TAJEMNICE JAKUBA G. - ebook
TAJEMNICE JAKUBA G. - ebook
Tajemnice Jakuba G. to literacka podróż do miejsc naznaczonych wspomnieniami, gdzie nostalgia splata się z tajemnicą, a malownicze krajobrazy stają się niemymi świadkami intrygujących zdarzeń. Autor obrazuje atmosferę rodzinnej miejscowości, przywołując nie tylko jej architekturę i przyrodę, lecz także ducha i klimat minionych lat. Wątki kryminalne i fantastyczne subtelnie przeplatają się z romantycznymi, tworząc wielowarstwową opowieść. To książka dla tych, którzy cenią literaturę pełną zagadek, refleksji i ulotnego piękna przeszłości.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397525412 |
| Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powrót
Wyjazd
Niewyjaśnione sprawy
Przyjazd do Gójska
Spraw, bym doznał szczęścia
Bohater
Co mnie to wszystko…
Anna
Podobny pan do niej
Mów, co wymyśliłeś?
Losowanie
Tajemniczy napis
Zaproszenie
Co pan z tym zrobi, to pańska sprawa
Ognisko
Odpust
Niechlubna tradycja
Wróg numer jeden
Robi się ciekawie
Nigdy cię nie zostawię
Zostaw ją człowieku i wyjedź
Przesłuchanie
Przeszłość
Nadzieja
To nieprawda
Wypadek
Wszystko kiedyś się kończy lub zaczyna
Warto mieć zawsze oczy szeroko otwarte, bo nie
zawsze wiemy, ile tajemnic skrywa codzienność…
Sekrety drzemią w ludzkich duszach,
a przypadki nie zawsze są przypadkami.
Krzysztof NiedziałkowskiPOWRÓT
Stałem przy oknie, trzymając w dłoni filiżankę z kawą. Jej aromat rozchodził się po pokoju. Był piękny ranek, a dzień w Toruniu zapowiadał się wyjątkowo gorąco. Niebo, mimo wczesnej pory dnia, przybrało chabrowy odcień. Patrząc na ulicę, myślami przeniosłem się do wczorajszego powrotu z Egiptu.
_Jak dobrze być znowu na starych śmieciach, w mieszkaniu przy Przedzamczu 20_ – pomyślałem, popijając kawę. Rozmarzyłem się, aż nagle zadzwonił telefon. _Ledwo wróciłem i już ktoś coś_ – przemknęło mi przez głowę. Mimowolnie zerknąłem na zegar – było kilka minut po ósmej. Postawiłem filiżankę na parapecie i powoli podszedłem do wiszącego na ścianie w przedpokoju czerwonego aparatu.
– Gajewski. Słucham – powiedziałem szorstko, jak nauczyłem się w wojsku. Jako student Szkoły Oficerów Rezerwy, rok spędziłem w kamaszach w Toruńskiej Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii, co zostawiło w moim głosie wojskową manierę.
– Dzień dobry panie Marku! – rozległ się radosny głos kobiety.
Zmarszczyłem brwi. Głos wydał mi się znajomy, ale nie mogłem go przypisać do twarzy.
– Tak? Z kim rozmawiam? – zapytałem ostrożnie.
– Nie poznaje mnie pan? Nieładnie, panie Marku. Jak na dwudziestodziewięciolatka z ogromnym bagażem życiowych doświadczeń powinien pan mnie rozpoznać – powiedziała, robiąc pauzę, jakby chciała dać mi czas na zastanowienie.
Po chwili odpuściła i przedstawiła się:
– Katarzyna Lasocka, sekretarka pana Stefana Borkowskiego. Wiem, że dawno nie rozmawialiśmy, ale myślałam, że mój głos wciąż jest panu znajomy.
Zrobiło mi się głupio. Zazwyczaj pewny siebie, metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, barczysty, wyprostowany jak struna, zwracający uwagę stylem ubierania – luźne, kwieciste koszule w stylu hawajskim – a jednak wtedy poczułem się mały i zakłopotany. Jak mogłem nie rozpoznać głosu kobiety, której tak wiele zawdzięczałem? To właśnie ona pomogła mi zdobyć pracę w redakcji. Miałem wobec niej dług wdzięczności. Najwyraźniej rok nieobecności zrobił swoje, wymazując z pamięci głos, który wcześniej był mi doskonale znany.
– Ojej, przepraszam panią, rzeczywiście nie poznałem pani anielskiego głosu. Będzie pani bogata – dodałem żartobliwie, próbując się zrehabilitować.
– Dziękuję panie Marku. Oby się spełniło – odpowiedziała z rozbawieniem. – Ale przechodząc do rzeczy, dzwonię z polecenia szefa. Prosił, żeby pan się z nim pilnie skontaktował.
– Pilnie? Coś się stało? – zapytałem z ciekawością.
– Tego nie wiem. Powiedział tylko, że ma być pilnie – powtórzyła.
– Rozumiem. Czy mam skontaktować się osobiście, czy może być telefonicznie?
– Tego szef nie sprecyzował. Jak pan woli.
– Dobrze. Wobec tego zadzwonię – podjąłem błyskawiczną decyzję. – Dziękuję, pani Kasiu. Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego dnia.
– Pozdrawiam również. Do zobaczenia w redakcji. Wszyscy na pana czekamy – powiedziała i rozłączyła się.
Odłożyłem słuchawkę.
_Kurczę, ledwo wróciłem, a już stary coś wymyślił. Pilnie? Mam czas. Jutro do niego zadzwonię_ – pomyślałem, zerkając na swoje odbicie w wiszącym obok telefonu lustrze.
Obróciłem się na pięcie, chwyciłem marynarkę z wieszaka, zarzuciłem ją na ramię i wyszedłem z mieszkania. Cieszyłem się, że wróciłem do Torunia. Nigdzie nie czułem się tak dobrze, jak w grodzie Kopernika. Spędzałem tam wiele czasu. To miasto miało niepowtarzalny klimat. Wszystkie ulice były mi znane. Hotel Helios, deptak, ulice Dzierżyńskiego i Nabrzeżna, ruiny zamku krzyżackiego, kina, teatr Horzycy, starówka i jej zabytkowe ulice, kościoły, kamienice – były przeze mnie uwielbiane, a niektóre z tych miejsc, jak starówka, często odwiedzane. Zbiegłem po schodach i wyszedłem przed kamienicę. Ruszyłem w stronę centrum. Miałem przed sobą dwa dni wolnego. Marzyłem o długim spacerze po Toruniu i wypiciu wody sodowej nasyconej gazem z saturatora, zwłaszcza tej z domieszką soku owocowego, której brakowało w Egipcie. Na samą myśl o niej ślinka mi ciekła. Chciałem ten czas wykorzystać na spotkania ze znajomymi oraz krótki wypad nad morze. Po blisko rocznej nieobecności w Polsce i Toruniu ciekawość pchała mnie przed siebie, chciałem dowiedzieć się, co się zmieniło w mieście i czym żyli jego mieszkańcy. Zacząłem od odwiedzenia starych kątów. Tak mnie to wciągnęło, że zapomniałem o telefonie do Borkowskiego. Następnego dnia również nie zadzwoniłem, bo wczesnym rankiem wyjechałem do Sopotu, gdzie miałem zamiar coś napisać o Egipcie.WYJAZD
Późno w nocy wróciłem z Sopotu. Powoli przestawiałem się na monotonny styl pracy w redakcji. W Egipcie byłem panem swojego czasu – mogłem decydować, kiedy pracować, a kiedy odpoczywać, byle zlecone zadania były wykonane na czas. Po powrocie znów musiałem podporządkować się obowiązującym regulaminom i rutynie: pobudka, śniadanie, praca, obiad, zakupy, chwila odpoczynku, kolacja, kąpiel, sen. Ten cykl powtarzał się każdego dnia. W poniedziałek poczułem, że wolność zniknęła wraz z dzwonkiem budzika. Wstałem, wypiłem kawę, zjadłem śniadanie, wziąłem prysznic, nakarmiłem rybki i ubrałem się. Od rana w radiu słychać było komunikaty o rosnących podwyżkach w Europie. Zatrzymałem się na chwilę, słuchając głosu spikera. Chyba coś się kroi w Polsce – pomyślałem.
Doskonale znałem ten system. Byłem wychowany przez jego przedstawicieli. Gdy coś złego zaczynało się dziać albo władza chciała wprowadzić niezbyt lubiane przez naród rzeczy, to zawsze uruchamiano tuby propagandy: radio, telewizję i prasę, zamydlając Polakom oczy. Środki masowego przekazu kreowały zniekształcony obraz rzeczywistości. Z ich relacji wynikało, że całe zło pochodziło ze „zgniłego Zachodu”. Powtarzane od rana do wieczora kłamstwa przenikały umysły, aż zaczynało się wierzyć, że żyliśmy w socjalistycznym raju.
– Bajery, rowery – wyszeptałem pod nosem. Byłem zniesmaczony tymi bzdurami i nie zamierzałem dalej słuchać propagandy. Przynajmniej w tamtej chwili. Wyłączyłem radio stojące na blacie kuchennego kredensu. Ze stołu zabrałem kilkanaście czarno-białych zdjęć, które zrobiłem Zenitem w Egipcie. Chciałem je pokazać redakcyjnym koleżankom i kolegom. Na wieszaku w przedpokoju wisiała jasnoniebieska marynarka. Zabrałem ją i wrzuciłem zdjęcia do kieszeni. Uwielbiałem fotografować. Gdy miałem gorsze dni, brałem aparat i uciekałem nad jezioro, do lasu, nad Wisłę. Zrobiłem setki zdjęć. Kiedyś ktoś powiedział, że zasługuję na nagrodę Pulitzera, ale nigdy nie myślałem o wystawie. Do drugiej kieszeni wsunąłem moją ulubioną grę marki Elektronika – „Wilk i zając”. Wtedy to był hit. Grali w nią wszyscy – dzieci, rodzice, nawet dziadkowie. Każdy chciał łapać przy pomocy wilka jajeczka do koszyka, który wyglądał łudząco podobnie do wilka z bajki „Hу погоди!” (Ja ci pokażę!).
Po godzinie wyszedłem z mieszkania. To był mój pierwszy dzień roboczy po powrocie z zagranicy. Chciałem już zacząć pisać. Brakowało mi tego w Egipcie. Pisanie reportaży o pracy toruńskich archeologów to nie to samo, co pisanie o życiu, problemach ludzi, ich bolączkach i tajemnicach. Paliłem się do działania, ale po tak długiej przerwie trudno mi było wrócić na właściwe tory. Zawsze pociągały mnie nierozwikłane sprawy, zagadki, których nikt nie rozwiązał. Uwielbiałem to, choć wiedziałem, że nie zawsze moje teksty mogą ujrzeć światło dzienne. Cenzura była wszędzie. Nic, co było niewygodne dla władzy, nie mogło przedostać się do opinii publicznej. Wiele moich artykułów, choćby o romansach polityków i ich powiązaniach ze światem przestępczym, trafiało do kosza, a raczej do teczki, którą trzymałem w domu. Liczyłem, że kiedyś będę mógł je opublikować, a ludzie dowiedzą się o ciemnej stronie polityki.
Po trzydziestu minutach dotarłem do redakcji. Od progu zostałem powitany przez panią Kasię, redakcyjne koleżanki i kolegów. Wśród grona witających nie było naczelnego. _Pewnie przegląda gazety przed poranną odprawą redakcyjną_ – przyszło mi do głowy. – _Nic się nie zmienił. Stare nawyki zostają_.
Nie spodziewałem się naczelnego. Wprawdzie chodził swoimi drogami, ale czuwał nad wszystkim, co się działo w redakcji.
– Panie Marku. Witamy po tak długiej przerwie. Stęskniliśmy się za panem i pańskimi artykułami – odezwała się sekretarka, wykrzywiając usta w nieco sztuczny sposób. Uwielbiałem jej oziębły uśmiech. Była kobietą po przejściach. Jej były mąż nadużywał alkoholu. Któregoś dnia zachorował i zmarł. Od tamtej pory Katarzyna nie potrafiła się szczerze uśmiechnąć. Stała się oziębła i bardzo służbowa. Do tego była bardzo wymagająca.
– Dzień dobry kochani. Dziękuję wam za tak miłe powitanie. – Uśmiechnąłem się serdecznie. – To miłe usłyszeć, że tęskniliście za mną. Ja też za wami tęskniłem. Dla jasności oświadczam, że wróciłem i nie wybieram się nigdzie w najbliższym czasie, chyba że szefostwo coś mi zleci. Teraz czas na robotę – odpowiedziałem, witając się z każdym.
Po krótkim i kurtuazyjnym powitaniu wszyscy wrócili do pracy. Wreszcie miałem okazję dotrzeć do mojego redakcyjnego biurka, które stało przy oknie w dużej sali, gdzie było jeszcze pięć takich mebli. Zerknąłem na nie, wyglądało jakby nikt przy nim nie siedział od roku.
– Kurwa! Ależ zakurzone – wyszeptałem sam do siebie pod nosem.
Przeciągnąłem palcem po blacie biurka i narysowałem kreskę. Westchnąłem i opadłem na fotel. Rozpocząłem adaptację do nowych, choć raczej starych warunków pracy. Piętnaście minut później zrobiłem pierwszą prasówkę po blisko rocznej przerwie. Stare nawyki zostały mi we krwi. Każdy interesujący artykuł zakreślałem, a potem czytałem je wszystkie i wybierałem ten, którym chciałem się zajmować. Czytałem, zakreślałem i tak przez godzinę. Zmęczyłem się. Wstałem i ruszyłem w stronę drzwi, chcąc zrobić herbatę. Wykonałem dwa kroki, gdy na biurku rozdzwonił się telefon. Zatrzymałem się. Odwróciłem głowę i spojrzałem na czarny aparat, którego słuchawka podskakiwała na widełkach. Kto u licha dzwoni? – pomyślałem. Wróciłem i chwyciłem za słuchawkę.
– Marek Gajewski. Słucham! – powiedziałem szybko dość służbowym tonem.
Po chwili usłyszałem głośny męski głos.
– To ja Marku, Borkowski. – Zadudniło w słuchawce. Po czym zapadła cisza. Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, cóż takiego się wydarzyło, że naczelny do mnie zadzwonił. Nagle doznałem olśnienia. Przypomniałem sobie, że miałem się z nim pilnie skontaktować, lecz najzwyczajniej w świecie, olałem to. Teraz się zacznie – przebiegło mi przez głowę. Czekałem na opieprz. Od powrotu z Egiptu minęły dwa dni, a ja nie odezwałem się do niego, mimo prośby pani Kasi.
– Dzień dobry szefie! – odpowiedziałem grzecznie, czekając na gromy. – Poznaję. Przepraszam za… – chciałem przeprosić za opieszałość, ale naczelny nie dał mi skończyć. Urwał mi w połowie zdania.
– To dobrze, że mnie nie zapomniałeś, ale zapomniałeś się ze mną skontaktować! Nieładnie. Gdybym był złośliwy, to opierdoliłbym cię na czym świat stoi, ale zostawmy to na inny czas – powiedział nieco podniesionym głosem.
Wyczułem, że był zdenerwowany, ale jego wściekłość wcale mnie nie zaskoczyła. Gdybym był na jego miejscu, pewnie wyciągnąłbym surowe konsekwencje. Ale to nie ja byłem szefem. Stefan zachowywał się tak, jak przed moim wyjazdem do Egiptu. Wtedy też nie był przyjemny. Sprawdzał moje artykuły z wyjątkową skrupulatnością, wykreślając każde zdanie, które mogło być niewygodne dla władzy. Niektóre teksty odrzucał w całości. Rzeczywiście, były wśród nich artykuły, które mogły zaszkodzić wybranym urzędnikom, a nawet ich skompromitować. Może to właśnie dlatego, że nigdy nie ujrzały światła dziennego, jeszcze nikt mnie nie zamknął za szerzenie prawdy.
– Tak, przepraszam szefie. Może już dopadła mnie skleroza albo jakaś pustynna choroba – próbowałem się wytłumaczyć, choć słowo „przepraszam” ledwo przechodziło mi przez gardło. Rzadko przepraszałem. Może dlatego, że w młodości musiałem przepraszać za wszystko. Za uśmiech, za pobrudzenie się, za to, że nie zjadłem wszystkiego i wiele innych rzeczy.
– Coś się stało? – zapytałem ciekaw, co usłyszę od Borkowskiego.
– Owszem, stało się. Muszę cię wysłać do jednej z wsi na Mazowszu. Takie otrzymałem polecenie z góry. Mamy napisać artykuł o życiu na wsi.
Mówiąc to, Stefan wykonywał polecenie Komitetu Wojewódzkiego Partii, z którego otrzymał zadanie zrobienia reportażu o reakcji rolników na niedawne zajścia w Radomiu i Płocku.
– Jaka znowu wieś, szefie! Przecież w Toruniu jest tyle roboty, a na wsi? Tam nic się nie dzieje. Totalna nuda! – odpowiedziałem, spoglądając w sufit. Nie kryłem zdziwienia, tym bardziej że jeszcze nie skończyłem artykułu o Egipcie. – Co z artykułem o Egipcie? Mam prawie gotowy materiał, jeszcze kilka dni i będzie skończony – zapytałem, bo jakoś nie mogłem zrozumieć, dlaczego muszę wyjechać, skoro mam rozgrzebany tekst. To nie było w moim stylu.
– Egipt może poczekać. Wieś nie – uciął krótko Stefan, dodając z wyraźnym zniecierpliwieniem: – Zrozum, teraz priorytetem jest wieś, a nie twoje opowieści o faraonach.
– Zawsze to samo. Ci z góry zawsze wpierdalają się w nieodpowiednim momencie – wszedłem naczelnemu w słowo, wkurzony, że ledwo wróciłem, a już muszę wyjeżdżać. – Kurwa mać, czy oni choć trochę myślą? Przepraszam szefie, trochę mnie poniosło. Jaka to wieś? Szef zna jej nazwę?
Borkowski milczał przez chwilę, pozwalając mi się uspokoić.
– Przetrawiłeś już i możemy dalej rozmawiać? – dopytał spokojnym głosem.
– Nie, nie przetrawiłem, ale szef tu rządzi, więc muszę szefa słuchać. To jak, zna szef nazwę tej wiochy, czy nie? – powtórzyłem pytanie.
– Owszem – chrząknął – znam.
– Dowiem się wreszcie, gdzie mam spędzić kilka najbliższych dni? – naciskałem.
– Dni? Ha, ha, ha – zaśmiał się Stefan. – Marku, kto tu mówi o dniach? Raczej chodzi o kilka tygodni.
– Co? Kilka tygodni? Ależ szefie, co ja mam tam robić przez taki szmat czasu? – Nie podobała mi się perspektywa siedzenia w jakieś dziurze zabitej dechami przez tyle czasu.
– Nie przejmuj się czasem – pocieszył mnie naczelny. – Ustaliłem z przełożonymi, że na najbliższe dwa tygodnie pojedziesz do Gójska – Stefan doprecyzowywał okres i wyjawił nazwę wsi.
– Gójsk? Gójsk? – powtórzyłem kilka razy nazwę wsi. Skądś ją znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć. – Gójsk … to przecież nie nasz rejon, prawda? – zacząłem coś kojarzyć.
– Faktycznie, nie nasz, ale nasza gazeta tam dociera – odpowiedział naczelny. To w powiecie sierpeckim, pomiędzy Skępem a Sierpcem przy krajowej dziesiątce – wskazał położenie wsi. Słuchałem go z uwagą.
– Jak mogłem nie skojarzyć? – doznałem olśnienia. – W Sierpcu mieszka Bronek Król, który prowadzi „Głos Sierpecki”. Szef go musi pamiętać. Kilka miesięcy przed moim wyjazdem do Egiptu zamordowali mu rodzinę.
– Pamiętam. Pisałeś o tym, choć cenzor nie był zadowolony. Jeździłeś do prokuratury, na milicję i szukałeś świadków.
– Tak. Dużo pisałem, ale… – westchnąłem. – Ciężko było wydusić cokolwiek. Jakaś zmowa milczenia powstała wokół tej sprawy. Ludzie przestali mi ufać i nie chcieli ze mną rozmawiać. Tragedia – żaliłem się. – Wszystko poszło na marne.
– Nieszczęśliwy człowiek z tego Króla. Sprawa pełna niewiadomych. W dziennikarskim światku sporo się o tym mówiło. Wiem, że nie ujęto sprawców.
– Tak – przytaknąłem, chociaż nie byłem tego pewien.
Cała ta historia była jakby zaklęta. Milicja zebrała dowody, prowadziła śledztwo, ustaliła pewne fakty, ale nie była w stanie wytypować morderców. Wiedziano, że było ich kilku. Potem wszystko zaczęło się rozmywać. Ktoś jakby chciał to uciszyć.
– Pewnie bandziory do dziś hasają. Gdybym ich dorwał… – zacisnąłem zęby. – W takich przypadkach kara śmierci powinna być natychmiastowa – dodałem, jakby kara śmierci, którą jeszcze wykonywano w Polsce, była najlepszym lekarstwem, na krzywdy jakich doznała rodzina mojego przyjaciela z rąk bandziorów.
Borkowski najwyraźniej wyczuł w mojej wypowiedzi mściwość, odwet i emocje, bo zaraz zaczął tonować atmosferę.
– Spokojnie, Marku. Zostaw te emocje w Toruniu – mówił łagodnie.
Nie chciał, by Marek marnował czas na ponowne wyjaśnianie przyczyn śmierci rodziny Króla ani szukanie ich zabójców, chciał, by realizował to, co zlecili przełożeni. Wreszcie dodał na pocieszenie:
– Widzisz Marku, jak się dobrze składa, będziesz miał okazję go odwiedzić. Myślę, że Król może podsunąć ci jakiś ciekawy temat. Przecież mieszka tam od wielu lat i zna region jak mało kto. Aha, w Gójsku masz załatwione zakwaterowanie u pewnego człowieka.
– Co to za jeden? Ktoś ważny? – zasypałem Borkowskiego pytaniami.
– To nikt ważny. Stróż nocny. Centrala podała jego dane. Może okazać się ciekawym człowiekiem, kto wie? Będziesz miał okazję go prześwietlić i przepytać.
Byłem w kropce. Z jednej strony chciałem dokończyć artykuł o Egipcie, ale z drugiej może wyjazd na wieś mógł przynieść coś nowego?
– Wchodzisz w to? – dopytywał naczelny.
Intuicyjnie wyczuwałem jego nacisk.
– A mam inne wyjście? – odbiłem piłeczkę. Sondowałem Borkowskiego, chcąc wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.
– Powiem szczerze – nie. Zresztą wiesz doskonale, że nigdy nie byłeś moim ulubionym redaktorem i nie zamierzam zmieniać zdania.
– Wiem. Wiele razy dał mi pan to do zrozumienia.
Doskonale znałem stosunek Borkowskiego do mnie. Myślałem, że przez ten rok coś się zmieniło, ale tak się nie stało. Odkąd przyszedłem do redakcji, szef patrzył na mnie surowiej niż na innych, ale to akurat mi nie przeszkadzało. Byłem wolnym ptakiem. Robiłem to, co chciałem, nie to, co inni chcieliby usłyszeć. Wiele razy, nocami słuchając radia Wolna Europa, marzyłem o tym, by zwiać z Polski i dołączyć do ekipy Jana Nowaka Jeziorańskiego, ale nigdy nie było okazji, by to zrealizować. Zawsze gdzieś mnie wysyłano – do Egiptu, do NRD czy Czechosłowacji, co wszystko komplikowało. Teraz chcieli mnie wysłać na to wiejskie zadupie, bo jakiemuś ważniakowi przyszło do głowy, by napisać artykuł o nastrojach panujących na wsi. Kręciłem nosem, ale praca w gazecie była dla mnie ważna, dlatego nie stawiałem oporu.
– Wiesz, dlaczego ciebie tam wysyłam, a nie innego redaktora? Bo w tej chwili jesteś jedynym człowiekiem w redakcji, któremu mogę zaufać. Wiedz, że wiele się tu zmieniło. Są ludzie, którzy dla popularności zrobią wszystko, łącznie z podpierdoleniem do zaufanych służbistów… – wyjaśnił bardzo obrazowo Borkowski. Lubił tak dosadnie mówić, bo w ten sposób słuchacz czuł na sobie odpowiedzialność i miecz sprawiedliwości, który w każdej chwili mógł go dopaść.
– Co pan mówi? Zaufać mi? Chyba się…
– Tak, muszę ci zaufać. To niezwykle delikatna sprawa. Rzekłbym wagi państwowej.
– Do jasnej Anielki! Jaka delikatna sprawa? Co pan pieprzy! Sprawa wagi państwowej? Kurwa! – podniosłem głos, sprowadzając na siebie spojrzenia kolegów w redakcji. Na chwilę zamilkłem. Uśmiechnąłem się, po czym dodałem nieco ciszej: – W co pan gra? Znów chce mnie pan utopić w jakimś szambie?
– Nie gram. Zresztą, nie będę się tłumaczył. To polecenie służbowe – urwał stanowczo Borkowski. – Aha, w szufladzie biurka masz kopertę z nazwiskiem stróża. Czeka na ciebie. Mam nadzieję, że wyciągniesz z niego i innych mieszkańców coś ciekawego. Może skrywają tajemnice, o których warto napisać… – Ucichł na chwilę. Wydało mi się to dziwne. Chyba powiedział o jedno zdanie za dużo. Czekałem w milczeniu. Wreszcie po chwili naczelny dodał: – Co ja ci będę ględził. Wiesz, co robić. Czekam na artykuł. Aha, żebyś wiedział, stróż wie, że przyjedzie dziennikarz z Torunia, który zbiera materiały do reportażu i ma przeprowadzać wywiady z mieszkańcami. Ty masz poznać panujące nastroje wśród chłopów. To ważne dla władzy. Czy wszystko jasne?
– Nie bardzo rozumiem. Co za tajemnice mam wyciągnąć? Nastroje to tajemnice? – dopytywałem. – Kogo to interesuje? Partyjniaków? Szef coś chyba kręci? Czy ja mam być szpiclem?
Chciałem wiedzieć, co Stefan miał na myśli, mówiąc o tajemnicach. Byłem przekonany, że wciągał mnie w jakąś grę, o której nie miałem pojęcia. Czułem się narzędziem do brudnej roboty lub chłopcem w piaskownicy, który ma robić to, czego chcą opiekunowie. W głębi duszy byłem wściekły i wkurwiony na naczelnego. Kręciłem głową, bo rola, którą mi przydzielono, zdecydowanie mi się nie podobała.
– Tajemnice? Boże, czy ja coś mówiłem o tajemnicach? Marku, zrób wywiady, przygotuj materiał i nie myśl o tajemnicach – wyjaśnił, dodając zaraz. – Masz około dwóch tygodni. I ostrzegam, żebyś tym razem nie wpieprzył się w jakieś tarapaty, jak to miało miejsce przed rokiem, kiedy to uwiodłeś żonę pierwszego sekretarza w Rypinie, a potem próbowałeś opisałaś jego anomalie seksualne. Na szczęście udało mi się uratować ci dupę, ale teraz… – grzmiał, przypominając, co zaszło w Rypinie.
– Szefie! Ten gość sam prowokował – tym razem to ja przerwałem staremu. – To stare czasy. Wydoroślałem. Tym razem będzie spokojniej.
– Czy to oznacza, że pojedziesz do Gójska? – zapytał.
– Skoro to polecenie, to nie mam wyjścia. Pojadę. Tylko kiedy? – odpowiedziałem pytająco, bo nadal miałem wątpliwości. Jakoś nie byłem przekonany do końca o słuszności mojej decyzji i wyjeździe.
– Ruszaj choćby zaraz – padła propozycja.
– Dziś?
– Tak. Kuj żelazo póki gorące – dopingował mnie Borkowski.
Zdałem sobie sprawę, że nie mógł odkładać mojego wyjazdu. Naciski z góry były duże, a on musiał działać.
– Niech będzie, chociaż… – zawiesiłem głos.
Ledwo wróciłem, a już muszę wyjeżdżać. Nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do wyjazdu.
– Nie widzę euforii, ale cieszę się, że nie marudzisz – powiedział Borkowski, uśmiechając się do słuchawki. – Choć znam twoje wyjazdowe wybryki, to myślę, że tym razem nie będzie kłopotów. I ostrzegam – nie romansuj i nie uwodź niewiast.
– Ależ skąd. Żadnych romansów. Ha, ha, ha – roześmiałem się do słuchawki. – Pojadę. Porozmawiam z ludźmi. Może czegoś się dowiem, a potem napiszę artykuł dla władzy – ironizowałem, szybko kreśląc plan działania.
– Okej. Tylko pamiętaj, że drugi raz ci tyłka nie ochronię – kolejny raz ostrzegł naczelny.
– Będę pamiętał! – krzyknąłem do słuchawki.
Zrozumiałem aluzję ze strony Borkowskiego, który ku przestrodze wcześniej wspomniał o historii, jaka miała miejsce tuż przed wyjazdem do Egiptu. To Borkowski pomagał mi w załatwieniu pewnej dyskretnej sprawy związanej z żoną sekretarza w Rypinie.
– Pamiętaj, bądź ostrożny – przestrzegł.
Żegnając się pomyślał: – _Ten chłopak zajdzie wysoko_.
Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na stojącą na biurku mosiężną lampkę z zielonym kloszem. Zmrużyłem oczy, zatapiając się w myślach. Skoro wysyłają mnie służbowo do Gójska, to nic innego mi nie pozostało, jak tylko spakować się i jechać, by poznać nastroje panujące na wsi i człowieka, o którym wspomniał naczelny, a przy okazji odwiedzić Króla – przyszło mi do głowy. Myślałem też o tym, jak napisać artykuł i czego się chwycić? Wiedziałem doskonale, że byle czego nie napiszę. Należałem przecież do elitarnej grupy dziennikarzy, których reportaże były niezwykle precyzyjne i przekazywały to, co czytelnik powinien wiedzieć, choć bywało, że cenzura je obcinała, ale i tak wiele rzeczy było przemycanych.
Cały czas zastanawiałem się nad jedną kwestią – dlaczego miałem zatrzymać się akurat w domu stróża nocnego? Zdawałem sobie sprawę, że Borkowski sam tego nie wymyślił, że za tym stali inni, władza, która wydawała polecenia i interesowała się wszystkim, nawet nastrojami na wsi. Przecież nikt nie wymyśliłby sobie wyjazdu na wieś tylko po to, by zapytać rolników, jak im się żyje. Czy władza czegoś się boi? Czy pamiętając wydarzenia w Radomiu, chcą się przygotować na ewentualne wybryki? – pomyślałem, lecz jakoś nie mogłem znaleźć odpowiedzi na tak proste pytania. Cały czas głowiłem się nad tym, co powiedział Borkowski. Zdawałem sobie sprawę, że ten wyreżyserowany wyjazd do Gójska i spotkanie ze stróżem miało zupełnie inne podłoże. Wydawało mi się, że naczelny chciał coś od stróża wyciągnąć, może rzeczywiście jakieś skrywane przez niego tajemnice, tylko jakie? Tego nie wiedziałem. Nagle przeszedł mnie zimny dreszcz. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem się bać spotkania z nim. Nigdy wcześniej nie odczuwałem strachu. Nawet gdy rozmawiałem w więzieniu z kryminalistami, gwałcicielami, mordercami czy złodziejami, niczego się nie obawiałem, może dlatego, że byli przy nas strażnicy, a teraz poczułem ten pieprzony strach. Jego nagły przypływ wywołał we mnie panikę. Zacząłem walczyć ze sobą. Na szczęście, podeszła Urszula, przynosząc świeżo zaparzoną kawę, której zapach wyrwał mnie z letargu. Otrząsnąłem się i uśmiechnąłem. Kobieta postawiła porcelanową, białą filiżankę z kawą na blat czerwonego mebla.
– Dziękuję! Myślałem, że nikt nie postawi mi kawy.
– To źle myślałeś. – Zatrzepotała długimi rzęsami i uśmiechnęła się. – Proszę bardzo!
Urszula potrafiła oczarować każdego faceta, a ciągnący się za nią kwiatowy zapach perfum Pani Walewska, uosabiający nieprzemijający czar klasyki z nutką jaśminu, wypełniając pomieszczenie biura, pomagał jej w tym. Te ekskluzywne perfumy produkowane w krakowskiej fabryce Miraculum były rozchwytywane przez kobiety. Ula, jak tysiące kobiet, uwielbiała ich zapach.
Znaliśmy się od dawna. Była wysoką, szczupłą, długowłosą brunetką o zielonych oczach i boskich kształtach. Jej figura, uroczy wzrok i czarujący uśmiech przyciągały jak magnes. Krótka czarna minispódniczka i biała przewiewna koronkowa bluzka z dużym dekoltem, podkreślały jej kształty. Kiedyś byliśmy parą, lecz różnice zdań nie pozwoliły nam związać się na stałe. Zostaliśmy przyjaciółmi i tak nam było dobrze.
Urszula zerknęła na rozłożoną gazetę.
– Coś ciekawego? – zapytała.
– Nie – odpowiedziałem, zwijając „Trybunę Ludu”, po czym dodałem: – Wyjeżdżam do Gójska. Proszę, zajmij się mieszkaniem. – Spojrzałem błagalnie w jej szmaragdowe oczy, licząc na wyrozumiałość.
Przez ostatni rok opiekowała się moim mieszkaniem, więc nie musiała się zgodzić. Liczyłem jednak, że się zgodzi. Stała przez dłuższą chwilę, przyglądając mi się. Nie miała innego wyjścia, jak tylko znów doglądać moje lokum.
– Jak zwykle – odpowiedziała, zagryzając wargę i wzruszając ramionami. – Mam inne wyjście? Zajmę się – dodała szorstko, spoglądając na mnie spod ciemnych brwi. Nie pierwszy raz prosiłem ją o opiekę nad mieszkaniem.
– Kiedy wrócisz? – dopytała.
– Jak skończę – odpowiedziałem dyplomatycznie. – Szef daje mi dwa tygodnie, więc myślę, że na początku sierpnia. Czy to dla ciebie kłopot?
– Nie. Żaden kłopot, ale muszę wiedzieć, jak długo mam zajmować się twoim mieszkaniem. Mam swoje życie. Ty pewnie znów ściągniesz na siebie jakieś kłopoty i będziesz szukał pomocy – powiedziała, patrząc na mnie z niepokojem.
– Oby nie. Nie tym razem, obiecuję. Dziękuję, że zaopiekujesz się moimi czterema kątami. Kwiatki i ja będziemy ci wdzięczni. Pamiętaj, żeby z nimi chwilę porozmawiać. Lubią to – dodałem.
Wziąłem do ręki filiżankę i wypiłem łyk kawy.
– Marek, skończ czarować. Na mnie już to nie działa. Może kiedyś bym ci uwierzyła, ale dziś za dobrze cię znam i wiem, że może być różnie, ale podziękowania przyjmuję – Urszula podsumowała, wzruszając ramionami. Wyszła z gabinetu. Odprowadziłem ją wzrokiem.
Przez dłuższą chwilę delektowałem się kawą, zastanawiając się co dalej. Jak dotrzeć do Sierpca, a potem do Gójska? Zadzwoniłem na informację, by sprawdzić, o której godzinie jest najbliższy pociąg. Okazało się, że punktualnie o dwunastej. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie, dochodziła dziesiąta, miałem zatem niewiele czasu. Wysunąłem szufladę i wyjąłem kopertę z nazwiskiem stróża. Nie otwierając, schowałem ją do kieszeni spodni. Było kilka minut po dziesiątej, gdy wyszedłem z redakcji i udałem się do domu. Mieszkanie było puste. Nikt w nim na mnie nie czekał. Z jego okien mogłem obserwować ludzi, którzy każdego dnia przewijali się przez ulicę. Kiedy miałem wolną chwilę, siadałem na parapecie i przez lunetę przyglądałem się ich twarzom. Można z nich było wszystko wyczytać – radość, smutek, gniew, złość. Lubiłem to robić, ale było to moją tajemnicą – tak samo jak rozmowy z roślinami. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, nawet Urszuli gdy byliśmy razem. Może dlatego, że podpatrywanie ludzi i rozmowy z roślinami mogły się komuś źle kojarzyć, a ja wolałem tego uniknąć.
Spakowałem plecak, do którego wrzuciłem bieliznę, aparat fotograficzny Zenit z pięcioma zapasowymi kliszami, notatnik, ołówek, długopis, kilka ubrań (hawajskie koszule, dżinsy, swetry, kurtkę przeciwdeszczową), przybory toaletowe oraz kopertę z redakcji. Nie zapomniałem o kupionej powieści detektywistycznej Stanisława Lema Katar. Natomiast do kieszeni spodni włożyłem grę „Wilk i zając”, z którą nie rozstawałem się od pewnego czasu. Na głowę włożyłem słomiany kapelusz z Egiptu. Byłem gotowy do drogi.
Kilka chwil później wiszący na ścianie stary drewniany zegar z kurantem wybił jedenastą, co oznaczało, że do odjazdu pociągu została godzina. Choć to sporo czasu, droga na dworzec Toruń Miasto zajmowała około dwudziestu minut. Musiałem jeszcze kupić bilet, co w sezonie wakacyjnym trwało dłużej. Pięć minut po jedenastej wyszedłem z mieszkania i ruszyłem zatłoczoną ulicą Szeroką w stronę dworca. Zgodnie z planem zamierzałem jechać pociągiem do Sierpca, a następnie autobusem do Gójska. Planowałem zatrzymać się w Sierpcu u Króla. „Głos Sierpecki”, którego od trzech lat był szefem, po raz pierwszy ukazał się w latach dwudziestych dwudziestego wieku. W czasie wojny zaprzestano wydawania go i dopiero Bronek wraz z dwoma kolegami reaktywowali ten tygodnik. Chciałem Królowi zrobić niespodziankę, a przy okazji porozmawiać o tym, co działo się na wsi.
Czas szybko płynął. Upalny lipcowy dzień napełniał wszystkich pozytywną energią. Wonny zapach kwitnących kwiatów unosił się w powietrzu. Przyroda nie próżnowała, zielone liście łopotały na wietrze, a gołębie, których w mieście była niezliczona ilość, wesoło śpiewały ptasie przeboje. Kiedy dotarłem na dworzec, kupiłem bilet i czekałem na pociąg. Po chwili z głośników dobiegła zapowiedź: „Uwaga, uwaga! Pociąg osobowy z Torunia Głównego do Sierpca przez Lipno, Skępe wjedzie na tor pierwszy przy peronie pierwszym. Proszę zachować ostrożność i nie zbliżać się do krawędzi peronu”.
Wbiegłem schodami na peron. Nim kobieta skończyła mówić, czarny dym wydobywający się z komina parowozu zaczął brudzić błękitne niebo nad dworcem. Żelazny smok wjechał na dworzec, ciągnąc za sobą pięć pasażerskich wagonów. Czekałem, aż się zatrzyma. Widok pociągu przypomniał mi o wypadku sprzed dwóch lat – młoda kobieta została wepchnięta pod nadjeżdżający skład przez wybiegającego z podziemnego wejścia mężczyznę. Zginęła. Od tamtej pory zawsze stawałem z dala od krawędzi peronu, obawiając się, że ktoś mógłby mnie popchnąć. Mimo że byłem małej wiary, po kryjomu zrobiłem znak krzyża i ucałowałem zawieszony na szyi złoty medalik szkaplerza karmelitańskiego, na którego jednej stronie znajdował się wizerunek Matki Boskiej Skępskiej z wygrawerowaną literą K, a na drugiej Serca Jezusa z wygrawerowaną literą J i liczbą 46.
Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem, a ja wsiadłem wraz z tłumem pasażerów. Było bardzo ciasno. Ludzie tłoczyli się. Miałem szczęście, bo udało mi się znaleźć wolne miejsce. Usiadłem i czekałem na odjazd. Przez uchylone okno do wnętrza wagonu, zaczął wdzierać się dym z parowozu. Zamknąłem je. Punktualnie o dwunastej pociąg ruszył. Kolejne minuty i kwadranse wypełniałem obserwacją krajobrazów. Konduktor, który pojawił się w wagonie po minięciu dworca Toruń Wschodni, sprawdził bilety i poszedł do służbowego przedziału. Ludzie głośno ze sobą rozmawiali. Jeden przekrzykiwał drugiego. Na chwilę zamknąłem oczy i przysnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Gdy się obudziłem, wydawało mi się, że zbliżamy się do dworca w Sierpcu. Jednak nie byłem pewien. Zapytałem więc dobrze zbudowanej kobiety o kasztanowych opadających na ramiona włosach, ubranej w kwiaciastą suknię z dużym dekoltem, w którym brylowały ogromne piersi. Każdy chłop na widok takich klejnotów by się oślinił. Przełknąłem ślinę.
– Przepraszam panią. Czy daleko do Sierpca? – zapytałem, przecierając zaspane oczy.
– Właśnie dojeżdżamy – odpowiedziała krótko.
– Dziękuję. Myślałem, że przespałem stację – rzuciłem, nieco usprawiedliwiając się i zerknąłem przez szybę.
Na horyzoncie widać było pierwsze budynki Sierpca. Po chwili pociąg zaczął hamować. Głośne tarcie kół o szyny rozeszło się po okolicy. Wreszcie stanął. Zabrałem plecak i kapelusz, opuściłem wygodne miejsce w wagonie. Na peronie spojrzałem na zegarek – była czternasta. Do redakcji było kawałek drogi, ale wiedziałem, że autobus odjeżdżał o osiemnastej z dworca przy ulicy Konstytucji 3 Maja, naprzeciwko Liceum Ogólnokształcącego. Miałem więc cztery godziny, które zamierzałem wykorzystać na spotkanie i rozmowę z Królem. Liczyłem, że Bronek ucieszy się z mojej wizyty.
Przemknąłem przez gmach dworca i wyszedłem na zewnątrz. Przed budynkiem tłum ludzi czekał na autobusy, które co chwilę podjeżdżały, zabierając kolejnych pasażerów. Rozejrzałem się, po czym zbiegłem po schodach i przeciskając się przez tłum, wyszedłem na niewielki plac, gdzie stały taksówki. Nie zatrzymując się, ruszyłem ulicą Dworcową w stronę Piastowskiej. Szpaler drzew dawał nieco wytchnienia od upału. Wolnym krokiem zmierzałem w stronę redakcji „Głosu Sierpca”, poprawiając plecak, który co chwilę zsuwał mi się z ramienia. Miałem jedynie kilka godzin na rozmowę z Królem, ale nie śpieszyłem się. Wyznawałem zasadę, że lepiej wszystko robić dokładnie i powoli, niż na odwal. Czterysta metrów Dworcowej pokonałem w pięć minut, po czym skręciłem w lewo w Piastowską. Sto metrów dalej dotarłem do skrzyżowania z ulicą Świętokrzyską. Na rogu stał dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły z napisem „Centrum Kultury i Sztuki”. To tam mieściła się redakcja. Przeszedłem przez jezdnię i wszedłem do środka. Betonowymi schodami wdrapałem się na pierwsze piętro. Korytarz był szeroki, po obu stronach znajdowały się drzwi, a przy niektórych z nich krzesła. Na ścianach wisiały pejzaże i donice z kwiatami. Pomieszczenia redakcji były na końcu. Prowadzony dźwiękiem stukania na maszynie ruszyłem przed siebie. Im bliżej, tym odgłos stawał się wyraźniejszy i głośniejszy. Po chwili byłem na miejscu.
Drzwi były uchylone. Zapukałem, lecz nikt nie odpowiedział. Wszedłem. Pomieszczenie tonęło w papierosowym dymie. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to nie redakcja tylko śmietnik. Wszędzie leżały sterty gazet i papierów: na podłodze, na stole stojącym na środku pokoju, przy którym stały cztery drewniane krzesła, na trzech biurkach rozlokowanych w rogach, czterech szafach stojących przy ścianach. Przy jednym z biurek siedział odwrócony plecami do drzwi mężczyzna i stukał na maszynie. Od razu go poznałem – kręcone, czarne włosy opadające na ramiona i kłęby dymu unoszące się z papierosa. To był Król. Nie potrafił funkcjonować bez papierosów. Budził się, zapalał Klubowego, a potem następnego, następnego i tak do późna w nocy. To nałóg, który pozwalał mu zapomnieć o bolesnej przeszłości. Mój rówieśnik – miał za sobą dwadzieścia dziewięć lat życia, z których ostatnie dwa były dla niego piekłem.
Siedział wpatrzony w kartkę papieru umieszczoną w maszynie, na której co chwilę pojawiały się kolejne wyrazy. Wyłączony z otoczenia koncentrował się na pracy. Widać, że myślami był zupełnie gdzie indziej, pewnie w miejscu akcji swojego reportażu. Ubrany w niebieską koszulę, czerwoną apaszkę pod szyją i czarne dżinsy, z lekkim zarostem sprawiał wrażenie kogoś ważnego, a zarazem ciepłego. Na jego prawym policzku widniała blizna – pozostałość po tym piekielnym dniu, o którym nie sposób było zapomnieć.
Z Bronkiem poznaliśmy się jeszcze w dzieciństwie. Potem przez wiele lat nie mieliśmy kontaktu. Dopiero na studiach dziennikarskich w Warszawie odnowiliśmy znajomość. Obaj próbowaliśmy podbić serce Basi, lecz ona wybrała Bronisława. Bywałem u Królów, gdy tylko przejeżdżałem przez Sierpc. Te spotkania zawsze przywoływały wspomnienia z lat studenckich. Jednak po tragicznej śmierci Basi i dzieci nasze drogi się rozeszły. To spotkanie miało być pierwszym po blisko dwóch latach.NIEWYJAŚNIONE SPRAWY
Podszedłem do Króla cicho niczym kot i stanąłem za jego plecami.
– Witaj przyjacielu! – zawołałem, łapiąc go za ramiona.
– O cholera! Ale mnie wystraszyłeś! – Bronek poderwał się z miejsca i odwrócił gwałtownie. Wstał i mocno mnie uściskał. – Kopę lat przyjacielu! Jak dobrze cię widzieć. – Ucieszył się na mój widok.
– Nie przesadzaj, Bronek – roześmiałem się. – Tylko dwa lata się nie widzieliśmy.
– Nic się nie zmieniłeś. Pewnie w Egipcie miałeś dużo roboty? – powiedział, wciąż promieniejąc.
– Skąd wiesz, że byłem w Egipcie? – zapytałem zaskoczony. Wydawało mi się, że o wyjeździe nikomu nie mówiłem.
– Mam swoich informatorów – odpowiedział tajemniczo. Tak naprawdę o pobycie Marka w Egipcie dowiedział się z artykułu, który ukazał się w „Nowinkach”, lecz nie chciał o tym mówić.
– No, opowiadaj, jak było? Co robiłeś? Jak tam żyją ludzie? Archeolodzy coś znaleźli?
– Cóż, roboty miałem dużo, od świtu do nocy – zacząłem. – Moim kolegom udało się dotrzeć do grobowców, ale niestety, już splądrowanych. A ludzie? Są wyjątkowi. Musisz tam pojechać, by poznać Egipcjan, a szczególnie Egipcjanki… – roześmiałem się. – Natomiast po zmroku…
– Znając ciebie, to po zmroku pewnie było wesoło… – przerwał mi ze śmiechem. – Siadaj – wskazał na krzesła przy stole na środku gabinetu. – I opowiadaj, co u ciebie słychać? – dopytywał z zaciekawieniem.
– Lepiej ty powiedz, co się u ciebie zmieniło?
Zauważyłem, że był rozpromieniony. Widać, że dawne nieszczęścia zaczęły się zabliźniać.
– Mam narzeczoną – wypalił.
– No stary! – Zatarłem ręce. – To wspaniale! Trzeba to oblać! – powiedziałem, klepiąc go po ramieniu. – Nareszcie wracasz z dalekiej podróży.
Ucieszyłem się, że wreszcie, po blisko dwóch latach żałoby, Bronkowi udało się znaleźć kogoś, z kim znów może być szczęśliwy, do kogo może się przytulić, tak jak to robił, gdy żyła Basia i dzieci. Narzeczona stała się dla niego światełkiem w tunelu, nadzieją, której tak długo mu brakowało. Widząc go emanującego radością, byłem dumny z olbrzyma, że znowu odnalazł szczęście.
– Tak Marku. Wracam. Powoli wracam – westchnął. W jego głosie znów pojawił się smutek. Nie chciałem, by pogrążył się w melancholii, więc szybko zmieniłem temat.
– To opijamy nasze spotkanie? – zapytałem, stukając dłonią w blat stołu.
– Jeśli masz czas, zapraszam do mnie na kieliszek wódki i partyjkę szachów. Będziemy mogli porozmawiać w spokoju. Tu zawsze ktoś się kręci – redaktorzy, goście.
– Wiesz doskonale, że dla ciebie zawsze znajdę czas. Tym bardziej że dawno się nie widzieliśmy. A szachy! Brakowało mi tego. Wódki też się napiję, bo w twoim towarzystwie zawsze smakuje wyśmienicie – powiedziałem i zatarłem ręce.
– Wspaniale. W końcu będziesz miał szansę się odegrać. – Bronek spojrzał na mnie z wyzwaniem w oczach.
– Przez cały czas marzyłem o rewanżu. Nie myśl, że zapomniałem, jak się gra w szachy – odgryzłem się.
Pamiętałem ostatnią porażkę sprzed dwóch lat, gdy Król wygrał partię szachów trwającą blisko siedem godzin. To był maraton szachowy, który trwał i trwał, a Basia i dzieci kibicowali nam z boku. Wtedy nie wiedziałem, że widzę ich po raz ostatni. Wspomnienia wróciły jak bumerang i rozpłynęły się z chwilą, gdy odezwał się Bronek:
– Mam nadzieję… A właściwie, co cię do nas sprowadza? Nie uwierzę, że przyjechałeś specjalnie do mnie. – Był ciekaw, co przywiało mnie w rejon Sierpca.
– Mam zadanie do wykonania. To sprawa służbowa.
– Zadanie? Tobie zawsze ktoś daje zadania. Co to za robota? Możesz uchylić rąbka, chyba że to tajemnica dziennikarska? – Król zasypał mnie lawiną chaotycznych, ale bardzo dociekliwych pytań. – Zanim odpowiesz, pozwól, że zapytam o coś jeszcze – dodał, drapiąc się po brodzie. Jego wzrok świdrował moją twarz.
– Słucham?
– Sorry, że dopiero teraz pytam, ale… czego się napijesz, chłopie?
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
– Kurwa! Już myślałem, że nic mi nie zaproponujesz – roześmiałem się, waląc ręką w stół.
– Hola. Hola! Tylko bez kiełbasy. Wiem, że potrafisz kląć jak szewc. – Bronek powstrzymał mnie przed nadmiernym używaniem wulgaryzmów. Nie znosił tego.
– Każdy ma jakieś słabości. Ja do przekleństw, ty do papierosów – zripostowałem.
– Daj spokój – przytaknął, kiwając głową. – One mnie wykończą, ale bez nich świat byłby gorszy.
– No nie powiedziałbym… Zdrowie miał byś lepsze i pewnie dłużej byś pożył. Tak mówią lekarze.
– Sorry. Kończymy temat papierosów – Bronek przerwał nerwowo. – Herbata, kawa czy „zimny napój”? – zapytał, puszczając oczko, co sugerowało, że „zimny napój” to coś z procentami.
Zmrużyłem oczy i po krótkiej chwili zastanowienia odpowiedziałem:
– Herbatę poproszę, a „zimny napój” zostawmy na wieczór – długi wieczór.
– Za to cię lubię – przyznał, włączając grzałkę w dzbanku.
Na stoliku roiło się od różnych rzeczy, można to było określić „arsenałem do parzenia i robienia gorących napojów”: blaszane pudełko z napisem „Herbata Jubileuszowa”, słoik z kawą mieloną, cukiernica wypełniona białym proszkiem, kilka szklanek na spodkach, łyżeczki i oczywiście dzbanek z grzałką.
– Mam indyjską Madras. Może być? – zapytał.
– Tak. Jak najbardziej. – Kiwnąłem głową. – Oczywiście mocna – dorzuciłem.
Uwielbiałem pić czaj, czyli napar zrobiony z czterech, pięciu czubatych łyżeczek herbaty zalanych wrzątkiem. Przyrządzałem go prawie codziennie. Przepis zapamiętałem z wojska. W koszarach nie wolno było pić alkoholu, więc ktoś wymyślił czaj, który po wypiciu pobudzał i dawał uczucie lekkiego zawrotu głowy, trochę jak alkohol, ale bez kaca. Działał na nas jak marihuana, lecz był bezpieczniejszy i nie szkodził.
– Kurde blade, zupełnie zapomniałem, że pijesz czaj – zaśmiał się, dosypując herbaty do szklanki. Sobie wsypał o wiele mniej. – Za pięć minut będzie gotowa.
Tymczasem ja zerknąłem na stos gazet leżących na stole. Wziąłem jedną z nich i zacząłem przeglądać. Był to jeden z numerów „Głosu Sierpeckiego”. Przeleciałem wzrokiem pierwszą stronę. Już chciałem przewrócić na kolejną, gdy Bronek zapytał:
– Mamy czas, by porozmawiać?
– Jakieś trzy godziny – zażartowałem, robiąc poważną minę.
– Jak to? – zdziwił się. – Przecież przed chwilą mówiłeś, że „zimne napoje” zostają na wieczór, a teraz mówisz, że zostały nam trzy godziny? Coś kręcisz chłopie. – Bronek świdrował mnie wzorkiem.
– O osiemnastej mam autobus do Gójska – powiedziałem poważnie i spojrzałem na mój elektroniczny zegarek marki Montana, który był wtedy hitem. Kupiłem go zaraz po powrocie z Egiptu.
– Wykluczone. Powtarzam, wykluczone. Nie puszczę cię. Pojedziesz jutro. Dziś musimy, po pierwsze, opić nasze spotkanie, po drugie, chciałbym, żebyś poznał moją wspaniałą dziewczynę – powiedział z zapałem. – No i po trzecie, szachy.
– Stary! Nie mam wyjścia, muszę poznać twoją dziewczynę, skoro jest taka wspaniała. A szachy? Nie mogę odpuścić takiej okazji. Rewanż śnił mi się przez większość nocy w Egipcie. Zostaję do jutra. Miałem zamiar jechać do Gójska, ale twoje zaproszenie przebiło wszystkie moje plany – dodałem.
– O to chodzi. Pogadamy, wypijemy. Wszak trunek wpływa pozytywnie na szare komórki. Po alkoholu lepiej się myśli i…
– …gra w szachy – wszedłem mu w słowo.
– Dokładnie! – Kiwnął głową.
– Woda się gotuje! – zawołałem, widząc kipiący dzbanek.
Bronek wyłączył grzałkę, zalał obie szklanki herbaty, po czym ostrożnie przeniósł je na stół. Usiedliśmy i przez chwilę delektowaliśmy się ciszą oraz herbatą. Promienie słońca ślizgały się po stole, rozjaśniając pomieszczenie. Wreszcie Król odezwał się:
– Mów, co to za zadanie? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Takie tam… – Machnąłem ręką. – Mam zrobić wywiad z mieszkańcami wsi. Naczelny dał mi namiary na jakiegoś stróża nocnego, u którego mam się zatrzymać.
– Jak się nazywa? Może go znam? – Bronek dopytywał.
– Poczekaj, sprawdzę. – Z plecaka wyciągnąłem niebieską kopertę i szybko odczytałem:
– Jakub Gawłowski.
– Gawłowski? – Król podrapał się po policzku. – Ostatnio gdzieś o nim czytałem. Nawet wypytywałem o niego, będąc w Gójsku. – Podniósł wzrok i spojrzał na mnie.
– Co o nim wiesz ? – zapytałem szeptem.
– Ja? Niewiele… – zaczął, ale nagle przerwał…
Bóg wiedział, czy to było celowe, czy po prostu nie wiedział, co powiedzieć? Bronek spojrzał na drzwi, jakby na kogoś czekał. Po chwili odetchnął z ulgą.
– Chyba jednak coś wiesz? – przerwałem milczenie. – Mam wrażenie, że na kogoś czekasz.
– Nie, nie czekam. Skąd taki pomysł?
– Tak mi się jakoś wydawało.
– Mhm – zamruczał pod nosem. – Spokojnie. Szczerze mówiąc, niewiele wiem o Gawłowskim. Proponuję, abyśmy skończyli herbatę, a potem pojedziemy do mnie. Tam pogadamy o stróżu i innych rzeczach. Co ty na to? – zapytał, stukając łyżeczką o brzeg szklanki.
– Okej. Kończymy i jedziemy.
– Za chwilę, jeśli mogę? Muszę jeszcze skończyć artykuł. Za dwa dni mamy wielkie święto – dwudziesty drugi lipca, Święto Odrodzenia Narodowego.
– Cholera, zupełnie mi to wyleciało z głowy.
Przez te lata spędzone za granicą zapomniałem o najważniejszym komunistycznym święcie.
– Trzeba się szykować na zakupy. Pewnie władza rzuci do sklepów świeży towar – dodałem z ironią.
– Zapewne. To co? Daj mi chwilę. Dosłownie kilka zdań i możemy ruszać – Bronek nakreślił plan działania.
– Kończ, a ja poczytam twoje gazety – powiedziałem, biorąc kolejne wydanie „Głosu Sierpeckiego”.
– Czytaj, czytaj. – Król machnął ręką, nie tracąc czasu.
Wstał od stołu i usiadł przy biurku, ponownie stukając w klawisze maszyny. Miarowe, szybkie uderzenia odbijały się melodyjnym echem po pokoju.
Siedząc przy stole, sączyłem ostatnie krople czaju. Wreszcie miałem czas, by sięgnąć po „Głos Sierpecki”. Był to lokalny tygodnik pełen ciekawostek z życia mieszkańców Sierpca i okolic. Zawsze znalazło się tam coś o miejscowych wydarzeniach, sport, porady dla kobiet, ogłoszenia, a także kroniki kryminalne pełne drobnych przestępstw i skandali. Nie brakowało też lokalnej polityki. Czytałem coraz bardziej pochłonięty treścią. Nawet nie zauważyłem, kiedy Król skończył.
Bronek wyciągnął z maszyny kartkę, czytał w skupieniu i z satysfakcją powiedział sam do siebie:
– Jest dobrze!
Słysząc to, oderwałem wzrok od gazety i spojrzałem na niego.
– Dobrze? Co masz na myśli, Bronku? – zapytałem zaciekawiony.
– A co ja mogę mieć na myśli? Artykuł – zareagował bez namysłu.
– Skończyłeś?
– Tak, skończyłem – potwierdził, chowając maszynopis do papierowej teczki. Zapakował ją do aktówki.
– Idziemy! – krzyknął, podrywając się z fotela.
Wziął pod pachę aktówkę i ruszył w stronę wyjścia. Gdy byliśmy już przy drzwiach, do środka wpadł jeden z redakcyjnych kolegów Bronisława – pulchny wąsacz o szpakowatych włosach, ubrany w kolorową hawajską koszulę i dżinsy. Od progu krzyczał:
– Cześć Bronek! Sorry, że się spóźniłem, ale miałem stłuczkę.
– Jaką stłuczkę? Cholera, znów rozwaliłeś redakcyjny samochód? – Bronek zapytał zirytowany.
– Oj tam, oj tam, zaraz rozwaliłeś – wąsacz zaczął się usprawiedliwiać. – Ktoś je rozwalił. W tym momencie zauważył mnie i zmienił ton:
– Przepraszam, nie przedstawiłem się – zwrócił się do mnie, wyciągając rękę. – Adam Bury.
– Marek Gajewski – odpowiedziałem.
– Gajewski? – Adam zmrużył oczy. – Czy to nie pan uratował życie Bronisławowi? – zapytał nieoczekiwanie.
– Tak jakoś wyszło – odpowiedziałem, zerkając na Bronka. – A czemu pan pyta?
– Nie poznał mnie pan?
– Nie – przyznałem z zakłopotaniem.
– Szkoda, to mnie pan wysłał po pogotowie. Jestem tym młodzieńcem, który pomagał panu nad rzeką.
– Ja cię chrzanię – szepnąłem, przełykając ślinę. – Ty jesteś Adam, kolega Bronka?