Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Tajemnice dworu sułtana: Safiye. Księga IX - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice dworu sułtana: Safiye. Księga IX - ebook

Saga, która stała się inspiracją dla twórców serialu "Wspaniałe stulecie”.

Kolejny tom Tajemnic dworu sułtana rozwija wątek sułtanki Safiye. Piękna Safiye, z pochodzenia wenecjanka, została porwana przez piratów i siłą sprowadzona do osmańskiego imperium. Tymczasem sułtanka Nurbanu poszukuje kobiety, która sprawi, że jej syn, sułtan Murad, zechce się ustatkować… Jak Safiye poradzi sobie w świecie pałacowych machinacji i intryg?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7931-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Może­cie wrzu­cić mnie w ogień, lecz nie ska­zuj­cie mnie na tęsk­notę za Wami. Ramiona naszego pana są dla jego sługi rajem, a tęsk­nota – pie­kłem. Odbierz­cie mi duszę, ale nie żałuj­cie mi dotyku Waszych ust na mojej skó­rze, Waszych sil­nych ramion opla­ta­ją­cych moją talię i miło­snego sor­betu. Nie myśl­cie, że jeste­śmy podobne do innych dziew­cząt. Nie mamy cier­pli­wo­ści, żeby cze­kać na spo­tka­nie z naszym panem. Zamiast umie­rać każ­dego dnia tysiąc razy, wolimy odejść z tego świata. Niech piszą o nas wier­sze i eposy. Zamiast Szi­rin, Lejli i Zulejki niech opo­wia­dają moją histo­rię. Niech powie­dzą: „Z nad­mor­skiej kra­iny przy­była do pałacu sza­lona dziew­czyna i zako­chała się w suł­ta­nie. Sądziła, że wielki pady­szach świata będzie kochał tylko ją, że nie pową­cha innej róży. Dziew­czyna została panną młodą w szkar­łat­nym welo­nie, tak jak to sobie wyma­rzyła. Ale nie­stety… Zdała sobie sprawę, że w sercu jej pana nie ma miło­ści, a co wię­cej, nie różni się dla niego niczym od dziew­cząt, które prze­wi­jały się przez łoże pady­szacha i któ­rych imion nawet nie pamię­tał. «Życie bez mojego pana jest dla mnie tor­turą», wyle­wała krwawe łzy. Pew­nej nocy, zanim ciem­ność spo­tkała się ze świ­tem, wstała z łóżka. Wycią­gnęła spod poduszki zimny szty­let owi­nięty w białą tka­ninę, który już od dawna tam ukry­wała, i wbiła sobie w pierś pło­nącą z miło­ści do pady­szacha. Gdyby nie biała tka­nina, która od krwi stała się szkar­łatna, jedyna pamiątka pozo­stała po tej nie­szczę­snej, sza­lo­nej dziew­czy­nie, nikt nie pamię­tałby, że kie­dy­kol­wiek żyła na tym świe­cie”. Niech tak mówią i tak piszą. Wszy­scy o tym wie­dzą. Jeśli ktoś nie wie, niech się dowie. Nie rzu­cam słów na wiatr. Jeśli coś powiem, to tak będzie. Teraz już wie­cie. To moja przy­sięga. Jeśli moje słowa wzbu­dzą gniew mojego pana, niech powie­rzy tę sprawę zakrzy­wio­nemu szty­letowi. To moja szyja. Niech przyj­dzie czarny kat i odbie­rze mi życie. Cóż z tego?

Na dro­dze do mojego szczę­ścia poświęcę nie jedną, lecz tysiąc Safiye.ROZDZIAŁ I. YENIKAPI. PAŁAC SUŁTANKI MATKI. 6 GRUDNIA 1583 ROKU

I
Yenikapı
Pałac suł­tanki matki
6 grud­nia 1583 roku

Kiedy weszła do kom­naty, prze­szedł ją dreszcz. Poczuła, jak po jej twa­rzy prze­śli­zgnął się zimny oddech. Ponie­waż raziło ją świa­tło, pomiesz­cze­nie, w któ­rym wszyst­kie kotary były szczel­nie zasło­nięte, roz­ja­śniał jedy­nie wątły, żółty pło­mień poje­dyn­czej lampy. Zatrzy­mała się na chwilę i spoj­rzała na bladą jak ściana twarz kobiety leżą­cej nie­ru­chomo w łóżku, która w ciem­no­ści wyda­wała się świe­cić. Zasłona śmierci zaczęła okry­wać obli­cze kobiety. „Dobrze się spi­sała – prze­szło jej przez myśl. – Nie minął nawet mie­siąc”.

Zawa­hała się przez chwilę. Póź­niej zaś ruszyła w stronę łóżka pew­nym, a nawet wojow­ni­czym kro­kiem. „Odejdź­cie”, dała znak głową. Grupa kobiet zebrana wokół łóżka wyco­fała się, kła­nia­jąc z sza­cun­kiem. Nawet nie zwró­ciła uwagi na cier­pie­nie malu­jące się na ich twa­rzach. I tak to wszystko było sztuczne. Przy­po­mniała sobie próby, jakie czy­niła przed lustrem, żeby przy­brać na twarz taki sam pełen bole­ści wyraz. Musiała wyćwi­czyć ból, bo go nie czuła. Nie dla­tego, że go nie znała – po pro­stu nie czuła.

Sie­dząca przy łożu star­sza kobieta co chwila przy­my­kała oczy. Być może dla­tego nie opu­ściła kom­naty mimo roz­kazu. Jej wargi stale się poru­szały. Szep­tała coś, dmu­cha­jąc w twarz kobiety prze­ży­wa­ją­cej swoje ostat­nie godziny.

– Wy także odejdź­cie, hodżo – pole­ciła.

Nie chciała, żeby kto­kol­wiek był przy niej.

Sta­ruszka, obra­ca­jąc głowę naj­pierw w jedną, a potem w drugą stronę, dmuch­nęła, żeby odpę­dzić złe duchy, a póź­niej ze zdu­mie­niem spoj­rzała na młodą kobietę. Przez chwilę wyda­wało jej się, że się prze­sły­szała. Kto odpra­wiałby od łóżka cho­rego modlącą się hodżę?

Kobieta pró­bo­wała się prze­su­nąć w inne miej­sce.

– Ale… – Nagle urwała. Musiała zoba­czyć iskry w oczach nowo przy­by­łej. Pod­nio­sła się ocię­żale i skie­ro­wała do drzwi. – Trzeba mieć nadzieję w Bogu.

Kiedy kobieta zde­cy­do­wa­nie mach­nęła ręką, hodża pochy­liła głowę i ode­szła w mil­cze­niu. Odwró­ciła się jesz­cze w progu i spoj­rzała na nią z resztką nadziei. „Naj­wy­raź­niej kie­ruje nią ból”, pomy­ślała. Jak ina­czej mogłaby odpra­wić osobę, która modli się nad głową kogoś, kto jest bli­ski wyda­nia ostat­niego tchnie­nia. Cze­kała, aż kobieta poża­łuje tego, co zro­biła, i powie: „Chodź. Nie szczędź jej modli­twy”.

Tym­cza­sem ta zupeł­nie się tym nie prze­jęła. Odwró­ciła się ple­cami do drzwi, dając jej do zro­zu­mie­nia, że nie przy­woła jej z powro­tem. Bez­radna sta­ruszka wyszła. Słu­żące cze­ka­jące na zewnątrz spoj­rzały na nią z wycze­ki­wa­niem, jakby pytały: „To koniec?”. Kiedy z wyrazu twa­rzy kobiety pojęły, że tak jak one została wyrzu­cona, zanim chora prze­szła na stronę śmierci, w jed­nej chwili zaczęły szep­tać mię­dzy sobą:

– To koniec świata.

– Oczy­wi­ście, że koniec świata. Już czas, żeby po tylu grze­chach Bóg zesłał na nas ogień.

– Wypluj te słowa, dziew­czyno. Prze­cież to nie my popeł­ni­ły­śmy grzech. Dla­czego mamy cier­pieć za grze­chy innych? Niech w ogniach pie­kiel­nych spło­nie ten, kto grzech popeł­nił.

– Odmó­wiła jej nawet modli­twy.

– Takiej syno­wej nie życzy się nawet wro­gowi.

– Ciii… Osza­la­łaś? Cicho bądź!

Ich głosy odbi­jały się echem w jej gło­wie. Póź­niej się nimi zaj­mie. Jej twarz ścią­gnął dziwny wyraz. Jeśli zoba­czyłby ją ktoś, kto jej nie zna, mógłby nawet pomy­śleć, że się uśmie­cha. Tym­cza­sem działo się tak, kiedy tar­gana gnie­wem snuła plany. Gdy podej­mo­wała decy­zje doty­czące czy­jejś przy­szło­ści.

Hodża też pew­nie przy­sia­dła na kola­nach po dru­giej stro­nie drzwi i recy­to­wała swoje modli­twy. „I na co się to teraz zda?”, prze­szło jej przez myśl. Kto to widział, żeby modli­twa była anti­do­tum? Kto to sły­szał, żeby ktoś ura­to­wał się lub został ura­to­wany dzięki modli­twie?

Przez chwilę stała przy łóżku, przy­glą­da­jąc się coraz bled­szej twa­rzy kobiety, któ­rej tylko głowa wysta­wała spod koł­dry. Oczy miała zamknięte. Cie­nie pod nimi i posi­niałe powieki spra­wiały, że na pierw­szy rzut oka przy­wo­dziły na myśl bez­denne dziury. Przy­pró­szone siwi­zną włosy roz­sy­pane były na poduszce. Krew już dawno odpły­nęła jej z twa­rzy. Piękne, jędrne, różowe policzki kobiety, które i na niej robiły zawsze ogromne wra­że­nie, teraz były jak głę­bo­kie doły. Zapad­nięte wargi przy­po­mi­nały dwie linie. Co jakiś czas widać było deli­katne drże­nie w kąciku ust. To coraz płyt­szy oddech wydo­by­wał się na zewnątrz, przy­pra­wia­jąc czło­wieka o drże­nie. Jej ręce, które poło­żono na koł­drę, leżały nie­ru­chomo jak dwie heba­nowe gałę­zie. Pięk­ność roz­świe­tla­jąca epokę zapa­dała się w ciem­ność.

Jej spoj­rze­nie na chwilę zatrzy­mało się na dło­niach cho­rej. Drgnęła z prze­ra­że­nia. Palce wyglą­dały jak kości powle­czone siną, pomarsz­czoną skórą.

Poczuła, że jest jej żal. Przez chwilę poża­ło­wała, że przy­szła. Ale nie miała innego wyj­ścia. Do końca musiała grać swoją rolę. Ona też pew­nie chcia­łaby, żeby tak było. Musiała sta­wić czoło śmierci, nie­za­leż­nie od tego, skąd i po kogo przy­cho­dziła. Jed­nak patrze­nie na nią w tym sta­nie spra­wiało jej ból. Był czas, że wie­rzyła, iż jest naj­pięk­niej­szą i naj­po­tęż­niej­szą kobietą na świe­cie.

Wahała się, czy usiąść na łóżku. Jak długo jesz­cze mogło to trwać? Ile czasu jej zostało?

Powie­dzieli: „Będzie bez­bo­le­śnie. Powoli, ale bez bólu”. Naprawdę tak było? Od mie­siąca każ­dego dnia, w każ­dej godzi­nie top­niała na jej oczach. Czy cier­piała? Nawet jeśli tak było, nie dawała tego po sobie poznać.

„Dość już – powie­działa w duchu. – Niech będzie, co ma być. Niech to już się skoń­czy”.

Czy powinna wziąć ją za rękę?

Już sama myśl, że mia­łaby dotknąć tych kości­stych pal­ców, przy­pra­wiła ją o dreszcz. „Nie, nie mogę tego zro­bić”.

„Przy­naj­mniej się pomódl”, ode­zwał się głos w jej wnę­trzu.

O tym nie pomy­ślała. Czy chora nie zasłu­gi­wała na modli­twę? Dobrze, ale którą? Jakiej modli­twy by chciała? Taką, którą sły­szała przy naro­dzi­nach, czy te, któ­rych pró­bo­wała się nauczyć póź­niej?

Nagle zauwa­żyła, że powie­trze nie wydo­bywa się już spo­mię­dzy jej warg.

Skoń­czyło się? Umarła?

Powoli zbli­żyła dłoń do ust i nosa kobiety, pró­bu­jąc wyczuć jej oddech.

Nic nie poczuła. A zatem wszystko się skoń­czyło. W ciszy. Tak po pro­stu. Jakby zasnęła. Śmierć przy­szła cicho i zabrała ją ze sobą.

Jesz­cze raz się pochy­liła, żeby mieć pew­ność. Znowu nic. Jesz­cze raz… I jesz­cze…

I nagle oczy zmar­łej się otwo­rzyły!

Odsko­czyła z prze­ra­że­niem.

Mar­twe oczy wpa­try­wały się w nią z głębi sinych studni. W prze­ci­wień­stwie do ciała pozba­wio­nego duszy jej oczy były żywe. Tylko ich błę­kit zmie­nił się w sza­rość.

– To ty?

Poczuła, jak chłód prze­nika ją do szpiku kości. Jej głos był nie do pozna­nia. Jakby docho­dził z tam­tej strony. To było coś mię­dzy rzę­że­niem, świ­stem, szep­tem a rykiem.

Mar­twe oczy poru­szyły się. Zro­zu­miała, że pró­buje ją zoba­czyć.

– To ty?

– Tak.

Ten głos przy­pra­wił ją o dreszcz.

– Świa­tła… Chcę świa­tła… Nie… widzę… cię. Jesteś jak cień.

„_Tym wła­śnie byłam_ – prze­szło jej przez myśl. – Do dzi­siaj zawsze byłam cie­niem”.

– Lampę…

– Powie­dzieli, że świa­tło razi cię w oczy – powie­działa, na chwilę wpa­da­jąc w panikę.

– Świa­tła… Świa­tła… Pro­szę, tro­chę świa­tła.

Pod­nio­sła się. Pode­szła do kon­soli i wzięła stam­tąd lampę. Gdy odwró­ciła ją w jej stronę, zauwa­żyła, że mar­twe oczy nawet nie drgnęły. Tylko głę­bo­kie bruzdy na jej twa­rzy napięły się z bólu.

– Nie do mnie – szep­nęła umie­ra­jąca kobieta. – W twoją stronę…

Nie dokoń­czyła. Było widać, że oddy­cha z coraz więk­szym tru­dem.

– Zapo­mnij o twa­rzy, którą przed chwilą zoba­czy­łaś – wyrzu­ciła z sie­bie umie­ra­jąca z ogrom­nym tru­dem. Jakby bała się, że nie zdąży powie­dzieć tego, co powinna. Reszt­kami sił wydu­siła: – Zapa­mię­taj mnie… taką… jaką zoba­czy­łaś mnie… pierw­szego dnia…

Głos sta­wał się coraz słab­szy.

– Ja też… Ja też cie­bie taką…

I tym razem nie mogła dokoń­czyć. To było zbyt wyczer­pu­jące.

Nieco bar­dziej przy­su­nęła lampę do sie­bie.

Spoj­rze­nie sza­rych oczu zmar­łej sku­piło się na jej twa­rzy. Usta poru­szyły się, żeby coś powie­dzieć.

– Jesteś bar­dzo piękna – oznaj­miła w końcu.

Uśmiech­nęła się mimo­wol­nie.

– Zaśpie­waj… – jęk­nęła umie­ra­jąca.

Co? Zaśpie­wać?

Mar­twe oczy odczy­tały jej zdu­mie­nie.

– Pro­szę, pro­szę… Zaśpie­waj nam pio­senkę stam­tąd… Pro…

Młoda kobieta zdała sobie sprawę, że to, co się dzieje, spra­wia jej coraz wię­cej bólu. Jakby gdzieś w niej pło­nął ogień. Jak nazy­wało się to uczu­cie? Litość? Żal?

– Pro­szę… Naszą pio­senkę… – Nagle umie­ra­ją­cej zabra­kło powie­trza.

Wtedy zro­biła coś, o czym myślała, że nie będzie mogła się na to zdo­być. Przy­sia­dła na brzegu łóżka. Śle­dziła oczy umie­ra­ją­cej. Zawa­hała się. Nie powinna tego robić, ale wie­działa, że nie uci­szy gło­sów w jej wnę­trzu. Ujęła w dło­nie kości­ste palce.

– Już jej nawet nie pamię­tam.

– Pro­szę! Pro…

– _Ave Maria, gra­tia plena…_¹ – Bez­wied­nie zaczęła cicho odma­wiać _Pozdro­wie­nie Aniel­skie_.

Zadrżała. Ile lat minęło, odkąd mówiła ją po raz ostatni? Poczuła w środku jakieś cie­pło.

Umie­ra­jąca przy­mknęła oczy. Wie­działa, że słu­cha jej całą sobą.

– _Ave Maria, gra­tia plena / Domi­nus tecum; / Bene­dicta tu in mulie­ri­bus, / et bene­dic­tus fruc­tus / Ven­tris tui, Jesus…_

Pod koniec tej wno­szą­cej się i opa­da­ją­cej, bła­gal­nej i bun­tu­ją­cej się melo­dii umie­ra­jąca pró­bo­wała unieść głowę z poduszki, ale na próżno. Jej twarz ścią­gnął ból, a z ust wydo­był się krzyk.

– _Ave Maria_. – Jed­nak płuca odmó­wiły tego wysiłku. Jej cia­łem wstrzą­snął atak prze­raź­li­wego kaszlu. Mimo to umie­ra­ją­cej udało się wydo­być z sie­bie słowa: – Posłu­chaj… Już cza…

– Nie rozu­miemy, co mówi­cie.

– Już cza­aas.

– Czas?

Umie­ra­jąca przy­mknęła oczy.

– Czy jest noc?

Odsta­wiła lampę na miej­sce i pod­bie­gła do okna.

– Noc, ale zaraz zacznie świ­tać.

– Dobrze – powie­działa umie­ra­jąca mię­dzy rzę­że­niami. – Spójrz… Czy… widzisz… gwiazdę… Czy widzisz gwiazdę zaranną?

Wyj­rzała, ale jej nie było.

– Nie widzę. Niebo jest zachmu­rzone. Pew­nie zaraz zacznie padać.

Nie­ru­choma twarz kobiety w łożu napięła się w prze­ra­ża­ją­cym uśmie­chu.

– Dobrzeee.

Zdzi­wiła się. Dla­czego powie­działa, że to dobrze? Prze­cież kochała roz­gwież­dżone nocne niebo. Po raz ostatni spoj­rzała przez okno i wró­ciła do łóżka. Sta­nęła nad głową kobiety.

Jej pierś uno­siła się i opa­dała jak miech kowal­ski. Widząc, jak pozba­wione życia ciało sza­leń­czo wal­czy o każdy oddech, nie mogła powstrzy­mać łez.

Boże, jak zacie­kle wal­czy, żeby nie umie­rać! Prze­cież miało być łatwo. Miała nie czuć bólu.

– Zbliż… Zbliż się – ode­zwała się umie­ra­jąca, ubie­ga­jąc kolejny atak kaszlu.

Jej oczy otwo­rzyły się sze­roko z bólu i wysiłku.

Pochy­liła się nad nią.

– Zbliż się.

Pochy­liła się jesz­cze bar­dziej. Poje­dyn­cza łza spa­dła na poli­czek umie­ra­ją­cej. Zauwa­żyła uśmiech na twa­rzy kobiety. Prze­szedł ją dreszcz. „Czy ona się śmieje?”, prze­szło jej przez myśl.

Kobieta pró­bo­wała coś powie­dzieć, ale ona nie usły­szała. Głos był niczym odda­la­jący się, nik­nący szept.

Nagle gorąco zapra­gnęła usły­szeć ostat­nie słowa umie­ra­ją­cej. Musi je usły­szeć. To może być bar­dzo ważne. To może być jakiś sekret.

– Boże, nie sły­szę cię.

– Zbliż się! – powie­działa umie­ra­jąca daw­nym roz­ka­zu­ją­cym tonem.

Teraz jej ucho znaj­do­wało się tuż przy ustach kobiety. Zdzi­wiła się, że nie ogar­nął jej wstręt, gdy poczuła napa­wa­jący prze­ra­że­niem zapach wydo­by­wa­jący się z jej ust.

– Słu­cham. Mów.

– Ja – jęk­nęła kobieta zachryp­nię­tym gło­sem. – Ja…

– Tak, tak. Ty?

– Ci…

– Tak. Mnie?

– Wyba­czy­łam. _Wy… ba… czy­łam… ci…_

Głos ucichł. Deli­katny podmuch ustał.

Unio­sła głowę i spoj­rzała na kobietę. Umie­ra­jąca wpa­try­wała się w nią sza­rymi oczami. Powoli i one się zamknęły. Pozwo­liła pły­nąć łzom, a one desz­czem spa­dły na pozba­wioną życia twarz, obmy­wa­jąc ją.

– Skoń­czyło się – powie­działa cicho. – Skoń­czyło się. Umarła.

Mogłaby przy­siąc, że gdy nadej­dzie wia­do­mość o jej śmierci, krzyk­nie: „_Moja nie­wola się skoń­czyła, nie jestem już cie­niem!_”, ale nie była w sta­nie tego zro­bić.

Nie przy­pusz­czała, że tak się sta­nie. Ni­gdy by nie przy­pusz­czała. Nawet na chwilę nie przy­szło jej do głowy, że mogłaby pła­kać nad jej łożem. Ale pła­kała.

Jej serce zajęło się ogniem. Co ozna­czały te łzy? Bez­rad­ność wobec potęgi śmierci? Bycie świad­kiem śmierci kogoś, w czy­ich żyłach pły­nęła ta sama krew? Litość? A może żal?

– Pro­szę, Boże – modliła się – niech to nie będzie żal. Tego nie zniosę.

Przez chwilę przy­glą­dała się obli­czu zmar­łej, sto­jąc nie­ru­chomo. Postąpi tak, jak chciała. Na zawsze zapa­mięta jej twarz taką jak wtedy, gdy po raz pierw­szy ją ujrzała. Piękną, potężną, wspa­niałą.

Upły­nęło sporo czasu, zanim wstała. Miała wra­że­nie, że w kom­na­cie zro­biło się jesz­cze ciem­niej.

Ruszyła w stronę drzwi. Wypro­sto­wała ramiona. Unio­sła głowę. Wierz­chem dłoni otarła łzy. Otwo­rzyła drzwi.

– Skoń­czyło się – wyszep­tała do wycze­ku­ją­cych kobiet. – Powró­ciła do Boga.

Odda­liła się, nie zwa­ża­jąc na dobie­ga­jące zewsząd lamenty.

Wyszła do ogrodu róża­nego, mimo że był koniec grud­nia. Objęła się ramio­nami. Głę­boko wcią­gnęła lodo­wate powie­trze.

Spoj­rze­nie utkwiła w błę­kit­nych wodach, drżą­cych w poran­nym chło­dzie. Jed­nak ani nie widziała mew, despe­racko macha­ją­cych skrzy­dłami ponad falami i zanu­rza­ją­cych się w nie w nadziei na zdo­bycz, ani nie sły­szała ich krzy­ków wita­ją­cych wscho­dzący świt.

Przed jej oczami poja­wiały się wspól­nie prze­żyte chwile, pełne miło­ści słowa, roz­mowy wyzwa­la­jące powo­dzie uczuć i palące pierś tęsk­notą. Całe życie, które z nią dzie­liła.ROZDZIAŁ II. STARY PAŁAC. HAREM. 1560

II
Stary Pałac
Harem
1560

Noc już dawno osnuła wszystko mro­kiem. Nagle uchy­liły się drzwi od dzie­dzińca oda­li­sek. Okryta cie­niem postać wsu­nęła głowę przez szparę i skon­tro­lo­wała westy­bul, do któ­rego przez poko­jowe okno prze­są­czały się smugi żół­tego świa­tła. Nikogo nie było widać. W jed­nym z pokoi na końcu kory­ta­rza pła­kało dziecko. Dało się sły­szeć mru­cze­nie kobiety pró­bu­ją­cej je uspo­koić, żeby nikt go nie usły­szał. Gdzieś roz­legł się fry­wolny, kobiecy śmiech.

– Ciii… – skar­cił ją ktoś. – Dość tego recho­ta­nia. Zaraz będzie ranek.

Ten ktoś bez­gło­śnie wśli­zgnął się do środka.

– Chodź – ode­zwała się, nieco sze­rzej otwie­ra­jąc drzwi. – Pośpiesz się.

Do wnę­trza prze­do­stała się druga, szczu­pła osoba.

– To tutaj – mruk­nęła pierw­sza, wska­zu­jąc miej­sce tuż za drzwiami. – Jako kry­jówkę kaza­łam przy­go­to­wać tę ażu­rową szafę. Nikt nas nie zoba­czy, ale my będziemy widziały wszystko.

Otwo­rzyła drzwiczki szafy.

– Chodź, chodź.

Kiedy wysu­nęła rękę, żeby przy­cią­gnąć drugą osobę, na chwilę uka­zało się kobiece ramię, deli­katne i białe jak kość sło­niowa, ukryte pod czarną pele­ryną.

– Wchodź. Nie zwle­kaj. Będziesz obser­wo­wać wszystko ze środka.

Weszły do szafy przy­po­mi­na­ją­cej ciemny otwór. Zamknęły nad sobą drzwi.

– Okrop­nie tu duszno, kuzynko. A do tego ciemno – skar­żyła się kobieta o cien­kim gło­sie.

– Nie ma innego wyj­ścia – fuk­nęła na nią druga. – To ty upar­łaś się, żeby to zoba­czyć. To jedyne miej­sce, skąd możesz popa­trzeć, sama pozo­sta­jąc nie­zau­wa­żona. Módl się, żeby­śmy nie przy­szły tu na próżno. – Nastała cisza. – Ale nie sądzę. To nie­moż­liwe, żeby grzmot w pie­kle pozo­stał bez echa. Nie patrz na to, co jest teraz. W każ­dej chwili może nastać sądny dzień.

Przez okra­to­wane drzwi szafy wysu­nęły się dwa szczu­płe palce.

– Zabierz tę rękę – zła­jała ją kobieta. – Ktoś może zoba­czyć. Patrz tylko i słu­chaj. Nawet nie oddy­chaj.

Nagle otwo­rzyły się jedne z wycho­dzą­cych na kory­tarz drzwi.

– Bie­gnij­cie, dziew­częta! – zadźwię­czał krzyk kobiety, która pośpiesz­nie wynu­rzyła się zza drzwi. – Sümbül umiera. Dziecko źle się uło­żyło. Życie dziecka naszego pana jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Dzie­dzi­niec oda­li­sek Sta­rego Pałacu w jed­nej chwili wypeł­nił się przej­mu­ją­cymi jękami mają­cej uro­dzić oda­li­ski oraz doda­ją­cymi otu­chy i kar­cą­cymi gło­sami aku­sze­rek.

Jedne z drzwi otwo­rzyły się na oścież. Poja­wiły się w nich zaspane, ale piękne kobiety. Pełne współ­czu­cia i zazdro­ści pyta­nia padały jedno po dru­gim:

– Co się stało? Która to znów rodzi w cier­pie­niach?

– Czyż­byś nie sły­szała? Sümbül…

– To ta Bośniaczka?

Odpo­wiedź przy­szła od dziew­czyny wyglą­da­ją­cej zza innych drzwi:

– Bih­ter to Bośniaczka. Sümbül jest Albanką.

– O rety! Naprawdę umiera?

– Było wia­domo, że nie prze­żyje. Widział ktoś taki brzuch wielki jak góra Kaf?

Roz­legł się odgłos bosych stóp, pośpiesz­nie zmie­rza­ją­cych do izby, w któ­rej Albanka wal­czyła ze śmier­cią, rodząc dziecko pady­sza­cha.

„_Dziś ona, jutro ja_”, myślała każda z kobiet. Oda­li­ski, które cią­gle ze sobą rywa­li­zo­wały o to, która z nich trafi do łoża pady­sza­cha i czym prę­dzej uro­dzi mu księ­cia, zapo­mniały o wza­jem­nej wro­go­ści i zazdro­ści, jed­no­cząc się w tej bez­na­dziej­nej sytu­acji. Naj­waż­niej­szym obo­wiąz­kiem aku­sze­rek było dopil­no­wa­nie, żeby dziecko uro­dziło się żywe! Jeśli matka prze­żyje, to dobrze, jeśli nie – trudno. To Bóg daje i odbiera. Co można zro­bić?

Kiedy tak się działo, dziew­częta wra­cały do swo­ich pokoi z opusz­czo­nymi gło­wami, wzdy­cha­jąc i sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać rado­ści, że mają o jedną rywalkę mniej. Przez jakiś czas wspo­mi­nały zmarłą, a póź­niej dziew­czyna odcho­dziła w zapo­mnie­nie. Zupeł­nie jakby ni­gdy nie ist­niała, jakby ni­gdy nie prze­mie­rzała tych kory­ta­rzy, sku­pia­jąc na swoim pięk­nym ciele pełne zawi­ści i pożą­dli­wo­ści spoj­rze­nia, jakby jej śmiech ni­gdy nie odbi­jał się echem w murach haremu.

Te godziny wypeł­nione bólem i skur­czami poro­do­wymi oda­li­ski nazy­wały mię­dzy sobą wej­ściem na most As-Sirat². Jeśli uro­dzi­łaś, ozna­cza to, że prze­by­łaś most, jeśli ci się nie udało…

Nikt nie myślał o losie dziecka dziew­czyny, która umarła przy poro­dzie, wyda­ją­cego z sie­bie roz­dzie­ra­jący krzyk – nie wia­domo, czy dla­tego, że wyczu­wało, jak okrut­nym miej­scem jest świat, na któ­rym się poja­wiło, czy dla­tego, że nie ma już przy nim jego matki. Jeśli sprzy­jało mu szczę­ście, prze­żyło, jeśli nie – nagle zni­kało.

To wła­śnie była jedna z tych nocy, kiedy każda z nich o tym myślała, ale żadna nie miała odwagi wypo­wie­dzieć gło­śno swo­ich lęków i uczuć. Pra­wie wszyst­kie drzwi były otwarte. Dzie­dzi­niec oda­li­sek wypeł­nił się świa­tłem. Przed poko­jem rodzą­cej oda­li­ski pełno było prze­pięk­nych dziew­cząt plot­ku­ją­cych mię­dzy sobą przy­ci­szo­nymi gło­sami. Mię­dzy nimi znaj­do­wały się takie, które też były brze­mienne. Po ich brzu­chach można było roz­po­znać, że nie­któ­rym jesz­cze daleko do roz­wią­za­nia, ale inne od porodu dzie­liło dosłow­nie kilka dni.

– Ach! – zawo­łała jedna z cię­żar­nych. – A niech cię szlag!

– Co się stało? Niech twoje prze­kleń­stwo do cie­bie wróci.

– Patrz przed sie­bie! Nie widzisz? Jestem w ciąży. Spe­cjal­nie szturch­nę­łaś mnie łok­ciem w brzuch. To moja wina, że nie potra­fisz wypeł­nić swo­jego łona?

– Wyrwę ci język, wiedźmo!

W takich chwi­lach pozo­stałe dziew­częta natych­miast się wtrą­cały i roz­dzie­lały kłó­cące się kobiety, cho­ciaż zda­rzało się, że z rado­ścią patrzyły na roz­gry­wa­jącą się scenę, ale teraz nie było na to czasu.

Pięk­ność, która stała się ofiarą ataku, osła­nia­jąc rękami raczej brzuch niż twarz, bun­to­wała się:

– Lada dzień uro­dzę naszemu panu pady­sza­chowi księ­cia. Widzia­ły­ście, jak mnie zaata­ko­wała?! Gdyby suł­tan o tym usły­szał, kazałby obe­drzeć ją ze skóry!

Zaraz wznio­sły się drwiące słowa sprze­ciwu.

– Cha, cha, cha! Księ­cia! A skąd to wia­domo? Czyżby dziecko napi­sało do cie­bie list: „Jestem chłop­cem, matko”?

– Wody! Gorą­cej wody!

Prze­raź­liwe woła­nie aku­szerki spra­wiło, że spór mię­dzy oda­li­skami skoń­czył się tak samo szybko, jak się zaczął.

– Wody! – zawtó­ro­wały dziew­częta.

Nie wie­działy, kto ma po nią pobiec. Z pew­no­ścią ktoś się znaj­dzie.

Cho­ciaż lękały się krzy­czeć razem z aku­szerką, tłu­miły w sobie to uczu­cie wie­dzione powin­no­ścią nie­sie­nia pomocy swo­jej towa­rzyszce losu, która tam w środku kro­czyła nad kra­wę­dzią śmierci.

– Gorą­cej wody! Szybko!

Nie minęło dużo czasu, gdy z dru­giego końca kory­ta­rza roz­legł się prze­szy­wa­jący krzyk:

– Zrób­cie przej­ście!

Czar­no­skóra kobieta z wiel­kim dzba­nem, z któ­rego uno­siły się wście­kłe kłęby pary, prze­dzie­rała się, potrą­ca­jąc kobiety.

– Szybko! Otwórz­cie! – Pulchna słu­żąca zbesz­tała stło­czone przed drzwiami oda­li­ski gło­sem ury­wa­nym z wysiłku. – Zrób­cie przej­ście. Tej nocy odej­dzie albo Sümbül Haseki, albo ja. Żeby­ście póź­niej nie mówiły, że gdyby Mer­dżan przy­była z wrząt­kiem na czas, toby nie umarła.

Po tym, jak Mer­dżan weszła do środka, w drzwiach poja­wiła się naczelna aku­szerka. Zmie­rzyła wzro­kiem kłę­bo­wi­sko dziew­cząt.

– Ty! – Wska­zała wysoką gru­ziń­ską pięk­ność. – I ty. Ty też. Ta z tyłu. Nie roz­glą­daj się tak. Ty. Bih­ter czy jak ci tam było na imię. Chodź­cie. – Liczę na was – ode­zwała się do dziew­cząt pró­bu­ją­cych dostać się do drzwi. – Musi­cie tak przy­trzy­mać Sümbül, żeby nie poru­szyła ani ręką, ani nogą. Niech wasza siła na coś się przyda.

Naczelna aku­szerka pośpiesz­nie wcią­gnęła do środka cztery oda­li­ski.

– A wy módl­cie się, żeby­śmy ura­to­wały dziecko – powie­działa do dziew­cząt na zewnątrz, zamy­ka­jąc im drzwi przed nosem.

Teraz nie mogły zro­bić nic wię­cej, tylko cze­kać. Głosy zamil­kły. Wstrzy­mały oddech.

Kiedy z pokoju wysko­czyła Mer­dżan z pustym dzba­nem, zaczęły się prze­krzy­ki­wać, pró­bu­jąc uzy­skać jakieś wie­ści, ale na próżno.

Czar­no­skóra słu­żąca odda­liła się bie­giem, ude­rza­jąc obca­sami o dywan. Po chwili znów przy­nio­sła do środka gorącą wodę, wykrzy­ku­jąc:

– Rozejść się! Rozejść się!

Nie minęło zbyt wiele czasu, kiedy Mer­dżan ponow­nie wyko­nała tę samą czyn­ność, nie dając cie­kaw­skim dziew­czę­tom naj­mniej­szej wska­zówki, która pomo­głaby im zro­zu­mieć, co się dzieje. Póź­niej głosy znów zamil­kły. W uszach wszyst­kich zabrzmiał płacz nowo­rodka wita­ją­cego się ze świa­tem. Czas dłu­żył się okrut­nie, a z każdą mija­jącą chwilą nie­po­kój na twa­rzach dziew­cząt coraz bar­dziej przy­po­mi­nał roz­pacz.

W końcu drzwi się otwo­rzyły i wyszła z nich jedna z aku­sze­rek, wycie­ra­jąc ręce. Nic nie powie­działa. Zresztą nie było takiej potrzeby. Wyraz jej twa­rzy wystar­czył, żeby wszystko zro­zu­mieć. Nie było już ani Albanki Sümbül, ani dziecka, które spro­wa­dziła na świat.

– Czy to był chło­piec? – dało się sły­szeć wśród zgro­ma­dzo­nych.

Aku­szerka, nie odwra­ca­jąc się, pokrę­ciła głową.

– Ech – mruk­nęła jedna z oda­li­sek do dziew­czyny obok. – I co by było, gdyby prze­żyła?

– A nawet gdyby był chło­piec… – szep­nęła inna. – Co by było, gdyby zało­żyli mu na głowę koronę księ­cia? Cze­kałby, aż jego brat, który zosta­nie pady­sza­chem, każe go udu­sić, wstą­piw­szy na tron.

Dziew­częta, które pełne eks­cy­ta­cji przy­bie­gły boso pod pokój, gdzie odby­wał się poród, tym razem cięż­kim kro­kiem roze­szły się do swo­ich izb. Drzwi po kolei się zamknęły. Żółte smugi świa­tła roz­ja­śnia­jące dzie­dzi­niec oda­li­sek zga­sły. Dziew­częta modliły się, nie­które roz­kła­da­jąc dło­nie, inne wycią­ga­jąc krzyż: „Boże, nie pozwól, żebym podzie­liła los Sümbül”.

Więk­szość z nich śniła o tym, żeby uro­dzić suł­ta­nowi Mura­dowi zdro­wego księ­cia. O tym, jak pady­szach przy­cho­dzi i całuje je w czoło, jak obsy­puje je per­łami i dia­men­tami. W marze­niach każ­dej z nich ich syn przy­pa­sał miecz i wstę­po­wał na tron. Dla­czego nie? Czy suł­tanka matka Nur­banu nie prze­szła przez ten dzie­dzi­niec i nie została żoną, a póź­niej matką pady­szacha? Kobieta była podobna do swo­jej teścio­wej. W hare­mie wciąż żywa była sława Hürrem. Być może im też pisany był los ruskiej oda­li­ski Hürrem i jej syno­wej Nur­banu. Kto to mógł wie­dzieć? Ale pierw­szym zada­niem było uro­dze­nie wyśnio­nego księ­cia i zosta­nie matką syna suł­tana Murada Chana.

– Dziew­czę­taaa! Dziew­częta! Obudź­cie się! Rado­sne wie­ści!

Ich sny tym razem prze­rwał rado­sny krzyk. Piękne oczy otwo­rzyły się zaspane i pyta­jące. Nie minęło dużo czasu, gdy drzwi się uchy­liły. Na dzie­dzińcu oda­li­sek znów zapa­no­wało oży­wie­nie. Oda­li­ski suł­tana Murada, jedna pięk­niej­sza i bar­dziej cza­ru­jąca od dru­giej, wyj­rzały na zewnątrz.

– Kto? Kto uro­dził?

– Tej nocy nie ma snu.

W progu jed­nej z izb uka­zała się aku­szerka i ogło­siła naro­dziny:

– Gülfidan została matką księ­cia!

Ze środka docho­dziło zawo­dze­nie chłopca.

– Niech któ­raś bie­gnie i prze­każe naszemu panu dobrą wia­do­mość. Nasz pady­szach ma syna.

Gdyby nie strach, wszyst­kie wybu­chłyby śmie­chem. „_Jaka to dobra wia­do­mość_”, myślała więk­szość z nich. Dziew­częta nie­ustan­nie rodziły. Każde naro­dziny ozna­czały umoc­nie­nie się pozy­cji rywalki, zaję­cie bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nego miej­sca przez oda­li­skę, która uro­dziła syna. Każdy kolejny książę ozna­czał dla Impe­rium Osmań­skiego nowe zmar­twie­nie. Pady­szach nie miał dość potom­stwa. W histo­rii haremu ni­gdy nie było tylu naro­dzin. Liczba przy­by­łych na świat dzieci zasko­czyła nawet aku­szerki. „_Maszal­lah_, _maszal­lah_”, powta­rzały, prze­wra­ca­jąc oczami, ale wszy­scy wie­dzieli, że ukrad­kiem, za drzwiami, wszy­scy się z tego śmieją.

Ta sytu­acja naj­bar­dziej zadzi­wiała leciwe słu­żące, które już nie­jedno widziały. „Bóg obda­rzył naszego pana pady­sza­cha lwią siłą”, szep­tały mię­dzy sobą.

Tej nocy aku­szerki i miesz­kanki haremu bie­gały od drzwi do drzwi. Dzie­dzi­niec oda­li­sek był gwarny jak za dnia.

Drzwiczki ażu­ro­wej szafy powoli się otwo­rzyły. Naj­pierw wyszła z niej jedna osoba, a póź­niej druga. Obie bez­gło­śnie otwo­rzyły drzwi i zosta­wiły za sobą poru­sze­nie panu­jące na dzie­dzińcu. Na zewnątrz powi­tała je jesz­cze jedna osoba.

– Powóz jest tam, gdzie powie­dzia­łam, Melek­naz?

– Zaraz przy scho­dach.

Pośpiesz­nie zeszły po scho­dach. Nie odzy­wały się do sie­bie, dopóki nie wsia­dły do powozu. Kiedy zosta­wiły w tyle ogród Sta­rego Pałacu, jedna z tych osób odsło­niła głowę. Wyło­niła się piękna, kobieca twarz. Kobieta miała około czter­dzie­stu lat, ale wciąż była wystar­cza­jąco uro­dziwa, żeby zawró­cić w gło­wie.

– Widzia­łaś wszystko, Safiye?

– Widzia­łam, kuzynko.

– Ile razy mam ci powta­rzać, żebyś nie mówiła do mnie „kuzynko”? Jestem Nur­banu. Suł­tanka matka Nur­banu. – Póź­niej zwró­ciła się do kobiety sie­dzą­cej obok spo­wi­tej w czerń postaci, którą przed chwilą zga­niła: – Melek­naz, odsłoń jej głowę. Wyje­cha­ły­śmy z pałacu. Nie ma sensu się ukry­wać. Nawet jeśli nas zoba­czą, to już nie ma zna­cze­nia.

Nie dając spo­sob­no­ści kobie­cie, ruchem głowy zrzu­ciła kap­tur pele­ryny. Na ramiona spły­nął jej wodo­spad jasnych wło­sów. Uroda dziew­czyny roz­świe­tliła wnę­trze powozu niczym wscho­dzące słońce.

„_Boże_ – wes­tchnęła Nur­banu. – Jest taka piękna i świeża. Taka czy­sta”.

– Wszystko sły­sza­łaś?

– Tak.

Suł­tanka _valide_ Nur­banu nachy­liła się do dziew­czyny.

– A teraz nad­staw uszu i posłu­chaj uważ­nie tego, co powiem. I dobrze to zapa­mię­taj. Osma­nie nazy­wają to miej­sce dzie­dziń­cem oda­li­sek, ja nazy­wam je pie­kłem oda­li­sek. To pie­kło pięk­nych, ale głu­pich. Ty jesteś Baffo, mała kuzynko. Baffo powinny ufać swo­jemu rozu­mowi, a nie uro­dzie. Ty też bądź mądra. Jeśli mnie posłu­chasz i zro­bisz, co mówię, jeśli podą­żysz moją drogą, dotrzesz do raju. Zosta­niesz żoną mojego syna i suł­tanką Impe­rium Osmań­skiego.

Zamil­kła. Oparła łok­cie na kola­nach i prze­chy­liła się do dziew­czyny. Utkwiła wzrok w jej oczach. Dziew­czyna odwza­jem­niła jej spoj­rze­nie.

– Jeśli zaś zaufasz nie mnie, ale swo­jej uro­dzie… – cią­gnęła Nur­banu. Jej głos tym razem bar­dziej przy­po­mi­nał syk. – Jeśli będziesz sądziła, że potęga i wła­dza pocho­dzą wyłącz­nie z łoża, jeśli spró­bu­jesz we mnie ugo­dzić i mnie wyprze­dzić, tam wła­śnie skoń­czysz. W pie­kle.

Dziew­czyna patrzyła na nią har­dym wzro­kiem.

– Nie martw się, kuzynko – ode­zwała się gor­li­wym szep­tem. Z jej oczu try­skały iskry. – _Moja droga nie pro­wa­dzi do pie­kła_. Safiye prę­dzej trafi do czar­nej ziemi niż na dzie­dzi­niec oda­li­sek.

Aga haremu Hüseyin z Jemenu przy­był do pady­sza­cha i uca­ło­wał jego szatę dopiero po poran­nej modli­twie.

– Dobre wie­ści, mój cha­nie. Z bożej łaski w domu mojego czci­god­nego suł­tana przy­było jesz­cze sied­mioro dzieci z rodu świę­tej pamięci suł­tana Osmana i Murada Chana.

Pady­szach spoj­rzał na hare­mo­wego agę zaspa­nym wzro­kiem.

– Ilu z tych sied­miorga to chłopcy?

– Uro­dziło się troje ksią­żąt, panie.

Aga haremu nie uwa­żał za konieczne wspo­mi­na­nie, że Sümbül i jej córka umarły pod­czas porodu. Zamiast tego pokło­nił się nisko i go pozdro­wił.

– Niech Bóg da naszemu panu i…

Pady­szach, wie­dząc, że Hüseyin zamie­rza wygło­sić mowę i modlić się o jego zdro­wie i pomyśl­ność, odpra­wił męż­czy­znę ruchem dłoni. Pró­bo­wał nazwać uczu­cie, które go ogar­nęło. To była duma? „Komu dane było zostać ojcem sied­mio­krot­nie w ciągu jed­nej nocy?”, zapy­tał sie­bie. Pew­nie nikomu. W takim razie powi­nien się cie­szyć. Jed­nak dla­czego się nie rado­wał?

Nie pamię­tał, kto uro­dził mu dzieci. Wzru­szył ramio­nami. Prę­dzej czy póź­niej i tak się dowie. Te, które uro­dziły chłop­ców, będą się nimi cheł­pić, a te, które uro­dziły dziew­czynki, padną mu do stóp, pro­sząc o wyba­cze­nie.

Żeby roz­pro­szyć ogar­nia­jące go przy­gnę­bie­nie, szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał się do swo­jej kom­naty. „_Kiedy nasza matka się dowie, znów osza­leje z wście­kło­ści_”, pomy­ślał. Zachi­cho­tał, wyobra­ża­jąc sobie, jak twarz matki czer­wie­nieje i poja­wia się na niej złość. Ale co mógł zro­bić? To Bóg obda­rzył go namięt­no­ścią, ape­ty­tem i nie­usta­ją­cym źró­dłem życia. Prze­cież sługa nie mógł się sprze­ci­wić boskiej woli. Poczuł, że w jego wnę­trzu znów coś się poru­szyło.

– Kalfo!

Cze­ka­jąca po dru­giej stro­nie tuż przy drzwiach Mestane Kalfa, gdy tylko usły­szała głos pady­sza­cha, weszła do środka w głę­bo­kim pokło­nie i padła przed nim.

– Jak miała na imię ta dziew­czyna z Abi­sy­nii, którą poka­za­łaś mi wczo­raj w ogro­dzie róża­nym?

– Ahter. – Głos kobiety był stłu­miony, ponie­waż odpo­wia­da­jąc, nie unio­sła głowy.

– Ahter? Dziwne imię. Co może ozna­czać? Pyta­łaś?

– Podobno ozna­cza gwiazdę, suł­ta­nie – wyszep­tała Mestane.

– Ahter… Gwiazda, ha! Pięk­nie… Bar­dzo odpo­wied­nie. Skórę ma czarną, jed­nak wydaje się, jakby w jej oczach błysz­czały miliony gwiazd. W takim razie niech ma na imię Yıldız³. Powiedz, niech przy­go­tują Yıldız. Prze­ko­najmy się, jak blask gwiazd roz­świe­tli naszą alkowę.ROZDZIAŁ IV

IV

Safiye nie musiała długo cze­kać, żeby dowie­dzieć się, czy wła­ści­wie zro­zu­miała wia­do­mość Düriye.

Nur­banu, nie odry­wa­jąc od niej wzroku, cedziła słowa:

– Nasz syn pady­szach spra­wił, że pod­czas jed­nej nocy _sie­dem razy zosta­ły­śmy bab­cią_.

Gdy tylko skoń­czyła mówić, jej twarz spo­chmur­niała.

Po dru­giej stro­nie drzwi roz­le­gły się rado­sne głosy. Naj­wy­raź­niej Düriye Kalfa prze­ka­zała też wia­do­mość zacie­ka­wio­nym damom dworu.

Nagle Safiye zawa­hała się. Co zna­czyło, że w ciągu jed­nej nocy sie­dem razy została… I w tej chwili dotarło do niej, co usły­szała. Düriye wła­śnie to powie­działa: „Mam dobre wie­ści, suł­tanko matko. Wasz syn, władca trzech kon­ty­nen­tów i sied­miu kli­ma­tów, suł­tan Murad Chan, z Bożej łaski, uczy­nił swoją matkę babką sie­dem razy w ciągu jed­nej nocy… Niech jego szczę­ście i chwała będą wieczne, a życie dłu­gie. Niech Bóg nie szczę­dzi mu swo­jej hoj­no­ści… Niech obda­rzy naszego pady­sza­cha zdro­wiem i pomyśl­no­ścią…”.

Dobry Boże!

– Sie­dem razy w ciągu jed­nej nocy!

Z iloma kobie­tami sypiał pady­szach?

„Nie – powie­działa do sie­bie. – To nie może być prawda. Musia­łam coś źle zro­zu­mieć”.

– Sie­dem razy w ciągu jed­nej nocy!

– Do dia­bła, Safiye! Prze­stań to powta­rzać!

Naj­wy­raź­niej bez­wied­nie wypo­wie­działa na głos słowa, które odbi­jały się echem w jej gło­wie.

– Czy to ozna­cza, że pady­szach sie­dem razy w ciągu jed­nej nocy został ojcem?

Cho­ciaż Nur­banu zaka­zała mówić dziew­czy­nie po wło­sku, wypro­sto­wała się bun­tow­ni­czo:

– _Si_, _si_! Tak, to wła­śnie to ozna­cza. Musimy natych­miast zająć się kwe­stią two­jego języka. Melek­naz, ty jej opo­wiedz. Krew ude­rzyła mi do głowy.

Jed­no­cze­śnie zaś Nur­banu zasta­na­wiała się: „Cie­kawe, co będzie, kiedy żoł­nie­rze usły­szą o tym skan­dalu”.

Melek­naz roz­pa­liła jedną z dużych lamp sto­ją­cych na kon­soli. W jed­nej chwili pomiesz­cze­nie wypeł­niło się żół­tym, drżą­cym świa­tłem.

– Wczo­raj­szej nocy uro­dziło się sied­mioro dzieci naszego suł­tana.

Safiye prze­sło­niła ręką usta, żeby stłu­mić kolejny okrzyk nie­do­wie­rza­nia.

– Do rana aku­szerki bie­gały od jed­nej oda­li­ski do dru­giej. Sie­dem z nich uro­dziło, jedna po dru­giej.

Nur­banu pod­nio­sła się, mru­cząc z nie­za­do­wo­le­niem.

– Które to, Melek­naz? Wiesz? Ja już stra­ci­łam rachubę.

Kobieta deli­kat­nie wzru­szyła ramio­nami.

– Macie rację. Już nikt nie wie, ile ich jest.

Suł­tanka matka stra­piona krą­żyła po kom­na­cie.

– My też nie wiemy, ile mamy wnu­cząt. Jedyne, co wiemy, to to, że w ciągu jed­nej nocy nasz syn został ojcem kolej­nych sied­miorga dzieci, a my ich babką. Co za rado­sna wia­do­mość, prawda?

Safiye w końcu odjęła rękę od ust.

– Ile z nich to dziew­czynki? – zapy­tała bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia.

Kobiety popa­trzyły po sobie. One tego nie wie­działy. Düriye nie miała czasu, żeby to prze­ka­zać.

– Nie wiem – odparła Nur­banu z uda­waną rado­ścią. – Poza tym, co to za róż­nica? Sto­lica kipi od moich wnu­cząt. Może pew­nego dnia zbie­rzemy je wszyst­kie na wiel­kim dzie­dzińcu. Tylko czy się zmiesz­czą? Powie­dzia­ła­bym, że je poli­czymy, ale zanim skoń­czymy, uro­dzą się nowe. – Roze­śmiała się z gory­czą. – Pew­nie przez dzie­dzi­niec oda­li­sek w Sta­rym Pałacu nie można przejść, nie otarł­szy się o brzu­chy, które wypeł­nił nasz syn.

Żadna z nich nie miała ochoty roze­śmiać się na te wypo­wie­dziane z drwiną słowa.

Suł­tanka matka, zauwa­żyw­szy, że Melek­naz krąży po wiel­kiej kom­na­cie, zapa­la­jąc po kolei wszyst­kie lampy, krzyk­nęła:

– Prze­stań wresz­cie, na miłość boską! To jakieś święto, że wszystko ma być ską­pane w świe­tle? Los Impe­rium Osmań­skiego ogar­nia mrok, a my kro­czymy w bla­sku!

Kobieta mruk­nęła coś pod nosem, po czym zajęła miej­sce na mate­racu. Sta­rała się tego nie oka­zy­wać, ale było oczy­wi­ste, że czuje się ura­żona.

– Moja towa­rzyszko nie­woli z pirac­kiej koi. – Nur­banu spoj­rzała kobie­cie w oczy. – Nie miej nam za złe, Gabriello – wyszep­tała.

Nur­banu od lat zwra­cała się do Melek­naz jej praw­dzi­wym imie­niem tylko wtedy, gdy chciała zyskać jej przy­chyl­ność.

– Jeste­śmy matką syna, któ­remu w ciągu jed­nej nocy uro­dziło się sied­mioro dzieci. Nie wiemy, co mówimy ani robimy. – Zło­śli­wość w jej gło­sie była ostra jak nóż: – Idź i uczyń to, czego wyma­gają tra­dy­cja i oby­czaj. Otwórz­cie te drzwi, żeby nasza służba zoba­czyła, jak bar­dzo suł­tanka matka cie­szy się z łaski, jaką Bóg obda­rzył naszego syna. Niech nasz pałac roz­pro­mieni się bla­skiem. Niech roz­da­dzą _lokmę_ i chałwę. Niech Impe­rium Osmań­skie świę­tuje, że suł­tan Murad, syn Selima Chana, został ojcem kolejne sie­dem razy. Niech wystrzelą z dział, niech zagra jan­czar­ska orkie­stra.

Melek­naz, któ­rej nadą­sana twarz w jed­nej chwili się roz­po­go­dziła, otwo­rzyła dwu­skrzy­dłowe drzwi.

Na zewnątrz roz­le­gły się rado­sne okrzyki:

– Niech będzie bło­go­sła­wiony!

Safiye patrzyła, jak damy dworu i służba padli na zie­mię i modlili się o dłu­gie życie pady­sza­cha i jego dzieci. Kiedy się odwró­ciła, na twa­rzy Nur­banu ujrzała maskę szczę­ścia. Zrzu­ciła już maski smutku, wstydu i gniewu. Pod­czas gdy na zewnątrz wzno­siły się modli­twy o zdro­wie, dłu­gie życie i bło­go­sła­wień­stwo dla suł­tana i jego dzieci, ona unio­sła dło­nie i odpo­wia­dała:

– Amen. Amen. Niech będzie, jak mówi­cie.

Safiye zdała sobie sprawę, że nikt nie wspo­mniał o mat­kach, które uro­dziły pady­sza­chowi dzieci. „Co to za świat? Co to za porzą­dek?”, prze­szło jej przez myśl.

Kiedy Melek­naz wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi, żeby poczy­nić odpo­wied­nie dzia­ła­nia i wypeł­nić roz­kazy swo­jej pani, Nur­banu chwy­ciła Safiye za nad­gar­stek i przy­cią­gnęła do sie­bie. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Jej oczy pło­nęły.

– Teraz już rozu­miesz, dla­czego nie mamy czasu?

Zamu­ro­wało ją.

– Śpiesz się, córo Baffo. Pochwyć swój los. W prze­ciw­nym razie spło­nie Impe­rium Osmań­skie, spło­niesz ty i spłonę ja. Nie zosta­nie ani ogień, ani piec. Nie będzie tronu, na który można wstą­pić, ani korony, żeby wło­żyć ją na głowę.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Zdro­waś Maryjo, łaskiś pełna… (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki).

2. Most As-Sirat – w tra­dy­cji muzuł­mań­skiej jest to most pro­wa­dzący do raju, roz­po­starty ponad cze­lu­ścią pie­kieł, który zgod­nie z wie­rze­niami jest „cień­szy niż włos i ostrzej­szy niż miecz”.

3. _Yıldız_ (tur.) – gwiazda.

4. Rahla – skła­dany, czę­sto bogato zdo­biony pul­pit pod księgę, zwłasz­cza pod Koran.

5. Dżan­feda (tur_. Can­feda_) – imię pocho­dze­nia per­skiego; pełna poświę­ce­nia, oddana.

6. Most Wes­tchnień (wł. _Ponte dei Sospiri_) prze­wie­szony jest nad Kana­łem Pała­co­wym. Most sta­no­wił połą­cze­nie mię­dzy Nowym Wię­zie­niem (wł. _Pri­gioni Nuove_) a Try­bu­na­łem Kry­mi­nal­nym, który obra­do­wał w Pałacu Dożów. Prze­pro­wa­dzano nim ska­zań­ców do cel. Prze­kra­cza­jąc most, mieli oni wzdy­chać do swo­ich uko­cha­nych i wol­nego świata – stąd nazwa mostu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: