Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice Joan - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnice Joan - ebook

Prawdziwa historia fascynującej kobiety szpiega

Na podstawie powieści powstał film z Judi Dench i Sophie Cookson w rolach głównych

Nietypowa powieść szpiegowska o niemożliwych do rozstrzygnięcia dylematach moralnych i niezwykle trudnych decyzjach, które mogą zaważyć na całym życiu…

Cambridge roku 1937 pełne jest idei i idealistów, a Joan, która dotąd nie obracała się w wielkim świecie, jest nimi wprost oczarowana. Znajomość z przebojowymi Sonią i Leo, studentami rosyjskiego pochodzenia, coraz bardziej się zacieśnia, ale gdy lata uniwersyteckie dobiegają końca i rozpoczyna się dorosłe życie, trudno jest pozostać lojalnym w stosunku do dawnych przyjaciół.

Niemal siedemdziesiąt lat później Joan Stanley zostaje oskarżona o zdradę państwową i przekazywanie ściśle tajnych informacji Sowietom. Kobieta utrzymuje, że jej decyzja była podyktowana osobliwymi czasami wojny.

Joan Stanley skrywa tajemnicę.

Przez pięćdziesiąt lat była kochającą matką, czułą babcią, we wtorkowe popołudnia adeptką malowania akwarelami, a w czwartkowe uczestniczką zajęć tanecznych. Aż do pewnego słonecznego wiosennego poranka… Ktoś bowiem odkrył jej latami tajoną tożsamość.

Joan Stanley była szpiegiem.

Wciągająca powieść o szpiegach, lojalności poddanej próbie i niebezpiecznych konsekwencjach dobrych intencji. „Publishers Weekly”

Rooney stworzyła wspaniałą narrację; z elegancją przedstawiła kobietę wiodącą szczęśliwe i spokojne życie do czasu, gdy MI5 zapukała do jej drzwi. „Kirkus Review”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-890-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niedziela, godzina 11.17

Nikt nie musi jej mówić, jaka była przyczyna śmierci.

Dostarczona przez posłańca notka od adwokata jest krótka i neutralna, zawiera szczegóły pogrzebu wyznaczonego na piątek oraz kopię nekrologu z „Daily Telegraph”. Nekrolog opisuje życie sir Williama Mitchella. Dzieciństwo spędził w Sherborne w hrabstwie Dorset, w wieku ośmiu lat zachorował na polio (o tym nie wiedziała), cudem wrócił do zdrowia, w szkole wykazał się talentami do łaciny i greki. Wyjechał do Cambridge, by studiować języki nowożytne i średniowieczne, podczas wojny został zwerbowany do Special Operations Executive, później zaś awansował na wysokie stanowisko w Foreign Office, ministerstwie spraw zagranicznych, i doradzał rządowi brytyjskiemu oraz rządom państw należących do Commonwealthu w sprawach wywiadu. Otrzymał doktoraty honoris causa wielu uczelni. Najwięcej radości sprawiały mu wędrówki po szkockich wzgórzach z żoną, która zmarła przed kilku laty. O tym także nie wiedziała.

Jedno natomiast już wie: najwyraźniej umarł spokojnie we śnie.

Kładzie na stole list i artykuł, oddychając pośpiesznie, urywanie. Pod jej paznokciami widnieją półksiężyce brudu, fartuch także jest poplamiony i na kremowej kopercie zostały smugi. Trzy terakotowe donice stoją na stole tam, gdzie je porzuciła, każda jest do połowy napełniona ziemią uklepaną wokół łodyżek geranium ściętych rano w ogrodzie sąsiada, ale jakimś sposobem ta przerwa w pracach je odmieniła, już nie są delikatne i zwycięskie po przetrwaniu chłodów środka angielskiej zimy, tylko zdziczałe i nieuczciwie zdobyte.

Myśli o srebrnym wisiorku, który William dał jej sześćdziesiąt lat temu, identyczne nosili on i Rupert: medalik przedstawiał Świętego Krzysztofa w łachmanach, przenoszącego na ramionach Jezusa przez wzburzone morze. Nie miała pojęcia, co medalik zawiera, bo mylnie zinterpretowała jego znaczenie. Nie było widać czubka igły z kurarą, substancją wybraną dlatego, że nie pozostawia śladów, rozluźniającą mięśnie tak skutecznie, że płuca przestają pracować niemal od razu. Śmierć przez uduszenie. Tak nieruchoma, że uważana za spokojną. Nie przyjęłaby takiego prezentu od Williama, gdyby wiedziała, co to jest, ale kiedy przeczytała instrukcję, na zwrot było już za późno. William tak to zaaranżował. Chciał, by ona także miała wybór. Na wszelki wypadek.

Czy tak właśnie się stało? Czy w końcu, po tych wszystkich latach, przyszli po niego? Jeśli tak, musiało to znaczyć, że pojawiły się nowe dowody, niepodważalne dowody, które go przekonały, że nie warto podejmować prób obrony siebie i swojej reputacji. Lepiej umrzeć, niż ryzykować, że odbiorą mu tytuł szlachecki, że będzie musiał znosić publiczne oskarżenia i wstyd nieodłącznie towarzyszące tego rodzaju rewelacjom, a także nieunikniony proces sądowy. I dlaczego miałby cierpieć takie upokorzenia? Jego żona nie żyła, nie miał dzieci. Nic go nie powstrzymywało.

Nie musiał chronić syna jak ona.

Nekrologowi towarzyszy fotografia młodego Williama, na której jego rysy są czyste i nieskazitelne jak wtedy, gdy widziała go po raz ostatni. Oczy spoglądają prosto w obiektyw, na ustach igra uśmieszek, jakby wiedział o czymś, o czym nie powinien wiedzieć. Joan wyobraża sobie, że reszcie świata mglistość czarno-białej fotografii może wydawać się wspaniała i wzniosła, obraz młodzieńca z minionej epoki. Ona jednak ma wrażenie, że patrzy na ducha.

Przychodzą przed południem tego samego dnia. Z okna sypialni Joan widzi, jak długi czarny samochód skręca na cichą podmiejską uliczkę z szeregowcami pokrytymi tynkiem kamyczkowym; zamieszkała tutaj piętnaście lat temu, gdy po śmierci męża wróciła z Australii do Anglii. Samochód nie pasuje do tej części południowo-wschodniego Londynu. Wysiadają z niego mężczyzna i kobieta, rozglądają się po otoczeniu. Kobieta ma szpilki i elegancki beżowy płaszcz, mężczyzna trzyma w ręce aktówkę. Stoją obok siebie i konferują, zwróceni twarzami do domu po drugiej stronie ulicy.

Ramiona i kark Joan pokrywają się gęsią skórką. Z jakiegoś powodu zawsze sądziła, że to się stanie nocą. Nie wyobrażała sobie dnia takiego jak dzisiejszy, zimnego, słonecznego i pozostającego w absolutnym bezruchu. Obserwuje, jak tamci przechodzą przez ulicę i otwierają furtkę. Niewykluczone, że popada w paranoję. Przecież mogą być kimkolwiek, pracownikami socjalnymi albo sprzedawcami jedzenia na wynos. Już odsyłała takich ludzi.

Pukanie jest donośne i szybkie, oficjalne.

– Proszę otworzyć. Służba bezpieczeństwa.

Joan odsuwa się gwałtownie, z sercem walącym nieregularnie wypuszcza zasłonę z ręki. Za stara, żeby uciekać. Ciekawe, co by zrobili, gdyby nie otworzyła drzwi. Wyważyliby je? Czy raczej uwierzyli, że nie ma jej w domu, i wrócili jutro? Mogłaby poczekać, aż odejdą, a potem… Myśl się urywa. Co mogłaby zrobić potem? Dokąd wyjechać na niewiadomy czas bez wzbudzania podejrzeń? I jak wytłumaczyłaby to synowi?

Pukanie się powtarza, tym razem głośniejsze.

Joan splata ręce na brzuchu; myśli, że może pojadą do syna, jeśli tutaj jej nie zastaną. Czuje falę gorąca na karku, oczyma wyobraźni widząc, jak jeden z chłopców Nicka, płowowłosy i beztroski w stroju piłkarskim, otwiera drzwi, po czym woła, że jacyś ludzie pytają o babcię. Gdyby Nick zobaczył tych dwoje w eleganckich ubraniach i ich czarny samochód, pomyślałby, że przyszli poinformować go o śmierci matki, i Joan czuje wyrzuty sumienia, wyobrażając sobie jego szok.

A później jeszcze większy, straszniejszy wstrząs, gdy Nick się dowiaduje, że nie o tym chcą mu powiedzieć.

Która z tych ewentualności byłaby gorsza?

Do jej umysłu wkrada się myśl, bardzo zuchwała, a zarazem niezwykle delikatna, i Joan czuje zimny spazm strachu przesuwający ostrym palcem po jej plecach. Tak, rozumie, dlaczego William uznał, że lepiej odebrać sobie życie. Ona także teraz mogłaby to zrobić, wyjęłaby medalik ze Świętym Krzysztofem z nocnego stolika, otworzyła go, odsłaniając czubek igły, po raz ostatni położyła się w łóżku i nie musiałaby stawiać im czoła. Wszystko by się skończyło, a kiedy by ją znaleźli, sprawiałaby wrażenie równie spokojnej jak William, równie niewinnej. Jakież to byłoby łatwe.

Ale łatwe dla kogo?

Po pierwsze, a nuż teraz obecność kurary we krwi da się wykryć, nawet jeśli było to niewykonalne sześćdziesiąt lat temu, i sekcja zwłok by to wykazała. Istnieje też ewentualność, że trucizna nie zadziała, bo jest za stara, albo zadziała połowicznie. Niezależnie zresztą od tego, czy jest wykrywalna, czy nie, służby mogą nadal prowadzić raz rozpoczęte śledztwo. Nick musiałby samotnie mierzyć się z ich oskarżeniami, a Joan wie przecież, że biorąc pod uwagę okoliczności, nie spocząłby, dopóki nie oczyściłby matki z postawionych jej zarzutów, jakiekolwiek by były. Jest adwokatem, z natury żarliwie opiekuńczym. Walczyłby do ostatniego tchu, jeśli wierzyłby, że tak należy postąpić. Wszystkie te rewelacje wydawałyby się zbyt naciągane, zbyt nieprawdopodobne, by je odnieść do matki, którą znał całe swoje życie.

W odbiciu w szybie Joan obserwuje, jak mężczyzna i kobieta wracają na chodnik, gdzie przystają, by popatrzeć na dom, zanim ruszą do samochodu. Cofa się w głąb pokoju. W głowie się jej nie mieści, że to się dzieje. Jedne drzwi samochodu otwierają się i zamykają, potem drugie. Agenci wsiadają, żeby na nią czekać albo pojechać do Nicka. Joan nie zna ich zamiarów.

To nie tak miało się skończyć. Wstrząśnięta przypomina sobie swoją młodość; widziany z tej odległości obraz przedstawia w technicolorze życie, które wydaje się obce – Joan nie potrafi uwierzyć, że należało do niej. Jakże się różni od tej spokojnej egzystencji, którą teraz prowadzi, gdzie jedynymi wydarzeniami zapełniającymi jej dni są lekcje malowania akwarelami we wtorkowe popołudnia i tańca towarzyskiego w czwartki, przerywane regularnymi wizytami Nicka i jego rodziny. Życie spokojne i satysfakcjonujące, choć niezupełnie to wyjątkowe, które niegdyś sobie wyobrażała. Ale to jej życie. Jedyne, jakie ma. Nie po to milczała przez tyle lat, by miała stracić je teraz, gdy jest tak blisko końca.

Robi głęboki wdech i energicznie maszeruje przez pokój, już się nie przejmując, czy widać ją z ulicy. Musi teraz sama to wyjaśnić. Nie dopuści, by Nick w taki sposób się dowiedział. Popołudniowe słońce wpada białymi rozbłyskami przez okno nad wąskimi schodami, po których pośpiesznie zbiega ku frontowym drzwiom. Zdejmuje srebrny łańcuch i przepycha drzwi nad tą częścią wycieraczki, która ma skłonność do stawiania oporu drewnianej krawędzi. Mruga, żeby oczy przywykły do jaskrawego światła dnia, po czym z sercem dudniącym w piersiach wychodzi za próg. Widzi, że kobieta w ruszającym samochodzie odwraca się, i na moment ich spojrzenia się spotykają.

– Poczekajcie! – woła.

Zabierają ją do wielkiego budynku w wąskiej uliczce niedaleko opactwa Westminster i Parlamentu, w odległości czterdziestu minut jazdy samochodem od domu Joan. Nie rozmawiają z nią, jedynie się upewniają, że jej wygodnie, i pytają, czy chciałaby wezwać adwokata. Odpowiada, że jest jej całkiem wygodnie i nie, nie życzy sobie obecności prawnika. Nie potrzebuje go. Nie aresztowali jej, prawda?

– Formalnie rzecz biorąc, nie, ale…

– Sami widzicie. Nie potrzebuję adwokata.

– To kwestia bezpieczeństwa państwowego. Naprawdę doradzałabym… – Kobieta się waha. – Wydaje mi się, że pani syn jest adwokatem, pani Stanley. Chciałaby pani, żebyśmy się z nim skontaktowali?

– Nie – odpowiada Joan ostro. – Nie chcę go niepokoić. – Przerwa. – Nie zrobiłam nic złego.

Reszta drogi przebiega w milczeniu. Joan splata dłonie jak do modlitwy. Ale się nie modli. Myśli. Upewnia się, że pamięta wszystko, żeby w żadnym momencie jej nie zaskoczyli.

Na miejscu odpinają jej pasy. Wysiada i idzie po schodach z kobietą, panią Hart, a jej partner, Adams, podąża za nimi. Na piętrze zatrzymują się przed małymi drewnianymi drzwiami w rzeźbionej kamiennej framudze. Adams bez słowa podsuwa przepustkę do czarnego pudełka. Rozlega się trzask i Adams otwiera drzwi.

Pani Hart idzie pierwsza wąskim korytarzem. Wprowadza Joan do kwadratowego pokoju ze stołem i trzema krzesłami, a także odbiera aktówkę od Adamsa, który nie wchodzi do środka, tylko zamyka za nimi drzwi. Na stole stoją mikrofony, w odległym kącie pomieszczenia na suficie zamontowano kamerę. Tafla szkła odbija spojrzenie Joan i ta szybko odwraca wzrok, choć jeszcze dostrzega za nią słaby cień Adamsa. Pani Hart siada po jednej stronie stołu i gestem daje znać Joan, żeby zajęła miejsce naprzeciwko.

– Jest pani pewna, że nie chce adwokata?

Joan potakuje.

– Dobrze. – Pani Hart wyjmuje z aktówki dwie teczki. Kładzie je na blacie, po czym cieńszą popycha w stronę Joan. – Zacznijmy od tego.

Joan siada prosto. Nie dotknie teczki.

– Nie zrobiłam nic złego.

– Pani Stanley – mówi agentka – doradzałabym współpracę. Mamy dość dowodów, by doprowadzić do wyroku skazującego. Minister spraw wewnętrznych potraktuje panią łagodnie tylko pod warunkiem, że złoży pani zeznania albo przyzna się do winy. Przekaże informacje… W przeciwnym razie uniemożliwi nam pani okazanie pobłażliwości.

Joan milczy. Ręce ma skrzyżowane na piersiach.

Pani Hart spuszcza wzrok na błyszczącą podłogę sali przesłuchań i nieskazitelnym noskiem buta poprawia aktówkę.

– Jest pani oskarżona o dwudziestosiedmiokrotne pogwałcenie ustawy o tajemnicy państwowej, co w zasadzie jest równoznacznie ze zdradą stanu. Niewątpliwie ma pani świadomość, że to nie jest błahe oskarżenie. Jeśli zmusi nas pani do pójścia z tym do sądu, ten wymierzy karę, której górna granica wynosi czternaście lat pozbawienia wolności.

Cisza. Joan odlicza lata, a każdy rok powoduje bolesny skurcz w piersiach. Nie rusza się.

Pani Hart spogląda na cień Adamsa za lustrem fenickim.

– Będzie dla pani korzystne, jeśli to, co zechce nam pani powiedzieć na swoją obronę, zarejestrujemy, zanim w piątek pani nazwisko zostanie przekazane Izbie Gmin. – Przerywa. – Powinnam panią uprzedzić, że będą oczekiwali od pani złożenia oświadczenia.

Piątek. Dzień pogrzebu Williama. Joan i tak by nie pojechała. Zbiera się w sobie, kiedy więc się odzywa, głos ma spokojny i zdecydowany.

– Nadal nie wiem, o czym pani mówi.

Pani Hart z bocznej kieszeni aktówki wyławia zdjęcie i kładzie na stole. Joan spogląda na nie i zaraz odwraca wzrok. Oczywiście je rozpoznaje. To fotografia z nekrologu.

Agentka kładzie dłonie na blacie i pochyla się w stronę Joan.

– Jak sądzę, znała pani sir Williama Mitchella w Cambridge. Studiowaliście mniej więcej w tym samym czasie.

Joan patrzy na nią pustym wzrokiem, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając.

– Staramy się nakreślić obraz początkowego etapu – ciągnie pani Hart. – Umieścić elementy w kontekście.

– Początkowego etapu czego?

– Z pewnością wie pani, że w zeszłym tygodniu sir William zmarł dość nieoczekiwanie. Prowadzono dochodzenie i w rezultacie kilka pytań pozostało bez odpowiedzi.

Joan marszczy czoło, zastanawiając się, w jaki właściwie sposób można ją powiązać z Williamem.

– Nie mam pojęcia, jak pani zdaniem mogę wam pomóc. Nie znałam go aż tak dobrze.

Pani Hart unosi brwi.

– Sprawa przeciwko sir Williamowi łączy się ze sprawą przeciwko pani, pani Stanley. Wybór należy do pani. Albo będziemy siedzieć w milczeniu, aż zdecyduje się pani współpracować, albo od razu zabierzemy się do pracy. – Czeka. – Zacznijmy od uniwersytetu.

Joan się nie porusza. Zerka na lustro fenickie, na zamknięte drzwi za plecami agentki. To się tutaj nie skończy – nie pozwoli na to – ale rozumie, w jaki sposób współpraca w pewnym zakresie okazałaby się opłacalna, niewykluczone nawet, że dzięki niej zyskałaby na czasie i zorientowała się, ile wiedzą. Muszą mieć dowody, skoro William zrobił to, co zrobił.

– Studiowałam – odzywa się wreszcie. – Zaczęłam w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku.

Pani Hart kiwa głową.

– Z czego zrobiła pani dyplom?

Wzrok Joan skupia się na dłoniach pani Hart; mija kilka sekund, nim uświadamia sobie, co jest w nich niezwykłego. Są opalone. Opalone w styczniu i ta myśl wywołuje niespodziewaną falę tęsknoty za Australią. Po raz pierwszy od powrotu do Anglii Joan żałuje tego kroku. Powinna była wiedzieć, że to nie jest bezpieczne posunięcie. Dlaczego uległa Nickowi?

– Certyfikat – mówi.

– Słucham?

– W tamtych czasach kobiety zdobywały certyfikaty, nie dyplomy… Studiowałam nauki przyrodnicze.

– Ale specjalizowała się pani chyba w fizyce.

– Naprawdę?

– Tak. – Joan patrzy na panią Hart i zaraz odwraca wzrok. Agentka kontynuuje: – Dobrze… Dlaczego chciała pani studiować? W tamtych czasach to nie było normą.

Joan wolno wypuszcza powietrze, świadoma, że wszystko, co powie, musi być całkowicie spójne. Nie, studia nie były normą, ale poza tym do wyboru w gruncie rzeczy miała tylko wyjście za mąż albo pracę w charakterze nauczycielki lub sekretarki, a żadnej z tych rzeczy nie chciała robić. Zamyka oczy i zmusza umysł, by cofnął się do roku, gdy opuściła dom, pragnie bowiem być absolutnie pewna swoich wspomnień, zanim zacznie mówić. O dziwo, nadal z całkowitą jasnością pamięta uczucie towarzyszące jej w tamtym okresie: zapierającą dech w piersiach świadomość, że jeśli dokądś nie pojedzie i czegoś nie zrobi, płuca jej eksplodują. Dziwnie się przywołuje to dawno zapomniane doznanie. Nigdy wcześniej ani później niczego podobnego nie odczuwała i kiedy teraz o tym myśli, pamięta, że obserwowała tę samą energię statyczną emanującą z jej syna, gdy skończył osiemnaście lat. Jeszcze nie dorosły, a już nie dziecko. Wiek podatny na wpływy, mawiała jej matka.

Jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku Joan ma osiemnaście lat i nie może się doczekać wyjazdu z domu na studia w Newnham College w Cambridge. Nie istnieje żaden konkretny powód tej niecierpliwości poza podskórnym wrażeniem, że życie dzieje się gdzieś indziej, daleko od porośniętego bluszczem domku w prywatnej szkole dla dziewcząt nieopodal St. Albans, gdzie Joan mieszka od urodzenia. Szkoła jest solidną instytucją, kładącą szczególny nacisk na gry zespołowe, które (jak wynika ze szkolnego informatora) zachęcą dziewczęta do wyrobienia w sobie umiłowania sprawiedliwości, a także rozwinięcia umiejętności szybkiego podejmowania decyzji oraz przyjmowania porażek z pogodą ducha. Do obowiązków Joan należy spędzanie kilku godzin tygodniowo na szarżach po szkolnym boisku; ubrana w fartuszek wymachuje drewnianym kijem, dążąc do osiągnięcia tych szczytnych ideałów.

Joan i jej młodsza siostra jako córki dyrektora nie są zwykłymi uczennicami – nie mają łóżek w internacie, nie dostają ról w szkolnym przedstawieniu ani nie otrzymują pocztą paczek z żywnością – i chociaż rodzice twierdzą, że taki układ jest przywilejem, Joan wydaje się niczym więcej jak formą stałego nadzoru, przez co obie z siostrą z pewnością nabawią się astmy. Wie, że powinna odczuwać większą wdzięczność, dostatecznie często bowiem słyszy, jakie ma szczęście, że należy do pokolenia, którego nie wysłano do okopów, że nie musi uciekać z domu, żeby zostać pielęgniarką na wielkiej wojnie, jak zrobiła jej matka w wieku szesnastu lat, chociaż równocześnie uważa, że jest coś kuszącego w takim młodzieńczym pokazie samodzielności, a to tylko pogłębia jej niepokój.

Istnieje cały szeroki świat, ledwo widoczny z bezpiecznego, wyściełanego puchem punktu obserwacyjnego w St. Albans. Joan wie o tym, bo widzi jego ślady w utykaniu ojca, w kronikach filmowych wyświetlanych w kinie, pokazujących walijskich górników i nieczynne stocznie na północy, w gazetach, książkach i filmach, w fotografiach małych bosych dzieci z brudnymi kolanami stojących w progach domów. Dostrzegła je, kiedy kilka lat wcześniej przez St. Albans przeszedł wielki marsz głodowy, powolna procesja mężczyzn i kobiet tak brudnych, że ich skóra przybrała odcień głębokiej, węglowej szarości. Joan pamięta, że kiedy marsz opuszczał miasto, jeden z uczestników przystanął przed ich domem i oparty o płot, zgiął się wpół w ataku kaszlu.

– Co mu jest? – zapytała ojca. – Nie powinniśmy wezwać lekarza?

Ojciec pokręcił głową.

– To pył węglowy – odparł. – Na pylicę nic nie można poradzić. Wdziera się w płuca i niszczy tkanki. A on idzie do Londynu, bo chce odzyskać pracę.

– Dlaczego nie poszuka innej?

Ojciec nie od razu odpowiedział. Patrzył, jak mężczyzna wypija szklankę wody, którą wyniosła mu Lally, a potem z wysiłkiem dogania pozostałych. Odwrócił się od Joan i kuśtykając, wyszedł z pokoju.

– Właśnie, dlaczego? – mruknął.

Odpowiedzi udzielił nazajutrz, przerwał kapelanowi tuż przed odmówieniem szkolnej modlitwy w sposób, w jaki może to zrobić jedynie dyrektor. Machając gazetą, oznajmił zebranym, że rząd, który nie chce przyjąć do wiadomości realiów życia w tak zwanych obszarach specjalnych Wielkiej Brytanii, jest rządem przestępczym. Polecił, by dziewczęta zamknęły oczy i wyobraziły sobie życie w stoczniowych miasteczkach, gdzie nie buduje się statków, pomyślały o zabitych deskami witrynach sklepów, o urzędniku z opieki społecznej, który każe rodzinie sprzedać jedyny dywan, zanim przyzna im zasiłek. Niech wyobrażą sobie nędzę. A potem niech ją sobie wyobrażą zimą.

Zacytował Ramsaya MacDonalda, przywódcę koalicji, która miała uratować kraj od zapaści ekonomicznej. W odpowiedzi na żądanie audiencji zgłoszone przez maszerujących zadał w parlamencie pytanie: „Czy każdy, kto przybywa do Londynu, czy to pieszo, czy wagonami pierwszej klasy, ma konstytucyjne prawo domagać się spotkania ze mną, zabierania mi czasu, czy mi się to podoba, czy nie?”.

Pytanie było retoryczne, jego znaczenie umknęło większości młodszych uczennic, ale ojciec Joan zaczekał, aż słowa wybrzmią w ciszy przerywanej szuraniem, i dopiero potem z wyrazem niesmaku na twarzy poskładał gazetę.

– Nasz premier może o tym nie wiedzieć, lecz mamy obowiązek – podjął, krzywiąc się na hałas, który robiła grupka dziewcząt z piątej klasy – uczynić ten biedny i głodny świat lepszym miejscem dla każdego. Mamy obowiązek być odpowiedzialni.

I znowu przerwa, dłuższa niż poprzednia, przez co – gdy ojciec się odezwał – jego głos odbił się dudniącym echem od belkowanego sufitu auli.

Joan dokładnie pamięta jego słowa.

– Od każdego według jego zdolności.

Ku rozczarowaniu Joan jej zdolności najwyraźniej ograniczały się do hokeja i przedmiotów szkolnych. Na początku nie była pewna, jak można je wykorzystać praktycznie w sposób, o którym mówił ojciec, chociaż podejrzewała, że wiedza może być bardziej pożyteczna od sportu. Panna Abbott, nauczycielka przedmiotów ścisłych, jako pierwsza zasugerowała studia i to za jej namową Joan złożyła podanie na wydział nauk ścisłych w Cambridge, płaskim, wietrznym miasteczku, gdzie panna Abbott spędziła swoje najszczęśliwsze lata, zanim nadeszła wielka wojna i odebrała jej życie, które sobie planowała.

Joan jest podekscytowana wyjazdem, chociaż mniej interesuje ją zdobycie kwalifikacji, bardziej perspektywa przeniesienia się gdziekolwiek. A także perspektywa nauczenia się rzeczy, których nie miałaby szansy poznać, gdyby nie wyjechała; widzi siebie, jak rano uczęszcza na wykłady, czyta książki przez całe popołudnie, wieczorami chodzi do kina, gdzie na ekranie Gary Cooper uwozi na koniu Mary Brian i Normę Shearer, później zaś kopiuje ich fryzury na wypadek, gdyby to samo miało kiedykolwiek jej się przytrafić.

Oczywiście Joan się orientuje, że w Cambridge raczej nie spotka Gary’ego Coopera. Będą tylko prawdziwi mężczyźni, których zęby nie błyszczą w świetle księżyca, którzy jeżdżą na rowerze, a nie na koniu, ale przecież będzie ich całe mnóstwo. Niektórzy z nich to pewnie jeszcze chłopcy, choć nawet oni będą miłą odmianą od falującego morza dziewcząt w szkole. Joan nie wspomniała o tym rodzicom ani pannie Abbott podczas przygotowań do rozmowy kwalifikacyjnej („Dlaczego chcesz podjąć studia na naszym uniwersytecie?”), teraz jednak czuje, jak ta ewentualność buzuje pod jej entuzjazmem. Wie naturalnie, że wyjazd jest przywilejem, o czym nieustannie przypominają jej ojciec oraz przedstawiciele funduszu stypendialnego, lecz szczerze mówiąc, wyjechałaby dokądkolwiek.

Ojciec jest zachwycony. Mówi jej, że to cudownie kształcić się w religii rozumu. To jego słowa, nie jej, aczkolwiek Joan wie, o co mu chodzi. Rozumieją się wzajemnie, Joan i ojciec, łączy ich ciche wspólnictwo, w którym na gust matki i Lally – jest za mało słów. Ludzie mówią Joan, jak bardzo młodsza siostra jest do niej podobna, mogłyby być bliźniaczkami, gdyby nie dzieląca je różnica pięciu lat, i podczas gdy Lally rumieni się z radości, Joan uważa to stwierdzenie za idiotyczne, chociaż musi ukrywać swoje odczucia przed siostrą. Lally ma słodkie usposobienie, wszystkiemu się dziwi; Joan nie pamięta, by ona kiedykolwiek była szczęśliwa, wybierając się do sklepu po materiał na sukienkę czy plotąc wianek z margerytek w ogrodzie, Lally natomiast robi takie rzeczy z radością. Jedynie ojciec nie dostrzega podobieństwa między córkami i chrząka z niezadowolenia, kiedy ktoś o tym mówi. Popiera plany ucieczki Joan, która za to właśnie najbardziej go kocha.

Matka natomiast jest zdecydowanie niezadowolona z całego przedsięwzięcia. Najchętniej pomaszerowałaby do szkoły i nagadała do słuchu pannie Abbott, że ta skazała Joan na wieczne staropanieństwo, namawiając ją na studia, które skreślają wszelkie szanse na przyszłe szczęście. Nie ukrywa, że nie pozwoli, by to samo przytrafiło się Lally, o nie. Drugą córkę będzie trzymała z daleka od panny Abbott.

Kiedy Joan mówi, że pójście na uniwersytet nie jest wcale gorsze od ucieczki z domu do szpitala polowego, mama kręci głową i z naciskiem oznajmia, że to dwie zupełnie różne sprawy.

– To były wyjątkowe czasy, Joanie. Nie wyobrażasz sobie tego. Nie wyobrażasz sobie, jakie odgłosy wydawali ci wszyscy chłopcy przywożeni do szpitala, jak wołali matki, kiedy znosiliśmy ich z wozów, taczek i ambulansów, aż w końcu zapełnili nawet korytarze. Co za straszne, straszne czasy.

Joan słyszała tę przemowę wcześniej i wie, że lepiej nie zdradzać się z tym, co naprawdę myśli: tak, to brzmi strasznie, ale wszystkie czasy są wyjątkowe. Z pewnością jej czasy także. A równocześnie zdaje sobie sprawę, że matka nie będzie w stanie jej powstrzymać, dlatego kiedy jesienią jedne koleżanki z jej klasy zapiszą się do szkoły dla sekretarek, a inne wyjdą za mąż i zamieszkają we własnych domach, Joan jako jedyna wyjedzie na uniwersytet.

Przed wyjazdem trzeba przygotować uniwersytecką wyprawkę: pozwolenie matce, żeby zajęła się tym aspektem wydarzenia, było kompromisem, taktycznym podstępem. Razem spisują listę rzeczy, które Joan będą potrzebne, po czym udają się do domu towarowego po wielkie bele materiału, panienka bowiem musi mieć stosowną garderobę. Tak więc konieczne są: jeden kostium tweedowy, drugi granatowy, robiony na drutach komplet na wykłady, szykowne spodnie („szykowne” to określenie matki, o znaczeniu dla żadnej z nich nieuchwytnym), trzy bluzki, dwa paski, dwie torebki (jedna elegancka, druga praktyczna), płaszcz przeciwdeszczowy, prosta wełniana sukienka oraz sukienka na tańce. Mama upiera się także przy futrze i w tej kwestii nie zamierza ustąpić. To wielka ekstrawagancja, zakup nie wchodzi w grę: trzeba je gdzieś znaleźć.

– Musisz odpowiednio wyglądać – mówi matka, otoczona szpilkami, nićmi i pociętymi na nieprawdopodobne kształty materiałami rozłożonymi na dywanie w salonie, chociaż żadna nie potrafi powiedzieć, na czym ten „odpowiedni wygląd” ma polegać. Wiedzą tylko, że tego nie wiedzą, a to za mało.

Nie wspomina się o zakupie podręczników, przyborów potrzebnych na zajęcia laboratoryjne czy innych rzeczy przydatnych zapewne na studiach. Można by odnieść wrażenie, że uniwersytet to tylko kwestia tkanin.

W pierwszych dniach samodzielnego mieszkania w Cambridge Joan odkrywa, iż jest zadziwiająco, cudownie szczęśliwa, że po prostu żyje. Kocha tutejszą architekturę – z czerwonej cegły, w stylu królowej Anny, pięknie przystrzyżone trawniki, boiska i korty tenisowe. Porównuje to doznanie do uczucia, kiedy bardzo szybko pedałuje na rowerze po łukowatym mostku na tyłach college’u Clare i czuje tę nagłą falę ekscytacji w brzuchu, a potem uniesienie wywołane pędem w dół zbocza.

Przed południem chodzi na wykłady: zostawia rower oparty o ogrodzenie wydziału nauk ścisłych przy Pembroke Street i z torbą na ramieniu wsuwa się do ostatniego rzędu auli. Czasy przyzwoitek minęły, lecz wykładowcy w większości nadal ignorują obecność kobiet i zwracają się do słuchaczy per „panowie”. Mają skłonność do stawania dokładnie na tle tego, co napisali, mamrocząc „to podnieść do kwadratu” oraz „tamto odjąć”, po czym wycierają tablicę i przechodzą do następnego równania, zanim ktokolwiek zdąży zrozumieć, co właściwie powinien zrobić, Joan jednak nie zbija to z tropu. Każdy wykład uważa za małą kropkę wiedzy, która pewnego dnia połączy się z inną kropką, a potem z następnymi, aż wreszcie pojmie przynajmniej niektóre z liczb wypisanych miniaturowymi kredowymi znaczkami na tablicy, i ma nadzieję, że stanie się to przed letnimi egzaminami.

Jej pokój w Newnham mieści się na parterze Peile Hall, stosunkowo nowego budynku z nowoczesnymi łazienkami, aneksami kuchennymi i widokiem na nieskazitelnie wypielęgnowane ogrody. Jest wielkości salonu w domu rodzinnym, pod jedną ścianą stoi wąskie łóżko, pod drugą sofa z miękkimi poduchami; cały środek wyłożony dywanem jest pusty i Joan może ćwiczyć stanie na rękach, zupełnie się nie obawiając, że coś stłucze. W kuchni ma jeden palnik gazowy, na którym jeszcze nie próbowała gotować, bo zamiast śniadania woli zjeść jabłko w drodze na wykłady, potem kupuje kanapki z chrupiącego chleba z serem albo gotowaną szynką, a wieczorem idzie na kolację do sali jadalnej, wielkiego i jasnego pomieszczenia z pięknymi gzymsami przy suficie i długimi wspólnymi stołami. Chociaż w tych pierwszych dniach nikt od pierwszego spojrzenia nie przypadł jej do gustu, nie jest samotna. Wszyscy zachowują się zdumiewająco serdecznie, a kolacje upływają w gwarnej i wesołej atmosferze. Joan po rządzących szkołą klikach i hierarchiach nie jest do tego przyzwyczajona, przypisuje to faktowi, że tutaj, w Cambridge, każdy po trochu jest kujonem, więc dla odmiany ona nie odbiega od normy.

W trzecią noc Joan budzi szybkie pukanie w okno, po którym rozlega się skrobanie na zewnętrznym parapecie, jakby do środka chciał się dostać wielki kot. Wychyla się z łóżka, ujmuje w palce dolny róg zasłony i odciąga. O ścianę stoi oparty kij hokejowy, jego bliskość dodaje jej otuchy. Odchrząkuje, gotowa do krzyku w razie potrzeby, i wygląda.

Na parapecie widzi dwa szkarłatne pantofle na wysokich obcasach.

Mocniej odciąga zasłonę i patrzy w górę. Dziewczyna w szpilkach stoi na ugiętych nogach, olśniewająca w czarnej jedwabnej sukience i białym szalu. Widząc uniesioną zasłonę, uśmiecha się i kładzie palec na ustach. Kuca tak, że jej twarz jest niemal na poziomie twarzy Joan.

– Szybko, wpuść mnie – mówi bezgłośnie przez szybę.

Joan chwilę się waha, potem zsuwa się z łóżka, żeby odczepić haczyk, i dziewczyna wchodzi do środka.

– Mój pokój jest na trzecim piętrze – oznajmia tytułem wyjaśnienia, zdejmując szpilki i zeskakując z parapetu. – Przeklęta cisza nocna – szepcze i masuje palce u stóp, gdzie obtarły ją buty. – Przepraszam, że cię obudziłam. Okno w pralni było zamknięte.

Joan przeciera oczy.

– Nie ma o czym mówić.

Dziewczyna wodzi spojrzeniem po ciężkich zielonych zasłonach i sofie z kolekcją przypadkowych poduszek. Włosy i oczy ma ciemne, policzki gładkie i przypudrowane, usta pomalowane jaskrawą czerwoną szminką. Joan nagle uświadamia sobie, jak sama wygląda: bosa, w piżamie, z muślinowymi papilotami we włosach. Robi krok w kierunku łóżka, przypuszczając, że to może zachęcić dziewczynę do wyjścia, ale ta nigdzie się nie wybiera.

– Też jesteś na pierwszym roku?

Joan jest zaskoczona wynikającym z pytania wnioskiem, że nieznajoma dopiero zaczęła studia. Wydaje się taka pewna siebie, taka obznajomiona z panującymi tu zasadami, że trudno uwierzyć, iż nie spędziła na uczelni wielu lat.

– Tak.

– Literatura angielska?

Joan kręci głową.

– Nauki ścisłe.

– Ach. Zmyliły mnie twoje poduszki… Ja studiuję języki. Raczej nowożytne niż średniowieczne. Słuchaj, mogłabyś pożyczyć mi szlafrok? Bo wiesz, nie chcę, żeby mnie przyłapano w takim stroju. Lepiej udawać, że przez cały wieczór piłyśmy kakao jak reszta dziewcząt.

Joan się odwraca; nie chce po sobie zdradzić, że prawdę mówiąc, przed położeniem się spać sama w taki sposób spędziła część wieczoru, że należy do tej reszty. Podchodzi do szafy i wyjmuje szlafrok.

– To futro z norek? – pyta dziewczyna za jej plecami, nagle wyraźnie zaciekawiona.

– Hm, tak mi się wydaje. – Joan wzrusza ramionami, zakłopotana, że ma w swojej garderobie taką rzecz, pożyczoną na czas nieokreślony przez dalszą kuzynkę, która już jej nie nosiła. Nie potrafi sobie wyobrazić, że kiedykolwiek starczy jej śmiałości, żeby włożyć futro. – Właściwie to jest paskudne, prawda?

– Powiedziałabym raczej, że w stylu fin de siècle – odpowiada dziewczyna z krzywym uśmieszkiem, zbliżając się do szafy. Wyciąga rękę, gładzi futro, potem zdejmuje je z wieszaka i przygląda mu się z przekrzywioną głową, wreszcie zarzuca je sobie na ramiona. – Przynajmniej to nie lis polarny. Są wszędzie.

– Tylko nie za kręgiem polarnym.

Zaskoczona dziewczyna wybucha krótkim śmiechem. Odwraca się i patrzy na swoje odbicie w lustrze. Unosi ręce i okręca się, a przy tym ruchu jedwabna sukienka przywiera jej do piersi, futro zaś rozkłada się niczym nowoczesny strój: cudownie przekształcone, wspaniałe w sposób, którego Joan nigdy sobie nie wyobrażała. Więc tak się je nosi, myśli. Ani luźne, ani zapięte na guziki, ani z paskiem. Po prostu zarzucone.

– Według mnie wcale nie jest paskudne, tylko inne – mówi dziewczyna.

Joan się uśmiecha. Podejrzewa, że jest inne, ponieważ uszyto je dawno temu według niestosowanego już kroju. Ale jest coś luksusowego w sposobie, w jaki futro się rozwija i połyskuje, coś szykownego i delikatnego, co budzi w niej podziw, gdy dziewczyna rzuca nakrycie na łóżko. Musi pamiętać, żeby w następnym liście podziękować jak trzeba mamie za to, że je znalazła.

– Pewnie nie jest takie złe – ustępuje Joan. – Po prostu jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam.

– Jutro oddam ci szlafrok – mówi dziewczyna, idąc na palcach do drzwi i naciskając klamkę. Wygląda na korytarz, żeby się upewnić, że jest pusty, potem patrzy na parę szkarłatnych szpilek leżącą na środku pokoju. – Wtedy też zabiorę buty, jeśli ci to nie przeszkadza. Mało przekonujące z nich kapcie.

– Oczywiście. – Joan czeka, aż dziewczyna zamknie za sobą drzwi. Bierze futro i wiesza je w szafie, później przenosi wzrok na buty dziewczyny, jakże jaskrawe na tle beżowego dywanu. Jak można w tym chodzić, a co dopiero wdrapać się na parapet? Nadal się nad tym zastanawiając, wsuwa stopy w strome jamy z czerwonej skóry, przylegające do ciała i całkiem wygodne. Łapie swoje odbicie w lustrze i na moment nieruchomieje, teraz nie jest śpiąca, oszołomiona i niepewna, zaraz jednak wraca jej rozsądek i zdejmuje szpilki, po czym stawia je obok swoich znoszonych trzewików na płaskim obcasie i wraca do łóżka.Niedziela, godzina 16.08

Cambridge, 12 października 1937 r.

Adresat: Naczelnik Policji

Szanowny Panie,

donoszę, iż 12 bieżącego miesiąca o godzinie 20.30 udałem się z detektywem BRIGSTOCKIEM do ratusza w Cambridge, gdzie byliśmy świadkami pokazu dwóch filmów wytwórni KINO zatytułowanych Światła fabryki oraz Jeśli nadejdzie wojna.

Spotkanie nie odbyło się pod auspicjami żadnej konkretnej organizacji, choć nie ulega wątpliwości, że Partia Komunistyczna miała w nim swój udział.

Pierwszy film, Światła fabryki, przedstawiał serię scen, które jakoby zdarzyły się w Rosji w czasie rewolucji, drugi zaś, Jeśli nadejdzie wojna, pokazywał sowieckie wojska walczące z wyimaginowanym wrogiem. W żadnym nie było nic, do czego można by wysunąć obiekcje, aczkolwiek oba są obecnie rozważane pod kątem przeniesienia do grupy materiałów zakazanych, podobnie jak poprzednie filmy rozpowszechniane przez KINO.

Widownia liczyła 300–360 osób, z czego większość to osoby mi nieznane.

Pozostaję uniżonym sługą Szanownego Pana

J.W. Denton

Joan jest zmęczona. To było długie popołudnie, światło na zewnątrz pobladło.

– Ile jeszcze zamierzacie mnie tu trzymać?

Pani Hart spogląda na zegar i zaciska usta.

– Mamy mnóstwo spraw do omówienia przed piątkiem.

Joan podnosi na nią wzrok, nagle bowiem uderza ją myśl, że gdyby oświadczenie odłożono na czas nieokreślony, niewykluczone, że sprawa by się rozmyła. Ona, Joan, może przecież umrzeć z przyczyn naturalnych.

– Ale dlaczego piątek? Data chyba nie jest ustalona raz na zawsze?

Pani Hart na nią nie patrzy. Podkreśla coś w notatkach, potem trzykrotnie tę czynność powtarza.

– Już mówiłam, że pani nazwisko zostanie ujawnione w Izbie Gmin w piątek. Jeśli zamierza pani przedstawić coś na swoją obronę, musi pani zrobić to wcześniej, aby możliwe było przyjęcie pani zeznań.

– Ja pytałam, dlaczego w piątek. Przecież porządek obrad Izby Gmin może ulec zmianie.

– Nie może – odpowiada pani Hart.

– Ale…

– Zapytam ponownie. Mamy sprowadzić dla pani adwokata? Ma pani do niego prawo. Istnieje pomoc prawna…

Joan przerywa jej, kręcąc głową. Aż za dobrze wie, że każdy prawnik, którego by wezwała, prawdopodobnie okazałby się kolegą Nicka albo przynajmniej znał go ze słyszenia. Nie jest przygotowana na takie ryzyko.

– Nie. Nie musi pani ciągle o to pytać.

Pani Hart patrzy na nią, zerka na lustro fenickie i lekko wzrusza ramionami.

– Pytanie to moja praca… W porządku, kontynuujmy.

– Chciałabym jednak wiedzieć, gdzie dzisiaj w nocy będę spała.

– Będzie pani mogła wrócić do domu. Odwieziemy panią. Jak mówiłam wcześniej, na razie nie jest pani aresztowana, chociaż pani wolność zostanie ograniczona, dopóki minister spraw wewnętrznych nie rozpatrzy pani sprawy. Będzie panią obowiązywała godzina policyjna oraz oczywiście znajdzie się pani pod dozorem elektronicznym.

– Pod dozorem elektronicznym? Jak młodociany przestępca?

– Nie, pani Stanley – odpowiada po krótkiej przerwie agentka. – Jak każda osoba, której poczynania stanowią przedmiot szczególnego zainteresowania służb bezpieczeństwa. Tak będzie do piątku.

– A potem?

– Cóż, to oczywiście zależy.

– Oczywiście. – Joan spuszcza wzrok na swoje dłonie, godząc się z perspektywą dalszego przesłuchania, choć pozwalając sobie też na odrobinę otuchy na myśl, że pozwolą jej wrócić do domu, nawet jeśli pod nadzorem. Z ociąganiem zakłada okulary do czytania i bierze od pani Hart raport policyjny, do którego przymocowano spinaczem ogłoszenie, małą kwadratową kartkę – „Zobaczcie potężną Armię Czerwoną w akcji!” – zachęcające widzów obietnicą masowych desantów spadochronowych. Produkcja KINO Films, pozwolenie 5d, opłata przy wejściu.

Pani Hart uważnie ją obserwuje.

– Była pani tam?

– Skąd mam wiedzieć? – Joan podnosi głos z frustracji. – Minęło prawie siedemdziesiąt lat. Nie może pani oczekiwać, że będę pamiętała, czy tam byłam, czy nie.

– Czyli mogła pani być?

– Mówiłam, że nie pamiętam.

– Nie odrzuca jednak pani ewentualności, że był to rodzaj wydarzenia, który mógł się pani wydać atrakcyjny.

Joan otwiera usta i zaraz je zamyka.

– W tamtych czasach wszyscy chodzili na takie rzeczy. – Milknie. Policzki zalewa jej rumieniec. Rzeczywiście pamięta ten konkretny film, jak mogła zapomnieć, lecz niepokojące jest to, że oni także o tym wiedzą. Skąd? Jakim cudem jej udział pozostawił ślad? – Naprawdę nie pamiętam. I nie rozumiem, dlaczego to jest takie ważne.

Pani Hart wpatruje się w Joan ze skupieniem.

– Czy wtedy spotkała go pani po raz pierwszy?

– Kogo?

– Leo Galicza.

Och. Jakby coś wybuchło jej w piersi. Minęło tyle czasu, odkąd słyszała, jak ktoś wypowiada to nazwisko na głos. Widzi długopis agentki wiszący nad notatnikiem, czerwoną lampkę na kamerze w kącie pokoju, za lustrem fenickim czuje obecność Adamsa, nasłuchującego w bezruchu.

Tłum w sali zaskakuje ją swoją liczebnością. Płacą z Sonią przy wejściu i dostają skrawki papieru w charakterze biletów, choć miejsca nie są numerowane. Światło jest przyciemnione, młodzi ludzie przynoszą ławki z magazynu. W tyle sali znajduje się stoisko z wielkim metalowym termosem z herbatą oraz szeregami najrozmaitszych kubków. To w niczym nie przypomina kina w St. Albans z rzędami obitych aksamitem foteli i sufitem, na którym w trakcie seansu ciemne chmury zmieniają się w gwiaździste nocne niebo, a cała widownia pachnie perfumami Lavender Yardleya. Różni się także bardzo od ekskluzywnej atmosfery panującej na imprezie charytatywnej w Peile Hall, którą minęły po drodze, gdzie dziewczęta ustawiały stoiska pod nadzorem panny Strachey z college’u Principal; ta wysoka, chuda, mądra kobieta z krótkimi włosami i w okrągłych okularach na nosie nie potrafiłaby pojąć tutejszego zamieszania.

Dziewczęta znajdują miejsca z tyłu, Sonia idzie po napoje, zanim zacznie się film, Joan zostaje sama. Splata ręce na podołku, usiłując sprawiać wrażenie zrelaksowanej w tym dziwnym otoczeniu, i rozgląda się dokoła. Próbuje odgadnąć, który z mężczyzn to Leo, kuzyn Soni.

Dopiero po kilku minutach jest prawie pewna, że go wypatrzyła. Mężczyzna ten ma gęste ciemne włosy kontrastujące z bielą kołnierzyka i taką samą półprzezroczystą, niemal złotą skórę jak Sonia, taką samą wysoką i wiotką postać. Stoi przed sceną z rękami w kieszeniach spodni, przez co marynarka lekko mu się wybrzusza. Jest w towarzystwie trzech innych mężczyzn i jednego z nich z uwagą słucha, całe jego ciało nachyla się ku mówiącemu, jakby nie chciał przegapić ani słowa, i właśnie to ostatecznie przekonuje Joan, że patrzy na Leo: ten człowiek emanuje tą samą energią, a może entuzjazmem, który tak ją pociąga w Soni. Obserwuje go z dystansu, początkowo z roztargnieniem, później, gdy mężczyzna przechyla głowę w reakcji na słowa swego towarzysza, bardziej świadomie. Jak wspaniale musi się czuć człowiek, gdy ktoś w taki sposób go słucha, myśli Joan.

Mężczyzna zauważa Sonię niosącą dwa kubki herbaty i rusza w jej kierunku. Wie, że jest obserwowany. Nie przez Joan (chociaż owszem, ona też na niego patrzy), ale przez wszystkich w sali. Kobiety z torebkami na kolanach spoglądają na niego, gdy je mija, rząd dziewcząt z college’u nauczycielskiego w Bedford (Joan widzi ich podręczniki) jednocześnie zakłada nogę na nogę, powodując, że przez jego twarz przemyka kpiący uśmieszek. Leo zrównuje się z Sonią i w kontynentalnym stylu całują się w oba policzki. Chyba mówi coś o futrze, które Sonia tego wieczoru znowu pożyczyła, bo muska palcami miękki rękaw i Joan oczekuje, że Sonia się odwróci i wskaże koleżankę, lecz ona tego nie robi. Odpowiada coś, ze śmiechem okręca się na pięcie i zmierza w stronę Joan.

– To był on? – pyta, gdy Sonia przecisnęła się na swoje miejsce. W jej głosie brzmi napięcie, nie jest tak swobodny, jak by chciała.

– Kto?

– Twój kuzyn.

Sonia podaje jej oba kubki i zdejmuje futro.

– Tak. Śliczny, prawda?

Joan otwiera usta i zaraz je zamyka. Owszem, myśli, to najwłaściwszy opis. Prawda, nie jest surowy jak Gary Cooper, ale ma w sobie coś tak gładkiego, tak idealnie symetrycznego, że nazwanie go przystojnym to za mało.

– Tak? Nie zauważyłam.

– Zaraz będziesz miała drugą szansę. Idzie do nas. – Sonia odchyla się i czeka. Leo wsuwa się w rząd przed nimi i wyciąga rękę do Joan.

– Ty na pewno jesteś Joan – mówi, lekko się kłaniając. – Wszystko o tobie wiem.

Joan się rumieni i czuje ulgę, kiedy Sonia interweniuje, wierzchem dłoni uderzając kuzyna w ramię.

– Dlaczego zawsze musisz tak się kłaniać? Czasami się zastanawiam, czy nie jesteś najbardziej typowym przedstawicielem klasy średniej, jakiego w życiu spotkałam.

– Ile razy mam ci to powtarzać? – mówi Leo do Soni, choć nie odrywa wzroku od Joan. – Jestem socjalistą, nie anarchistą. Nie możemy zapominać o manierach.

Przerywa im nagły hałas, bo ktoś za bardzo podkręca głośniki, ale zaraz to koryguje. Ekran migocze.

– Popatrz, Leo, zaczyna się. – Sonia szarpie go za ramię, chce, żeby usunął się jej z drogi.

Leo kiwa głową, ale zamiast się cofnąć, nachyla się ku Joan, przez co Sonia na chwilę zostaje wyłączona z rozmowy. Jego nagła bliskość sprawia, że Joan czuje niemal atak serca.

– Mam nadzieję, że seans ci się spodoba. Później musisz mi powiedzieć, co o tym myślisz, o ile moja kuzynka pozwoli.

– Oczywiście. – Joan na tyle się opanowuje, by lekko opuścić powieki i spojrzeć na niego przez pomalowane rzęsy, choć on nie podziwia tej sztuczki, tylko się odwraca, klepie Sonię w ramię i idzie na swoje miejsce w pierwszym rzędzie.

Wieczór otwiera wykonanie Czerwonego sztandaru przy akompaniamencie klaskania. Kiedy zaczyna się akcja, Joan dopiero po chwili się orientuje, że w siedmiu lub ośmiu głównych bohaterów (nie ma pewności, ilu ich dokładnie jest) wciela się tylko trzech aktorów, przy czym odróżnić ich od siebie mają silne akcenty oraz różnej długości zarost. Film nosi tytuł Światła fabryki i ma lekko skandalizującą intrygę opowiadającą o kobiecie zmuszonej do dzielenia małego mieszkania z dwoma mężczyznami, co jest rezultatem braków mieszkaniowych w przemysłowym mieście w Rosji.

W połowie szpula się kończy i ekran płonie bielą. Panuje cisza, kiedy operator umieszcza drugą w projektorze.

– No i? – pyta Sonia głośnym szeptem, nachylając się ku Joan.

Joan się waha. Co właściwie ma do powiedzenia? Że to najgorszy film, jaki w życiu widziała, i o wiele bardziej podobają się jej Bright Eyes z Shirley Temple? Że ma nadzieję, iż w drugiej części pojawi się Gary Cooper?

– Interesujące.

Sonia wybucha śmiechem.

– Wujek nauczył mnie tak mówić, jeśli coś mi się nie podoba.

Joan zaczyna protestować, ale z głośników huczy muzyka, ogłaszając początek drugiej połowy, i Sonia siada prosto, reakcja Joan pozornie nie zrobiła na niej wrażenia. Ale co jeszcze mogłaby dodać? Nie ma w tym filmie nic romantycznego, żadnych przygód. Joan zdaje sobie sprawę, że nie może tego powiedzieć, jeśli zgodnie z obietnicą Leo zapyta ją o zdanie. Musi znaleźć coś bardziej znaczącego, bardziej wnikliwego i inteligentnego.

Drugi film jest krótszy, zaczyna się niemal od razu po pierwszym po kolejnej zmianie szpuli. Początkowa scena przedstawia desant Armii Czerwonej na Niemcy, setki spadochroniarzy wyskakują z samolotów jak latające mrówki, po czym uzbrojeni w patyki atakują niemieckie czołgi, bijąc przeciwników z brutalnością, od której Joan odwraca wzrok. Pod koniec filmu jeden z bohaterów mówi do drugiego:

– Ta walka w gruncie rzeczy nie jest wyrównana, nie sądzisz?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: