

Wła­ści­wie syno­wie wszyst­kich ryba­ków byli razem z nimi. Było to coś, czego Alek­san­der nie rozu­miał. Dla­czego ojco­wie, wybie­ra­jąc się na połów, zabie­rali ze sobą swo­ich synów? Dla­czego domy i łąki pełne róż­no­ko­lo­ro­wych dalii zosta­wały mat­kom i cór­kom? Tym­cza­sem on chciał dosiąść konia i pędzić na kolejne pod­boje.

Tak naprawdę lubił morze i wypły­wa­nie z ojcem łodzią, ale tak czę­sto wyru­szali na połowy, że miał już dość. Morze i fale były jego przy­ja­ciółmi. Nawet z nimi roz­ma­wiał, ale w snach widział bez­kre­sne łąki, nie­prze­byte góry i nie­od­kryte światy. „Zoba­czysz – mówił do spie­nio­nej, błę­kit­nej wody ude­rza­ją­cej o burtę – pew­nego dnia ja też będę miał konia jak Alek­san­der Mace­doń­ski. Praw­dzi­wego konia. Słońce pozaz­dro­ści bla­sku mojemu mie­czowi. On z Mace­do­nii, a ja z Pargi². Wszy­scy będą opo­wia­dać o zwy­cię­stwach Alek­san­dra z Pargi i jego rumaka”.

Ojciec wie­dział, co cho­dzi chłopcu po gło­wie. Ile­kroć zauwa­żał, że syn jest taki zamy­ślony, mawiał, uśmie­cha­jąc się:

– Hej! Zsia­daj z tego konia i mocno trzy­maj się liny.

Alek­san­der miał jesz­cze jed­nego przy­ja­ciela oprócz morza i fal. Towa­rzy­szył mu strach.

Morze było nie­prze­wi­dy­walne. W jed­nej chwili było gład­kie jak obrus roz­ło­żony na stole, a w dru­giej sza­lało jak opę­tane. Alek­san­der bał się morza. Szcze­gól­nie wtedy, gdy zry­wał się silny wiatr, a spo­kojne dotąd fale zaczy­nały gniew­nie ude­rzać w dziób łodzi.

I teraz wła­śnie tak było. Był prze­mo­czony do suchej nitki od ude­rzeń fal, które uno­siły łódź do chmur, po czym nagle ścią­gały ją w dół.

Nie wie­dział, czy ojciec pozna­wał to po tym, jak kur­czowo trzyma się relingu, czy sły­szał, jak mocno wali mu serce, ale Armanno natych­miast wyczu­wał jego strach.

– Posłu­chaj – powie­dział pew­nego dnia. – Spójrz mi w oczy, Alek­san­drze. Nie bój się. Ten świat nie jest dla tchó­rzy. Nawet jeśli się boisz, nie oka­zuj tego. Wszy­scy kie­dyś umrą – i tchó­rze, i boha­te­ro­wie. Różni ich tylko jedno: o tchó­rzach nikt nie pamięta, odcho­dzą w zapo­mnie­nie, jed­nak gdy umie­rają boha­te­ro­wie, ich sława pozo­staje żywa. Gdyby Alek­san­der Wielki był tchó­rzem, sły­szał­byś o nim? A o Han­ni­balu³?

Ach tak, oczy­wi­ście, był jesz­cze Han­ni­bal! Alek­san­der uwiel­biał słu­chać opo­wie­ści o nim. Był boha­ter­skim, nie­ustra­szo­nym i nie­prze­jed­na­nym wojow­ni­kiem. Tam­tej nocy, gdy opo­wia­dali, jak prze­kra­czał zaśnie­żoną gór­ską prze­łęcz, Alek­san­der nie zmru­żył oka. Han­ni­bal do świtu wyda­wał roz­kazy. „Ruszaj­cie! – krzy­czał. – Rzym czeka, żeby paść przede mną na kolana. Prze­puść­cie kar­ta­giń­skie sło­nie”.

Długo nie mógł się zde­cy­do­wać, któ­rego z nich imię przy­brać – Alek­san­dra czy Han­ni­bala. Opo­wieść o Ceza­rze też była piękna, ale z jakie­goś powodu nie myślał, żeby nosić po nim imię. Może dla­tego, że ten przy­wódca był zbyt ślepy, żeby dostrzec zbli­ża­jącą się zdradę. Boże, jaką zasadzkę zasta­wili na niego jego naj­bliżsi, szcze­gól­nie cios wymie­rzony szty­le­tem Bru­tusa!

W końcu Alek­san­der pod­jął decy­zję i jako pierw­szemu obwie­ścił ją młod­szemu bratu:

– Od teraz będziesz nazy­wał mnie Alek­san­drem.

Póź­niej oznaj­mił to matce.

– Justy­nia­nie – ode­zwała się kobieta ura­żo­nym tonem. Było jasne, że tego nie pochwala. – Nie wystar­cza ci imię, jakie dosta­łeś na chrzcie?

Nie wystar­czało.

Wszy­scy oprócz jego ojca śmiali się, kiedy mówił im, żeby od teraz nazy­wali go Alek­san­drem. Nawet pop Nikola. Tylko ojciec spoj­rzał mu głę­boko w oczy.

– Bądź waleczny, nie­ustra­szony i śmiały jak Alek­san­der. Jed­nak nie stań się jak on nie­wol­ni­kiem chci­wo­ści. Musisz nie tylko wie­dzieć, kiedy biec, ale też kiedy się zatrzy­mać.

Ojciec powie­dział wiele pięk­nych słów, któ­rych chło­piec nie zro­zu­miał. Być może dla­tego jego przy­ja­ciele powta­rzali: „Nie powi­nie­neś być ryba­kiem, tylko filo­zo­fem”. Nawet Alek­san­der wyczu­wał kry­jącą się w ich sło­wach drwinę. Widział, jak jeden z nich pusz­cza oko do pozo­sta­łych, a inny pyta:

– Armanno, skąd na litość boską bie­rzesz te słowa?

Alek­san­der miał ochotę rzu­cić się na męż­czy­znę, który kpił z jego ojca, i pobić go swo­imi małymi pię­ściami.

Tym­cza­sem Armanno pomi­jał to uśmie­chem.

– Ryby mi je pod­po­wia­dają.

Taki wła­śnie był jego ojciec. To od niego Alek­san­der nauczył się nie bać, a raczej nie oka­zy­wać stra­chu. Alek­san­der Mace­doń­ski był boha­te­rem jego marzeń, a ojciec – życia.

Dla­tego zacho­wy­wał się tak, jakby się nie bał, pod­czas gdy burza coraz bar­dziej przy­bie­rała na sile. Nie chciał zła­mać słowa danego ojcu. Odma­wia­jąc w duchu wszyst­kie znane modli­twy, przy­glą­dał się, jak ojciec wal­czy z linami przy żaglach. Lina szar­pana wia­trem fal wzno­siła się w powie­trze i niczym bicz sma­gała mokre ciało ojca. W końcu męż­czy­zna ją okieł­znał. Zawią­zał ostatni węzeł przy­twier­dza­jący żagiel do masztu na środku łodzi i zaklął soczy­ście. Miej­sca, w które ude­rzyła lina, krwa­wiły, two­rząc czer­wone plamy na jego koszuli. Kiedy słona woda pry­skała na świeże rany, twarz nie­ustra­szo­nego mary­na­rza wykrzy­wiała się z bólu.

– Ja wra­cam.

Pozo­stali nie ode­zwali się.

Armanno skie­ro­wał dziób łodzi w stronę brzegu. Alek­san­der zauwa­żył, że razem z nimi ten sam kurs obrały jesz­cze dwie inne łajby. Rybacy, któ­rzy spóź­nili się z wycią­ga­niem sieci, uwi­jali się na swo­ich pokła­dach wśród wołań i okrzy­ków.

Morze było bar­dzo wzbu­rzone. Wyda­wało mu się, że fale się­gają chmur. To musiał być dzień osta­teczny, o któ­rym mówiła matka. Zasta­na­wiał się, czy zapy­tać o to ojca, ale nie było czasu.

– Nie odry­waj oczu od tam­tej strony, Alek­san­drze. Znajdź mi jakieś świa­tło. Jakieś świa­tło, które pomoże utrzy­mać nam kurs.

Tak, teraz miał zada­nie, które musiał dziel­nie wyko­nać. Nie pamię­tał już, jak długo pły­nęli, to uno­sząc się pod niebo na grzbie­tach fal, to opa­da­jąc w bez­denną prze­paść, ale trwało to bar­dzo długo. Był mokry, prze­mar­z­nięty, głodny i, niech to szlag, nawet jeśli tego nie oka­zy­wał, potwor­nie się bał.

Wszę­dzie było ciemno i wszę­dzie była woda. Z czar­nych chmur, które zbie­rały się nad ich gło­wami, kiedy szy­ko­wali się do powrotu, tak padał deszcz, że Alek­san­drowi przez chwilę wyda­wało się, że morze wypię­trzyło się pod niebo. Jak długo jesz­cze to potrwa?

Nagle zatę­sk­nił za domem. Dość dużą, poje­dyn­czą izbą. Za matką. Sio­strą Sofią, która nie­dawno się uro­dziła. Za cie­płem ognia pło­ną­cego na pale­ni­sku, trza­ska­niem drew i spo­wi­ja­ją­cym wszystko tym wspa­nia­łym zapa­chem gorą­cego chleba.

Alek­san­der był przy­zwy­cza­jony do tego uczu­cia. Zawsze, gdy wypły­wali na połów, tęsk­nota cią­gnęła go z powro­tem. Kiedy w oddali uka­zy­wał się brzeg roz­cią­gnięty ponad wodą jak czarne ramię, rado­śnie kla­skał i nucił pio­senkę, któ­rej nauczyła go matka.

Wiem, że anioły cze­kają na mnie,

Modlę się każ­dej nocy przed spa­niem.

We śnie Bóg uśmie­cha się do mnie,

Mówię: „Weź mnie i do raju zabierz”.

Słowa pio­senki były piękne i tak wiele zna­czyły, ale on ich nie rozu­miał. Pew­nie były zbyt trudne dla dzie­wię­cio­let­niego chłopca. On bar­dziej niż wersy pio­senki lubił refren: „Laj, laj, laj, lom”. Kładł wtedy ręce na bio­drach i tań­czył, a wów­czas rodzice akom­pa­nio­wali mu, klasz­cząc. Uśmie­chy na ich twa­rzach ogrze­wały jego serce.

Alek­san­dra ogar­niał coraz więk­szy strach. Pły­nęli już tak długo, a lądu wciąż nie było widać. Nie widzieli nawet tego, co było dwa metry przed nimi, więc jak mieli zoba­czyć brzeg?

Spoj­rzał na ojca, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać paniki. Trzy­mał mocno ster, żeby nie zejść z obra­nego kursu.

Zasta­na­wiał się, jak odnajdą drogę. Ponad ich gło­wami nie było gwiazd. Nic nie było. Brnęli przez ciemną pustkę. Przy­po­mniała mu się baśń, którą opo­wia­dał jeden z ryba­ków. Była to histo­ria rybaka, który roz­gnie­wał boga morza, Posej­dona. Młody i dzielny rybak porwał piękną córkę Posej­dona. Bóg kipiał z gniewu. Ruszył w pogoń za zako­cha­nym ryba­kiem. Zesłał na jego małą łódź fale wiel­kie jak góry i strasz­liwe wiry. Rybak, zauwa­żyw­szy, że sie­dzący na sta­rym krze­śle Alek­san­der słu­cha opo­wie­ści z oczami sze­roko otwar­tymi ze stra­chu, wska­zał na niego.

– Bądź sobą, Alek­san­drze. Nie waż się wycią­gać ręki po córki Posej­dona.

– Nie boję się go. Poko­nam jego fale.

Wszy­scy rybacy roze­śmiali się. Jego ojciec też.

– Nie bądź zbyt pewny sie­bie, synu Armanno – ode­zwał się męż­czy­zna opo­wia­da­jący histo­rię. – Rozu­miemy, że jesteś tak mężny jak ojciec, ale bro­nią Posej­dona są nie tylko fale.

– Ma włócz­nię?

– I to trój­zębną. Wzywa nią gromy i pio­runy, a jeśli to nie wystar­czy, otwo­rzy usta i połknie cię razem z twoją łodzią.

„Czyżby jeden z ryba­ków porwał piękną córkę boga mórz?”, prze­szło mu nagle przez myśl. Sądząc po prze­ra­ża­ją­cych bły­ska­wi­cach prze­ci­na­ją­cych czarne niebo, wycią­gnął też swój trój­ząb. Niebo grzmo­tami wykrzy­ki­wało swój gniew. Zadrżał ze stra­chu. Czy teraz przy­szła kolej na to, że wście­kły bóg otwo­rzy usta i ich połknie?

Alek­san­der pierw­szy zoba­czył świa­tło.

– Ogień!

Pod­eks­cy­to­wany pró­bo­wał wstać.

W tej samej chwili fala ude­rzyła w prawą burtę łodzi i unio­sła ją. Chło­piec, tur­la­jąc się po pokła­dzie, usły­szał krzyk ojca:

– Alek­san­drze, na litość boską, trzy­maj się!

„Co takiego zro­bi­łem, żeby roz­gnie­wać Posej­dona? – pomy­ślał wle­czony przez wodę. – Jestem jesz­cze mały. Nie zako­cha­łem się w córce boga!”.

W ostat­niej chwili wątłymi ramio­nami objął jedną z ław na pokła­dzie. Ura­to­wał się przed wcią­gnię­ciem do morza.

– Ogień! – wrza­snął z miej­sca, w któ­rym leżał, gdy odpły­nęły wody kolej­nej fali.

W wiel­kiej żela­znej klatce na ska­łach roz­pa­lono olbrzy­mie ogni­sko dla tych, któ­rzy nocą zna­leźli się na morzu. W prze­ciw­nym razie ich łodzie roz­trza­ska­łyby się o ostre jak nóż spi­cza­ste skały, nawet gdy morze było spo­kojne. A teraz ten ogień był ich jedyną nadzieją. Burza mio­tała pło­mie­niem, który ucie­kał w ciem­no­ści na prawo i na lewo, jakby pró­bo­wał uciec z jej wście­kłych objęć.

– Roz­pa­lili ogni­sko!

– Nic ci nie jest?

Alek­san­der spoj­rzał w mokrą twarz ojca. W jego oczach wyczy­tał nie­po­kój.

– Nic. Czy deszcz nie zgasi ognia?

Fale z sza­łem ude­rzały o pokład.

Twarz Armanno była napięta z wysiłku, żeby nie wypu­ścić steru z rąk.

– To walka ognia i wody – mruk­nął. – Nie wia­domo, kto wygra. Silny zwy­cięży, a słaby ponie­sie klę­skę. Zawsze tak jest.

„Tak jak Alek­san­der Mace­doń­ski – przy­szło mu do głowy. – On był silny i zawsze zwy­cię­żał. Dopóki pew­nego dnia na jego dro­dze nie sta­nęły potwory jesz­cze sil­niej­sze od niego”.⁴ Mały Alek­san­der pod­jął decy­zję. Skoro zawsze zwy­cię­żają silni, będzie jed­nym z nich.

Ojcu udało się zawró­cić łódź w kie­runku zatoki, zanim ude­rzyli o skały. Tutaj też wiał sza­leń­czy wiatr, a morze pie­niło się wście­kle, ale przy­naj­mniej nie było tych śmier­cio­no­śnych wirów i pory­wa­ją­cych sta­tek fal jak pomię­dzy szczy­tami.

– Nie wiem, czy znaj­dzie dno! – krzyk­nął Armanno, zama­chu­jąc się i rzu­ca­jąc do wody kotwicę. – Ale módl się, żeby zaha­czyła o skały.

Po czym sam wsko­czył w toń.

Woda powinna się­gać mu do pasa, ale tak się nie stało. Głowa Armanno znik­nęła wśród fal.

– Tato!

Alek­san­der mio­tał się bez­rad­nie, wypa­tru­jąc w ciem­no­ściach ojca.

– Tato! Tato, pro­szę!

Z wody wynu­rzyła się ręka i chwy­ciła za reling. Dostrzegł go.

– Tato!

– Nie bój się. – Armanno wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, pod­cią­ga­jąc ciało z wody, żeby mógł go zoba­czyć.

Na nad­brzeżu uwi­jali się jacyś męż­czyźni.

– Boran! – ryk­nął Armanno. – Zabierz Alek­san­dra! Na litość boską, zabierz mojego syna! Kotwica zaczęła się prze­su­wać. Morze rzuci łódź na skały i ją roz­bije.

Boran był ogrom­nym ryba­kiem. Uniósł ramiona i pró­bo­wał prze­drzeć się przez wodę. Fale ude­rzały o jego masywne ciało, sta­ra­jąc się je prze­wró­cić.

– Idę! – krzyk­nął. – Trzy­maj się, dzielny Alek­san­drze! Nie bój się!

Z jed­nej strony Armanno, z dru­giej Boran wal­czyli, żeby przy­trzy­mać łódź, ale ta z każdą chwilą bar­dziej zbli­żała się do czar­nych, ostrych skał.

– Łódź zostaw mnie! – Alek­san­der usły­szał głos Borana. – Zabierz syna!

Nawet się nie zorien­to­wał, kiedy ojciec się­gnął po niego spo­śród wście­kłych fal, chwy­cił za poły jego prze­mo­czo­nej kami­zelki, przy­cią­gnął go do burty i wziął w ramiona. Wszystko stało się w jed­nej chwili. Teraz nic już go nie obcho­dziło. Ojciec trzy­mał go w obję­ciach. Zna­lazł się w mokrych, ale bez­piecz­nych ramio­nach ojca. Obaj głę­boko wcią­gnęli w płuca swój zapach.

Na wpół idąc, na wpół pły­nąc, męż­czy­zna w końcu zdo­łał wcią­gnąć chłopca na skały.

– Alek­san­drze, bie­gnij pro­sto do świe­tlicy!

Nie mógł go tak zosta­wić i odejść. Alek­san­der Mace­doń­ski nie odszedł i nie pozo­sta­wił swo­ich towa­rzy­szy. On też tego nie zrobi.

– Ty też, tato. Chodźmy razem.

– Nie! – krzyk­nął Armanno. – Muszę pomóc Bora­nowi. Zaraz przyj­dziemy. Ty ruszaj przo­dem. Sprawdź, czy napa­lili w piecu. Dalej, synu, bie­gnij! Szybko!

Alek­san­der zro­bił to, co pole­cił mu ojciec. Biegł bez opa­mię­ta­nia. Prze­wró­cił się na ostrych kamie­niach, ale nawet nie poczuł bólu. Nie zauwa­żył też, że się potknął. Biegł i krzy­czał:

– Tata! Tata! Pomóż­cie mojemu tacie! Niech ktoś pomoże mojemu tacie! Na litość boską, pomóż­cie!

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że spły­wa­jące po jego policz­kach strugi nie były tylko desz­czem. Pła­kał.

Ktoś obok niego prze­biegł, kie­ru­jąc się w stronę wody.

– Bie­gnij­cie! Szybko!

Tym, co zoba­czył, gdy odwró­cił się przez ramię, był jego ojciec. Razem z Bora­nem pró­bo­wali prze­wlec łódź w bez­pieczne miej­sce.

Byli oca­leni.

Posej­don roz­warł swoją ciemną, wielką pasz­czę, ale ich nie połknął.

Alek­san­der otwo­rzył drzwi do świe­tlicy i wszedł do środka. Przy­wi­tało go cie­pło roz­cho­dzące się z pale­ni­ska. „Jesteś ura­to­wany”. W środku był tylko jeden męż­czy­zna. Gdy chło­piec ruszył w stronę kominka, klep­nął go po karku.

– Nie martw się, twój ojciec i Boran wyszli na brzeg. Łódź też jest bez­pieczna. Za chwilę tu przyjdą. Idź i ogrzej się.

Alek­san­der nic nie odpo­wie­dział. „Oby mary­narz, który porwał córkę Posej­dona, nie poka­zy­wał mi się na oczy”, mruk­nął w duchu.

Pomimo rado­snych śmie­chów mary­na­rzy wra­ca­ją­cych do świe­tlicy nie wysta­wił głowy ze swo­jego kąta. Była to jego ulu­biona chwila – roz­mowy męż­czyzn zebra­nych przed pale­ni­skiem. Alek­san­der bał się, że zamilkną, jeśli go zauważą.

Naj­do­no­śniej brzmiał głos jego ojca pró­bu­ją­cego osu­szyć się nad strze­la­ją­cym ogniem po bez­piecz­nym zacu­mo­wa­niu łodzi.

– Co zro­bi­łeś z rybami, Armanno? Udało ci się przy­naj­mniej sprze­dać wszyst­kie? – zażar­to­wał jeden z męż­czyzn.

– Z rybami? Jakimi rybami? – ryk­nął ojciec. – Myślisz, że po takiej burzy zostały jakieś ryby? Fale już dawno wyrzu­ciły wszyst­kie do gwiazd.

– To dobrze – ode­zwał się inny. – Czego wię­cej trzeba? Kobiety pod­niosą spód­nice, żeby zła­pać spa­da­jące z nieba ryby. Będziemy mieli święto dla oczu.

Świe­tlica wypeł­niła się kolejną falą śmie­chu, zagłu­sza­jącą burzę sza­le­jącą na zewnątrz.

To naj­bar­dziej zdzi­wiło Alek­san­dra. Jak ci męż­czyźni mogli być tak rado­śni i bez­tro­scy, kiedy prze­ra­ża­jąca wichura chło­stała wście­kle wszystko, co sta­nęło jej na dro­dze? Tym­cza­sem odgłosy docho­dzące z zewnątrz przy­pra­wiały go o dresz­cze.

Alek­san­der nie mógł się zde­cy­do­wać, co było strasz­niej­sze: wycie wia­tru czy huk ude­rza­ją­cych o skały fal się­ga­ją­cych nieba spo­wi­tego noc­nymi ciem­no­ściami.

Był jesz­cze śmiech boga Swa­roga!⁵ Zado­wo­lony Swa­róg tak huczał, że aż drżały niebo i zie­mia.

Nagle w oknie rybac­kiej świe­tlicy, oświe­tlo­nej przez mdły pło­mień dwóch świec, poja­wił się roz­dzie­ra­jący ciem­ność błysk, po czym znik­nął na hory­zon­cie. Następ­nie dało się sły­szeć prze­raź­liwy grzmot.

Alek­san­der usły­szał o bogu Swa­rogu wła­śnie pod­czas takiej burzo­wej nocy. Zabrzmiał wtedy ogłu­sza­jący łoskot. Chło­piec przy­tu­lił się do nóg matki, która zdjęta stra­chem wycią­gnęła krzyż: „Niech Bóg ma nas w swo­jej opiece”.

Ojciec wcale się nie przej­mo­wał, a nawet się śmiał.

– Nie bój się, Zeljeno. Bóg Swa­róg jest w dobrym humo­rze. Posłu­chaj, jak się śmieje.

Jego pocie­sze­nie na nic się jed­nak nie zdało. Wręcz prze­ciw­nie – matkę ogar­nął jesz­cze inny nie­zro­zu­miały lęk.

– Wielki Jezu – prze­że­gnała się zatrwo­żona. – Bła­gam cię, Armanno, nie wspo­mi­naj przy dziecku tych pogań­skich bredni. To grzech.

Póź­niej wzięła syna w ramiona i głasz­cząc po wło­sach, powie­działa:

– Nie przej­muj się ojcem, Justy­nia­nie. Bóg jest tylko jeden i jest nim nasz święty Ojciec. Nie ma żad­nego boga Swa­roga.

Tam­tej nocy ze stra­chu nawet nie upo­mniał matki, żeby nazy­wała go Alek­san­drem.

Sądząc po ryku burzy, przy­tłu­mia­ją­cym wycie baśnio­wego potwora o pło­mien­nym języku, tej nocy Swa­róg był jesz­cze bar­dziej zado­wo­lony niż zwy­kle.

Nagle roz­legł się huk zagłu­sza­jący nawet śmiech Swa­roga. Alek­san­der poczuł, że zie­mia zadrżała mu pod sto­pami.

W jed­nej chwili wszyst­kie śmie­chy w świe­tlicy uci­chły.

– To wystrzał! – krzyk­nął jeden.

Oczy wszyst­kich zwró­ciły się na niego.

– Wystrzał? – zadrwił inny. – Kto w taką pogodę, kiedy trzeba rato­wać duszę, staje za dzia­łem?

– Kor­sa­rze.

Na dźwięk tego słowa rybacy po chwili zdzi­wie­nia zaczęli mówić jeden przez dru­giego.

– Kor­sa­rze?

– Jacy kor­sa­rze?

– W taką pogodę nawet sam sza­tan nie wystawi nosa za drzwi.

Jed­nak żaden z nich nie wyj­rzał przez drew­niane okien­nice świe­tlicy. Alek­san­dra to zdzi­wiło. „Dla­czego? – zasta­na­wiał się. – Ze stra­chu czy dla­tego, że nie wie­rzyli, że piracki okręt zdo­łałby zako­twi­czyć w zatoce, nie roz­trza­skaw­szy się o ska­li­ste wybrzeże Pargi?”.

Roz­legł się kolejny, rów­nie gło­śny huk. Zie­mia zadrżała. Zatrząsł się stary budy­nek świe­tlicy. Przez chwilę sądzili, że pod­trzy­mu­jące dach belki runą, a strze­chę nad ich gło­wami porwie wiatr.

– Wystrzał – szep­nął jeden. – To naprawdę wystrzał.

Rybak znaj­du­jący się naj­bli­żej drzwi zerwał się z miej­sca i je otwo­rzył. Do środka wdarł się wiatr, który przy­niósł krzyk męż­czy­zny:

– Szybko! Chodź­cie tutaj!

– Co jest? – zawo­łał Boran, zbli­ża­jąc się do drzwi.

Ojciec zabrał Alek­san­dra sprzed pale­ni­ska.

– Bie­gnij – ode­zwał się, patrząc mu głę­boko w oczy. – Pro­sto do domu. Niech cię Bóg strzeże. Szybko!

Męż­czy­zna i chło­piec razem ruszyli do drzwi. Wszy­scy rybacy ze świe­tlicy wyszli na zewnątrz i sta­nęli w stru­gach desz­czu.

– Co się dzieje? – zapy­tał, pod­cho­dząc do nich.

Nikt się nie ode­zwał. Alek­san­der ujrzał odpo­wiedź pomię­dzy ich ramio­nami. Na spię­trzo­nych wia­trem falach koły­sał się kru­czo­czarny okręt. Postrzę­piona od wia­tru ban­dera na czar­nym masz­cie nie pozwa­lała odgad­nąć, do kogo należy.

– Spójrz­cie tam! – wrza­snął jeden z ryba­ków.

Z dwóch łodzi, któ­rym udało się prze­drzeć mię­dzy ska­łami, wycho­dziło na ląd dwóch męż­czyzn uzbro­jo­nych po zęby.

– Kor­sa­rze!

Ten krzyk odbi­jał się niczym echo.

– Idą… Kor­sa­rze…

– Kor­sa­rze, któ­rzy pory­wają dzieci i sprze­dają je Tur­kom.

– Ucie­kajmy!

Tym razem Alek­san­der nie zwle­kał. Rzu­cił się w stronę wzgórz. Usły­szał, jak ktoś woła za nim:

– Niech wszy­scy bie­gną do swo­ich domów!

Tak wła­śnie zro­bił.

Dogo­nił go ojciec, z tru­dem łapiąc powie­trze.

– Nie! – krzyk­nął. – Nie idź do domu.

Alek­san­der wie­dział, dla­czego ojciec nie chciał, żeby biegł do domu.

Pory­wa­cze naj­pierw zabra­liby jego. Zabie­rali dzieci, głów­nie chłop­ców.

Wbie­gli na bar­dziej strome zbo­cza. Musieli się scho­wać, zanim wzej­dzie słońce.

– Na górę – wydy­szał Armanno. – Alek­san­drze, pamię­tasz ten dół po drze­wie, które w zeszłym roku powa­lił pio­run?

Kiw­nął głową. Oczy­wi­ście, że pamię­tał.

– Bie­gnij tam. Scho­waj się. Nie bój się. Nie wychodź stam­tąd, dopóki nie przyjdę. Nie wychodź, dopóki nie usły­szysz mojego głosu. Dobrze?

– A ty?

– Pomyśl o Alek­san­drze Mace­doń­skim. Przy­niosę ci twój miecz.

Cho­ciaż ojciec sta­rał się wyglą­dać rado­śnie, to chło­piec dostrze­gał nie­po­kój w jego oczach.

Armanno zatrzy­mał się.

– Tutaj się roz­dzie­limy. Nie oglą­daj się za sie­bie, tylko wspi­naj się dalej.

Alek­san­der pospiesz­nie objął ojca w pasie. Znany zapach ojca przy­tłu­miła woń wil­got­nej szorst­kiej tka­niny, która zaczęła wysy­chać od sie­dze­nia przy pale­ni­sku. Głę­boko wcią­gnął powie­trze. Poczuł, jak jego silne, pokryte stward­niałą skórą palce prze­cze­sują mu włosy.

– No już.

Armanno odsu­nął syna od sie­bie.

– Bie­gnij. Niech Bóg ma cie­bie w opiece!

Zie­mia i trawa nasią­kły desz­czem. Stopy Alek­san­dra grzę­zły w bło­cie. Szedł z tru­dem. Pochy­lił głowę do przodu. Przy­po­mi­nał teraz galiony⁶ na okrę­tach z ogrom­nymi żaglami, które pły­nęły przed sie­bie, pru­jąc fale. On zaś posu­wał się naprzód, prze­ci­na­jąc wiatr.

Nagle zaalar­mo­wał go wewnętrzny głos: „Stój!”. Zatrzy­mał się. „Słu­chaj!”.

Nad­sta­wił uszu, ale nic nie usły­szał. „Co się dzieje?”.

Burza jakby nieco zelżała. Zło­wróżbne wycie wia­tru przy­ci­chło. Jego miej­sce zajął odgłos kro­pli desz­czu ude­rza­ją­cych o zie­mię.

Wciąż jed­nak drę­czyło go dziwne prze­czu­cie.

„Wyda­wało mi się, że coś się stur­lało. Może to jeden z kamieni, który obsu­nął mi się spod stóp. A może obsu­nął się spod stóp kogoś, kto szedł za mną”.

Czyżby ktoś go śle­dził? Alek­san­der wytę­żył wszyst­kie zmy­sły.

Ode­tchnął głę­boko i ruszył dalej. Po pew­nym cza­sie zmę­czone wspi­naczką nogi zaczęły odma­wiać mu posłu­szeń­stwa. Kiedy zoba­czył ciemny dół pozo­stały po drze­wie, w które tra­fił pio­run, prze­po­ła­wia­jąc je, z tru­dem łapał powie­trze. Teraz musiał zejść kawa­łek po zbo­czu. Nie spo­sób było posu­wać się w dół, stą­pa­jąc po śli­skiej od desz­czu tra­wie. Po kilku kro­kach mimo­wol­nie zaczął biec. Coraz bar­dziej przy­spie­szał. W każ­dej chwili mógł się prze­wró­cić.

Nagle ogar­nęła go panika. „Wrota pie­kieł!”.

Miesz­kańcy tak nazy­wali urwi­sko znaj­du­jące się za wzgó­rzem. Dzie­ciom nie wolno było się tam zbli­żać. Wie­dzieli, że tam jest, ale żadne z nich nie miało odwagi, żeby pójść i spraw­dzić, jak jest głę­bo­kie. Wśród doro­słych też jesz­cze nie zna­lazł się nikt, kto powie­działby, że widział dno.

Pędził pro­sto w otchłań śmierci. Pró­bo­wał się zatrzy­mać, ale na próżno. Wrota do pie­kieł cze­kały na niego. Mógł zro­bić tylko jedno. Alek­san­der nie zasta­na­wiał się ani chwili. Rzu­cił się na zie­mię i zaczął tur­lać. Sta­rał się cze­goś przy­trzy­mać, ale nie był w sta­nie. Ude­rzył o jakiś skalny występ. Odgłos desz­czu zagłu­szył okrzyk bólu. Łapał się krza­ków i korzeni, ale poru­szał się z takim roz­pę­dem, że wszystko, czego się chwy­cił, wyry­wało się z ziemi i pozo­sta­wało mu w dłoni.

Pod­czas tur­la­nia jego ciało na chwilę przy­jęło pozy­cję sie­dzącą. „Boże – wrza­snął. – Wrota pie­kieł… Tam!”.

Od śmierci dzie­liło go dzie­sięć dłu­go­ści odpo­wia­da­ją­cych wzro­stowi doro­słego męż­czy­zny, a może i nie.

Obró­cił się na bok. Nagle przy­szła mu na myśl sio­stra. Ostat­kiem sił, z całą mocą pró­bo­wał wbić palce w mokrą zie­mię. Korze­nie, które wyry­wał z błota, wysmy­ki­wały mu się z rąk. Nie zwa­ża­jąc na ból, wbił palce jesz­cze głę­biej.

Boże! Boże… Zwal­niał.

Wyrzu­ca­jąc z sie­bie okrzyki bólu, zwal­niał… Zwal­niał i… zatrzy­mał się. Przez jakiś czas leżał tak twa­rzą do ziemi. „Jestem ura­to­wany!”, wykrzyk­nął w duchu.

W ciągu jed­nej nocy dwa razy udało mu się wyrwać z otchłani śmierci.

Pozo­stały trzy kroki i śmierć by go poko­nała. Bar­dzo powoli uniósł się na kolana. Ostroż­nie odsu­nął się od prze­pa­ści. Czoł­gał się, dopóki nie poczuł się bez­piecz­nie. W końcu wstał i krzy­cząc jak sza­lony, zaczął biec w stronę pro­wi­zo­rycz­nej zagrody, którą paste­rze wybu­do­wali na wypa­dek, gdyby w górach zła­pała ich taka pogoda.

– Jestem oca­lony! Ura­to­wa­łem się! Poko­na­łem śmierć!

Tak jak przy­pusz­czał, w zagro­dzie pano­wał mrok, ale Alek­san­drowi to nie prze­szka­dzało. Przy­naj­mniej było cie­plej niż na zewnątrz i sucho.

Przy­siadł w rogu. Objął się i pró­bo­wał roz­grzać. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, jak bar­dzo bolą go ręce. Oparł głowę o skałę. Ze stra­chu i z wyczer­pa­nia zaczęły cią­żyć mu powieki.

„Nie śpij! – prze­strzegł się. – Nie waż się zasnąć!”.

Cho­ciaż jego zmy­sły jesz­cze przez chwilę słu­chały tego pole­ce­nia, pra­gnie­nie snu było coraz sil­niej­sze. Gdy oczy mu się zamy­kały, Alek­san­der wciąż powta­rzał sobie: „Nie śpij. Przy­naj­mniej dopóki nie wsta­nie świt. Zapo­mnia­łeś? Tata przy­nie­sie ci twój miecz”.

Naj­pierw poczuł ude­rze­nie, które nade­szło z pra­wej strony, i towa­rzy­szący mu ból. Póź­niej usły­szał ryk­nię­cie w nie­zna­nym mu języku. Alek­san­der nie mógł zro­zu­mieć, gdzie jest. Nagle roz­legł się prze­raź­liwy śmiech.

W panice otwo­rzył oczy.

Wielki Jezu!

Przed nim poru­szały się cie­nie pie­kiel­nych demo­nów.

Oczy mon­strum znaj­du­ją­cego się naj­bli­żej pałały ogniem. Prze­ra­żony pró­bo­wał się wyco­fać, jed­no­cze­śnie pyta­jąc sie­bie: „Czyż­bym był w pie­kle?”. Może to, że się ura­to­wał, było tylko złu­dze­niem. W rze­czy­wi­sto­ści musiał wpaść do wrót pie­kieł. Skąd w prze­ciw­nym razie wzię­łyby się tutaj te potwory?

Stwór o pło­ną­cym spoj­rze­niu trą­cił go nogą.

– Che, che, che – wyszcze­rzył się.

Powie­dział coś do sto­ją­cych dalej, a oni poki­wali gło­wami.

Alek­san­der zadrżał, kiedy męż­czy­zna, który go kop­nął, otwo­rzył usta. Za nimi uka­zały się dwa prze­ra­ża­jące zębi­ska. Dwa ostre i brudne zęby. Wszystko inne kryły ciem­no­ści. Gęba męż­czy­zny o pała­ją­cych oczach była jak ciemna dziura. Całą jego twarz pokry­wały dłu­gie, czarne włosy. Na kosmyki pod brodą nawi­nięte były czer­wone i nie­bie­skie kora­liki prze­wią­zane cienką, białą tasiemką. Nagle w otwar­tych od śmie­chu ustach pomię­dzy dwoma zębami poja­wiło się coś czer­wonego. Język demona! Obli­zał się ze sma­kiem.

Cie­nie zbli­żyły się, żeby go pochwy­cić.

„Nie pod­da­waj się! – krzy­czał w duchu. – Czy Alek­san­der uległ wro­gom? A ty jesteś Alek­san­der z Pargi. Nawet jeśli nie masz swo­jego drew­nia­nego mie­cza, masz jesz­cze pię­ści, nogi i zęby!”.

Opie­rał się z całych sił. Jed­nemu wymie­rzył kop­niaka. Innemu z tych, któ­rzy pró­bo­wali go przy­trzy­mać, wbił zęby w rękę. Jed­nak jego walka nie trwała długo. Powa­lił go cios wymie­rzony w twarz. Póź­niej zaczęli go kopać.

Zauwa­żył, że olbrzym o pała­ją­cych oczach do tej pory nie poru­szył prawą ręką. Rękaw jego koszuli wyda­wał się pusty. Wtedy zro­zu­miał. Męż­czy­zna nie miał przed­ra­mie­nia.

Alek­san­der wyrwał się ostat­kiem sił. Udało mu się wydo­stać ze szpo­nów dwóch męż­czyzn. Rzu­cił się do wyj­ścia z zagrody, a jed­no­ręki ruszył za nim.

Usły­szał za sobą jego śmiech.

Nagle jego nogi ode­rwały się od ziemi. Pło­mien­no­oki demon pod­niósł go jedną ręką. Pozo­stali dołą­czyli do niego. Jeden z nich ude­rzył go pię­ścią w brzuch, drugi – w szczękę. Alek­san­der poczuł w ustach sło­nawe cie­pło. Zdał sobie sprawę, że mdleje. Tym, co zoba­czył jako ostat­nie, były zaro­śnięta gęba demona o pała­ją­cych oczach, kora­liki na jego bro­dzie i dwa odra­ża­jące zęby.

Póź­niej wszystko znik­nęło.ROZDZIAŁ I. PAŁAC W BURSIE. CZERWIEC 1512

Roz­dział I
Pałac w Bur­sie
Czer­wiec 1512

Na zewnątrz ktoś uwi­jał się w pośpie­chu. Naj­pierw Hati­dże sądziła, że to kosz­mar, który nawie­dzał ją co noc od tego nie­szczę­snego wie­czoru. Za chwilę drzwi się otwo­rzą i jedna z dam dworu wyszep­cze jej do ucha: „Szybko. Wzywa was suł­tanka matka. Musi­cie natych­miast iść”.

Jed­nak tak się nie stało, ale zamie­sza­nie i poszep­ty­wa­nia trwały na­dal. Wyda­wało jej się, że sły­szy, jakby coś wle­czono po ziemi. Hati­dże nie wie­działa, co się dzieje.

– Pst, powoli – wyszep­tał ktoś. – Chce­cie wszyst­kich pobu­dzić? Wszystko ma się odbyć bez­gło­śnie.

Teraz Hati­dże była pewna, że to nie był sen. Na zewnątrz naprawdę ktoś był. Sły­szała ukrad­kowe kroki. Zbli­żał się ktoś wrogi, ktoś, kto pró­bo­wał pota­jem­nie prze­do­stać się do celu.

Już dawno nauczyła się, że takie poru­sze­nie w pałacu było czymś oso­bli­wym. „Wsłu­chuj się dobrze, Hati­dże. Nad­sta­wiaj uszu – powie­działa przed laty jej matka. – Czy jesteś suł­tanką, czy nie­wol­nicą, dwie rze­czy, które ozna­czają nie­bez­pie­czeń­stwo, to roz­mowy i bie­ga­nina. Ten, który mówi, żyje krótko, ten, który słu­cha – długo. Bie­gnący zaś szybko się męczy. Ni­gdy nie bie­gaj. Jeśli zoba­czysz albo usły­szysz, że ktoś bie­gnie, zacho­waj ostroż­ność. Pamię­taj, że _ten, kto bie­gnie pała­co­wym kory­ta­rzem, przy­bywa ode­brać tron albo życie_”.

– Gdy­bym wtedy wie­działa to co teraz, doda­ła­bym jesz­cze jedno – mruk­nęła mimo­wol­nie. – Ten, który bie­gnie pała­co­wym kory­ta­rzem, przy­bywa ode­brać tron, życie albo wycho­dzi za mąż.

Wiele lat temu ona też bie­gła. Została żoną odra­ża­ją­cego gar­busa.

Uważ­nie przy­słu­chi­wała się gło­som. Wyda­wało się, że są coraz dalej. „Cie­kawe, co się stało – zasta­na­wiała się. – Dokąd tak prze­my­kali chył­kiem?”.

Myśl, która przy­szła jej do głowy, spra­wiła, że mimo­wol­nie się uśmiech­nęła.

„Przed moim ojcem”.

„Oczy­wi­ście – potwier­dziła w duchu. – Boją się, żeby ojciec nie usły­szał hała­sów”. Wielki suł­tan Selim Chan przy­był do Bursy nie­spełna dzie­sięć dni po wstą­pie­niu na tron. Z pew­no­ścią słu­żący byli prze­ko­nani, że skoro zaszył się w swo­jej kom­na­cie z wido­kiem na ośnie­żony, pokryty lodem, olbrzymi szczyt, to chce odpo­cząć.

„Odpo­cząć? – zapy­tała sie­bie. – Odpo­cząć? Ojciec i odpo­czy­nek… Ha!”. Te dwa słowa ni­gdy nie szły ze sobą w parze.

Ponow­nie roz­le­gły się jakieś hałasy. Kolejna grupa prze­my­kała kory­ta­rzem, w któ­rym znaj­do­wała się kom­nata Hati­dże. Te same bojaź­liwe, ale pospieszne kroki. Po docho­dzą­cych odgło­sach domy­śliła się, że męż­czyźni są boso.

Dziwne. Dla­czego bie­gną bez butów? Żeby nie obu­dzić zmę­czo­nego suł­tana stu­ka­niem? Nie zro­bi­liby tego. Kom­nata pady­sza­cha wycho­dziła na góry, a pokoje Hati­dże na bez­kre­sną rów­ninę Yeşilova. Nie­za­leż­nie od tego, jak gło­śno stą­pa­liby po tej stro­nie, ojciec by ich nie usły­szał.

W takim razie cho­dziło im o to, żeby nikt ich nie usły­szał.

Odgłosy kro­ków roz­brzmie­wały coraz bli­żej i bli­żej…

Hati­dże sły­szała odde­chy męż­czyzn, kiedy prze­cho­dzili pod drzwiami jej kom­naty. Prze­stra­szona sku­liła się w łożu. Nie zatrzy­mali się. Szep­cząc mię­dzy sobą, drep­tali dalej.

W jakim celu szli ci męż­czyźni – ode­brać tron czy życie? A może to młoda dziew­czyna, którą mieli wydać za jakie­goś gar­busa, bie­gła ze słu­żą­cymi, nie wie­dząc, co ją spo­tka?

Zupeł­nie jak tam­tej nocy zwró­ciła wzrok na mur znaj­du­jący się dokład­nie naprze­ciwko okra­to­wa­nego okna. Cze­kała, aż odgłosy ustaną. W świe­tle księ­życa krata rzu­cała cień na ścianę. Wyglą­dało to tak, jakby do kom­naty wpa­dły dzie­siątki gwiazd. W sil­nym wie­trze gałę­zie drzew w ogro­dzie pochy­lały się i uno­siły. Pomię­dzy gwiaz­dami na ścia­nie ich cie­nie wyglą­dały jak ramiona olbrzy­miego, tań­czą­cego potwora.

Świa­tło księ­życa?

To pyta­nie wbiło się w jej umysł jak nóż. Tej nocy nie widać było księ­życa. Wia­tru też. W takim razie skąd pocho­dziło to czer­wone świa­tło pada­jące na mur? Zadrżała ze stra­chu. Pożar! „Dobry Boże. – Wypro­sto­wała się. – Pali się? Czyżby ci krzą­ta­jący się męż­czyźni spie­szyli do pożaru? W takim razie dla­czego krzy­kiem nie zerwali wszyst­kich na nogi?”.

Gdy jeden lęk mijał, poja­wiał się następny. „A może… Może… – Hati­dże drżała. – Nie bie­gli, żeby uga­sić ogień, ale żeby coś pod­pa­lić? I ten blask pada­jący z zewnątrz na ścianę…”.

Pod­bie­gła do okna, oba­wia­jąc się, co może tam zoba­czyć. Sku­piła całą uwagę na tym, żeby zro­zu­mieć, skąd pocho­dzi ten czer­wony blask falu­jący na ścia­nie.

Było to drżące świa­tło. Czer­wo­no­żółte jak ogień. Nagle zauwa­żyła, że odbi­cie na ścia­nie ześli­zgnęło się. Póź­niej poja­wiło się następne i też znik­nęło. Potem jesz­cze jedno… Świa­tło prze­miesz­czało się. Jakby szło, a nawet bie­gło.

Pochod­nie! To one rzu­cały na ścianę ten blask. Po tych w kory­ta­rzu teraz biegł ktoś z pochod­niami po ogro­dzie.

Usły­szała tar­cie stali o stal. Był to zło­wiesz­czy odgłos sza­bli szybko wycią­ga­nej z pochwy. Póź­niej jesz­cze jeden.

Męż­czyźni na zewnątrz mieli broń. Zmie­rzali do celu uzbro­jeni.

– Dże­va­hir! – Tym razem Hati­dże nie była w sta­nie powstrzy­mać krzyku. – Co o tej porze uzbro­jeni męż­czyźni robili w ogro­dzie pady­sza­cha? – Wsta­waj! Wsta­waj!

Słu­żąca, śpiąca na mate­racu roz­ło­żo­nym przed pro­giem jej sypialni, nie usły­szała jej. A może nie krzyk­nęła? Czy ten krzyk zabrzmiał tylko w jej gło­wie? W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że ogar­nia ją zdzi­wie­nie.

– Jak można tak głę­boko spać? – powie­działa do sie­bie. – Czy można spać tak spo­koj­nym, pozba­wio­nym lęku snem?

Ona zawsze spała snem zająca. Tak nauczyła ją matka Hafsa.

„_Zdrajcy nie śpią_, moja suł­tań­ska córko. Jeśli zamkniesz jedno oko, niech dru­gie pozo­sta­nie otwarte. Gdy jedno ucho nie usły­szy, niech usły­szy dru­gie. W pałacu ni­gdy nie wia­domo, kiedy i skąd nadej­dzie wróg”.

Nie­do­wie­rza­nie, że jej dama dworu może spać tak spo­koj­nie, zamie­niło się w gniew.

– Dże­va­hir, masz natych­miast wstać!

Dopiero gdy po raz trzeci powtó­rzyła imię dziew­czyny, ta pod­sko­czyła na posła­niu.

– Suł­tanko. Zas… Zdrzem­nę­łam się…

Pod­czas gdy słu­żąca, pocie­ra­jąc oczy, pró­bo­wała unieść się na kolana, Hati­dże powie­działa:

– W ogro­dzie są uzbro­jeni męż­czyźni. Przed chwilą jacyś inni bie­gli kory­ta­rzem.

– Męż­czyźni, suł­tanko? Uzbro­jeni?

Dże­va­hir w końcu udało się poko­nać senne otę­pie­nie i zerwała się z miej­sca. Prze­chy­la­jąc się na sze­ro­kim para­pe­cie, sta­rała się wyj­rzeć na zewnątrz.

– Ach – wes­tchnęła ze zdzi­wie­niem. – Na dwo­rze aż wrze, suł­tanko.

– Wrze?

– Tylu jan­cza­rów, gwar­dzi­stów… Mój Boże, ilu ofi­ce­rów…

– Co robią? Dokąd bie­gną z pochod­niami? Mówże!

– Nie wiem. – Dże­va­hir wzru­szyła ramio­nami. – Każdy bie­gnie w inną stronę, suł­tanko. – Póź­niej dziew­czyna odwró­ciła się i w ciem­no­ściach, pró­bu­jąc stłu­mić strach, przy­ci­snęła dło­nie do piersi i spoj­rzała na swoją panią. – Mówi­ły­ście, pani, że ktoś biegł kory­ta­rzem?

Hati­dże poki­wała głową.

– Prze­szli pod naszymi drzwiami. Pró­bo­wali nie wyda­wać odgło­sów, ale sły­sza­łam ich, Dże­va­hir. – Poło­żyła dło­nie na sercu. – Dzieje się coś złego. Oby moi stry­jo­wie nie naje­chali na Bursę, żeby naszego ojca oba…

Nie miała odwagi dokoń­czyć. „Nie, nie, nie!”, krzyk­nęła w duchu. Nie minął nawet mie­siąc, odkąd jej ojciec wstą­pił na tron. Jed­nak nie było w Impe­rium Osmań­skim nikogo, kto nie wie­działby, że jego bra­cia, ksią­żęta Ahmed i Kor­kut, nie zre­zy­gno­wali z prawa do tronu. Wła­śnie dla­tego pady­szach nie zatrzy­mał się w sto­licy. Przy­był tutaj, żeby ruszyć na swo­ich braci, któ­rzy otwar­cie wystę­po­wali prze­ciwko jego suł­ta­na­towi. Bursa leżała bli­żej Kara­manu i Ama­syi niż Stam­buł.

„A może twój ojciec się spóź­nił”, syk­nął jakiś głos w jej gło­wie. Być może, zanim zdą­żył skoń­czyć sprawę ze swo­imi braćmi, oni przy­byli po życie suł­tana Selima.

Jej serce było pełne lęku, ale umysł w żaden spo­sób nie dopusz­czał tej moż­li­wo­ści. Zbesz­tała wewnętrzny głos: „Czy dwoje ksią­żąt zbun­to­wa­nych prze­ciwko pady­sza­chowi Impe­rium Osmań­skiego ma wystar­cza­jąco dużo siły, żeby moi stry­jo­wie zaata­ko­wali Bursę?”.

Czy mogła się mylić? Być może ksią­żęta Ahmed i Kor­kut bali się wystą­pić prze­ciwko jej ojcu i nasłali na niego swo­ich szpie­gów. To prze­cież moż­liwe.

„Oczy­wi­ście, że tak”, ode­zwał się znów głos w jej gło­wie. Może zdrajcy wśli­zgnęli się do pałacu i szu­kali jej ojca. A ci, któ­rzy przed chwilą prze­kra­dali się pospiesz­nie pod jej drzwiami, szli zabić suł­tana Selima.

„Nie!”.

A może… Dobry Boże, a może ucie­kali, speł­niw­szy swoje krwawe zada­nie. Suł­tan Selim, jej ojciec o wzroku mio­ta­ją­cym bły­ska­wice, groź­nym obli­czu i gło­sie jak grom, leżał teraz w swo­jej kom­na­cie, ską­pany we krwi.

– Ojciec… Mojego ojca…

– Nie daj Boże! – prze­rwała jej Dże­va­hir. – Niech suł­tanka nawet tak nie myśli. Kto ważyłby się pod­nieść rękę na wiel­kiego suł­tana Selima w jego pałacu?

„To prawda – pró­bo­wała się uspo­koić. – Kto mógłby go dosię­gnąć pośród setek straż­ni­ków, któ­rzy w każ­dej chwili gotowi byli oddać za niego życie?”.

Teraz miej­sce bie­ga­niny zajął gwar. Głosy sta­wały się coraz wyraź­niej­sze i zbli­żały się do nich. Naj­pew­niej już nikt nie oba­wiał się, że ktoś usły­szy ich kroki i szczęk sza­bli. Strzała wystrze­liła z łuku.

Hati­dże i Dże­va­hir wytę­żyły słuch, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się dzieje.

Działo się coś złego. Coś złego i krwa­wego.

Usły­szały docho­dzący z daleka zgiełk.

Nagle suł­tance Hati­dże wydało się, że sły­szy wybi­ja­jący się ponad inne hałasy krzyk. Krzyk pró­bu­jący zagłu­szyć pomruki i prze­kleń­stwa.

– Zrób­cie przej­ście, dia­bel­skie pomioty! Sądzi­li­ście, że pod­damy się bez walki?

Póź­niej roz­le­gło się woła­nie roz­dzie­ra­jące serce.

– Już po mnie!

– Giń! Naj­pierw wy, póź­niej ja!

– Ach, ty psie!

– Trzy­maj­cie! Zwiąż­cie go! Nie pusz­czaj­cie!

– Ucieka!

– Niech ktoś odbie­rze mu szty­let! Szty­let…

– O rety!

– Pro­sto do pie­kła. Dobrze!

Na zewnątrz trwała walka, a Hati­dże była bli­ska utraty zmy­słów.

– Bie­gnij! – roz­ka­zała słu­żą­cej. – Niczego się nie dowiemy, sie­dząc tutaj. Szybko, roz­py­taj, co się dzieje, i natych­miast wra­caj.

Gdy tylko dziew­czyna otwo­rzyła drzwi do kom­naty, do jej wnę­trza wlały się tumult i wrzawa.

Usły­szała, jak ktoś krzy­czy:

– Panie, ucieka!

I zabrzmiał groźny głos jej ojca:

– Co tak sto­icie? Bie­gnij­cie!

Odgłosy kro­ków i ryk suł­tana Selima zaczęły się odda­lać.

– Wy bez­wstyd­nicy! Boicie się jakie­goś goło­wąsa? Skoro sied­miu męż­czyzn nie jest w sta­nie ode­brać jed­nego życia, jaki to jest Porzą­dek Świata? Sami mamy zro­bić to, co należy, pod­czas gdy nasi słu­dzy stoją bez­czyn­nie?

Zatem jej ojciec też biegł. Tylko dokąd?

Zamarła. Dobry Boże… Nie­szczę­ście! Hati­dże prze­sło­niła usta dło­nią. Jak to moż­liwe, że wcze­śniej o tym nie pomy­ślała? Przez umysł prze­le­ciały jej dwa słowa palące niczym ogień jeste­stwo, któ­rych nie można było ogar­nąć ani duszą, ani sumie­niem, ani rozu­mem, a które były jej wpa­jane od naj­młod­szych lat: _„Porzą­dek Świata!”_.

To była noc śmierci. Tej nocy ktoś umrze.

Hati­dże stłu­miła dłońmi okrzyk prze­ra­że­nia. Nakryła głowę poduszką, żeby nie sły­szeć wrza­sków.

Już nie chciała się dowie­dzieć niczego od Dże­va­hir. Zro­zu­miała, co się dzieje na zewnątrz.

Miała wra­że­nie, że sły­szy głos swo­jej matki Hafsy: „Pamię­taj, córko: ten, który bie­gnie pała­co­wym kory­ta­rzem, przy­bywa ode­brać tron albo życie”.

Jej ojciec, nowy pady­szach Impe­rium Osmań­skiego, wnuk Meh­meda Zdo­bywcy, syn Baja­zyda, który nazy­wał go _okrut­nym fana­ty­kiem_ – suł­tan Selim. Ode­brał tron. Naj­wy­raź­niej przy­szła pora, żeby ode­brał życie.

Dobiegł ją kolejny krzyk:

– Nie zabi­jaj mnie, stryju!

Hati­dże natych­miast roz­po­znała ten głos. To był Emir­han, naj­młod­szy syn jej stryja. Mały Emir­han, który w dniu, kiedy przy­je­chała do Bursy, uplótł wia­nek ze sto­kro­tek i sam wło­żył jej go na głowę.

Opę­tana gnie­wem pobie­gła do drzwi. Nie wie­działa nawet, jak udało jej się otwo­rzyć ich cięż­kie skrzy­dła. Teraz ona też bie­gła.

– Nie rób­cie tego! Nie doty­kaj­cie! Ojcze! To jesz­cze dziecko. Dziecko… Mały chło­piec!

Zoba­czyła grupę kobiet zmie­rza­jącą w jej stronę.

– Nie rób­cie tego, suł­tanko.

– Do waszej kom­naty. Szybko. Szybko! Nikt nie powi­nien was zoba­czyć.

– Mój ojciec?! – wrza­snęła. – Mój ojciec nie powi­nien mnie zoba­czyć? Mnie też?

Kiedy Hati­dże usły­szała wrzask Emir­hana: „Stryju!”, nie zdo­łała się już opa­no­wać. Żeby wyrwać się z objęć kobiet i pobiec na pomoc swo­jemu kuzy­nowi, pró­bo­wała podra­pać ich twa­rze i powy­ry­wać im włosy.

– Nie zabi­jaj mnie, stryju! Nie zabi­jaj Emir­hana. Zro­bię wszystko! Całe swoje życie poświęcę, żeby ci słu­żyć. Przy­się­gam…

Hati­dże nie sły­szała reszty. Pada­jąc na zie­mię, zoba­czyła Dże­va­hir. Słu­żąca pła­kała.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tomy­ris – według podań grec­kiego histo­ryka Hero­dota była kró­lową Mas­sa­ge­tów, związku paster­skich szcze­pów irań­skich, która w 529 r. p.n.e. poko­nała woj­ska per­skie pod wodzą Cyrusa II Wiel­kiego (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki).

2. Parga – miej­sco­wość, dawna osada rybacka w Gre­cji nad Morzem Joń­skim.

3. Han­ni­bal Bar­kas – waleczny dowódca wojsk antycz­nej Kar­ta­giny.

4. Przy­czyny śmierci Alek­san­dra Mace­doń­skiego nie są do końca znane. Pod koniec życia cier­piał praw­do­po­dob­nie na cho­robę psy­chiczną. Nad­uży­wał też alko­holu. Umarł po kilku dniach cho­roby. Ist­nieje rów­nież hipo­teza, że został otruty.

5. Swa­róg – sło­wiań­skie bóstwo nieba, słońca, ognia i kowal­stwa. Odpo­wied­nik grec­kiego Hefaj­stosa i rzym­skiego Wul­kana. Echa kultu bóstwa były widoczne jesz­cze długo po chry­stia­ni­za­cji.

6. Galion (afla­ston) – ozdoba dzio­bowa na daw­nych okrę­tach, drew­niana rzeźba nawią­zu­jąca do nazwy statku, przed­sta­wia­jąca postać ludzką, zwie­rzęcą lub fik­cyjne stwo­rze­nie.

7. Kar­beyaz (z tur.) – _kar_ – śnieg, _beyaz_ – biały.

8. Fatwa (z arab.) – opi­nia lub zale­ce­nie uczo­nego muzuł­mań­skiego, doty­czące spraw z zakresu teo­lo­gii lub prawa.

9. Kaffa (Teo­do­zja) – mia­sto na połu­dniowo-wschod­nim wybrzeżu Krymu. W cza­sach zwierzch­nic­twa Impe­rium Osmań­skiego nad Cha­na­tem Krym­skim (XVI–XVIII w.) sta­no­wiło cen­trum pro­win­cji osmań­skiej.

10. Zgod­nie ze źró­dłami histo­rycz­nymi Hati­dże została wydana za Isken­dera Paszę, gdy miała dwa­dzie­ścia dwa lata.

11. Joru­ko­wie (tur. _Yörük_) to wędrowny lud turecki wywo­dzący się z górzy­stych regio­nów Ana­to­lii.

12. Koło wodne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: