- W empik go
Tajemnice Krakowa - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tajemnice Krakowa - ebook
Powieść z początków twórczości Michała Bałuckiego. Autor przedstawia w utworze swoje miasto rodzinne i jego mieszkańców. Skupia się głównie na charakterystyce mieszczan ukochanego Krakowa.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-294-5 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Szynk i salon
Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela, i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta, to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach. W niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jedną, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się spomiędzy szturchańców, nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w których pobliżu stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; Kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanymi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod którymi żadnego cieplejszego ubrania domyślić się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj spod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostium jego kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostiumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczu potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im, widać, nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jak by go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który Kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
– No?!
– Nieklawo (niedobrze) – odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. Przechrzta w bąku (w kryminale).
– Od kiedy?
– Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
– Chyba by ten. Nie patrzy na fryca.
– To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem na pozór grzecznym, ale stanowczym:
– A co, drągalu, może się przejdziemy?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.
– Gdzie, panie inspektorze?
– Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.
– Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
– No, to pewnie jakaś pomyłka – rzekł inspektor nieco drwiąco – wytłumaczysz się i puszczą cię.
– Ależ, panie inspektorze, ja...
– Bez grymasów – zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi – wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
– A to go zhaczył (schwytał) – odezwał się jeden z nich, Rudy, już wyjściu inspektora.
– Ale za co też?
– Pewnie go Przechrzta zakapował (wydał).
– Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.
– I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.
– Ale patrz no, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem się zahamował (schował) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
– A jeżeli to ten, co go Przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie, czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebra).
– To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując, podszedł powoli do Kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki zza pieca.
– Siewrany? (zmówiony, stowarzyszony) spytał Rudy, zaczepiwszy Kudłatego kiwnięciem głowy.
Kudłaty popatrzył nań spode łba i zmieszał się.
– No, siewrany czy nie? – ofuknął tamten.
– Siewrany – powtórzył machinalnie Kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkwasu.
– Daj tam, pani, wódki.
Wziął kieliszek i napił się do Kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.
– Klawa hara (wódka), prawda?
– Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinni by na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.
– To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz, się schirzyć (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się, nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzałej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
– A bodajeś z piekła nie wyjrzał – wrzasnęła – a czy ślepy, czy co! A to szelma niezgraba! Na sam nagniotek mi wlazł!
– Milcz babo, bo w mordę zamaluję – wtrącił Rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
– Dajcie pokój, kumo – uspokajał ją ekslokaj. – Pijcie lepiej.
– Nie mogę już, jak was kocham.
– No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
– Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczna naukę o wstrzemięźliwości!
– Ba! a sam pewnie spił się potem.
– Bezbożnik z was, kumie.
– Jak to bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskim? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
– A bodaj was kumie – rzekła, biorąc kieliszek – jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
– Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
– Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
– Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
– Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
– Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
– Diabla sprawa. Trzeba by wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawiusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawiusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.
– Nie byłaby ona taka twarda – ciągnęła dalej dewotka – gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.
– Kochanek pewnie.
– Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
– Głupia robota. Trzeba się poradzić księdza Modesta, co tu dalej robić.
– Co tam słuchasz babskiej paplaniny – odezwał się Rudy do Kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów – tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą Kudłatego, który, czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, niezbyt chętnie oddalał się od szynkwasu.
Kiedy zasiedli na dawnym miejscu przy piecu, Rudy zwrócił się do Kudłatego i spytał go:
– A co? Prędko będzie można iść?
– Gdzie?
– No, nie udawaj franta. Wiemy, że cię Przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkimi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy. Wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:
– Wyście Rudy?
– Albo co?
– Przechrzta mnie posłał Na dowód dał ten majcher.
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na Kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.
– A tom się ochędożył (oszukał)! Toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany? Co? – zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do Kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
– Dziacz spas (daj pokój) – odezwał się towarzysz Rudego, siedzący dotychczas w milczeniu. – Jeszcze nas zakapuje (zadenuncjuje).
– Niedoczekanie jego. Pierwej go stłukę na kwaśne jabłko.
– O co idzie? – odezwał się Kudłaty, zrozumiawszy na koniec, z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszej strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przede mną, nie wiedząc, kto jestem.
– Diabli cię wiedzieli, żeś ty me andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
– Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie czego; ja nie policaj.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczna urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
– Gdzie drągal – spytał ekslokaj.
– W kwaczu.
– To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniej trzeba.
– A choćby tego Kudłacza wziąć – zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
– I sfacjendować (podzielić się) z nim? – wtrącił z niechęcią Rudy.
– Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), to by więcej kosztowało, a może jeszcze zdało się na diabła.
– Jakże myślicie wy – jakże wam ta?
– Przezywają mnie Kłykiem – odparł ekslokaj.
– Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąć go, czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na Kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
– Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po tej naradzie Rudy przystąpił do Kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
– A co; pójdziesz z nami?
– Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
– Klawo! Dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.
– No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty – rzekł Kłyk.
A może by hary przed tym, bo tam mróz tęgi – zauważył Kudłacz.
– Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (patrzy oczami). Ty – dodał, zwracając się do Kudłacza – poknajasz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na Zapustku (plantacje).
Według tej umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:
– Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnej, bo na niej i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniej gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiej koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
– Czy znasz tych hawruków (państwa), których będziemy podbierać – spytał Kłyk, przysuwając się do Kudłacza.
– Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
– A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na Zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.
Kudłacz zmieszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłumacząc Kłykowi, że dawniej mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
– To musisz znać hrabiego N?
– Nie.
– Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.
– Co to tryl?
– Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre i to był początek mojej kariery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo łamańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
– Schowajmy się.
– Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
– Cóż zrobimy?
– Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.
W jednej chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się. Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.
Po przejściu patrolu skręcili w Plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:
– Jeszcze nie wyjechali!
– Może nie wyjadą wcale.
– Wiem z pewnością, że wyjadą. Która godzina?
– Zaraz – rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.
– Masz sikorę? Toś ty forsacz! (bogacz).
Kudłacz znowu się zmieszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.
– No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.
Kudłacz, wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.
– Klawa sikora – rzekł Kłyk – komu żeś buchnął?
– Po dziesiątej dopiero – odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.
W tej chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krotko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.
– Czy pani hrabina w domu? – zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.
– Są państwo – odrzekł lokaj.
Odpowiedź ta nieco zmieszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie. Odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy rzekł:
– Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.
Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu, białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym włosem. W ruchach jej i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z tej twarzy, że skala namiętności i zachceń tej kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je osłaniała poważna zasłona dumy i chłodu. Blask lampy płonącej na stole obrzucał jasnym światłem kontury tej twarzy i aksamitnej delikatności rękę, która przerzucała karty paryskiego żurnalu.
Obok siedział mężczyzna niepierwszej już młodości, nieco łysy, ale jeszcze w sile wieku i bardzo szlachetnej i ujmującej powierzchowności. Zajęty był właśnie czytaniem gazet i niewiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również nie zwracała na niego uwagi i obojętnie, a nawet z pewnym znudzeniem patrzyła w ryciny.
Wejście lokaja przerwało monotonię ciszy.
– Pan Seweryn L – zameldował.
– Prosić – odezwał się hrabia.
Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju, w ubiorze starannym, ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterii i życzliwości.
– Siadaj – rzekł hrabia, podsuwając krzesło gościowi. – Czekaliśmy cię z obiadem.
– Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja.
– Awantura? – zapytał hrabia.
– Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur – wtrąciła hrabina.
– Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata mimo licznych przepowiedni biblijnych.
– Ale cóż takiego? – powtórzył zapytanie rozciekawiony hrabia.
Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój własny rewolwer, celował prosto w moja głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki, pieniądze i inne drobiazgi leżące przy łóżku.
– I pan pozwoliłeś na to? – przerwała hrabina.
– Cóż miałem robić? – odrzekł gość z uśmiechem. – Narażać się na strzał łotra dla zegarka i trochę pieniędzy nie miałem najmniejszej ochoty. Wołać na służbę na nic by się nie zdało, bo nikogo nie było w domu.
– Biorąc tak rzeczy na rozum – rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironii – może pan miał słuszność, ale...
– Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić – dokończył hrabia z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.
– Ja poszedłem za zdaniem rozumu – ciągnął gość dalej – i nie chciałem stanąć do bohaterskiej walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która, zdaje mi się, odszuka go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji – prosto do państwa. Bałem się, że was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?
– Saba zostaje podobno w domu – rzekł hrabia. – Ja muszę iść na chwile do hrabstwa Romanów.
Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spojrzenie, bo nie podnosił oczu i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił dalej do gościa:
– Dobrze, żeś przyszedł. Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.
– Jeżeli pani pozwoli – rzekł Seweryn, kłaniając się.
– O panie – odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na ukłon.
– Idę się więc przebrać – dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.
Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.
Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się do hrabiny i wziąwszy jej rękę, podniósł do ust swoich.
– Co pan robi? – szepnęła, marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę. – Mógłby zobaczyć; czy pan wie, na co mnie narażasz?
– Odszedł już.
– Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!
– Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! – szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz hrabiny.
– Czy moja w tym wina?
– Boję się częstymi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie kosztuje wstrzymywanie się, możebyś nie była tak chłodna w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!
– Dziwny jesteś. Jakaż mam być? – spytała trochę niecierpliwie.
– Jaka? Jaka? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek. Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa w podobne objawy, twarz tak chłodna bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niej nic a nic dla siebie wyczytać nie mogę.
– Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim językom?
– O nie, na Boga nie! Dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę i szanuję. Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.
– Więc czego chcesz?
– Ja sam nie wiem – odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę i niepokój. – Niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niej żyć bym nie mógł. Kiedy pomyślę, że ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo mnie ogarnia. Sam nie wiem, czy większa we mnie miłość do ciebie, czy zazdrość o ciebie.
– Czy dałam ci powód do zazdrości?
– Może mimo woli.
– A to będzie coś zabawnego – słucham.
– Sabino, daruj mi to podejrzenie.
– Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny.
– Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.
– Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.
– Więc powiem, by potem ze wstydem cię przeprosić. Byłem zazdrosny o doktora Feliksa.
Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który, wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak winowajca, nie mógł jej zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojna, posągowa jak dawniej.
– Ależ ja go nie znam prawie – rzekła. – Widziałam go raz czy dwa na balu. Skądże to przypuszczenie?
– Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszej loży i nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na Adriannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili.
– Dziecko z ciebie – przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie pomieszanie.
– Możem cię obraził tym podejrzeniem?
– Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, cha, cha!
– Ty go nie znasz. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnej moralności, człowiek, dla którego nie ma nic świętego, nic, czego by skalać nie było można. Przy tym zimny egoista, co przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym. Raz już w życiu wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jej wzajemność, dzień ślubu już był wyznaczony, gdy nieszczęście chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonej mojej na parę miesięcy przed ślubem.
– I cóż? – spytała rozciekawiona hrabina.
– Oczarował ją magnetycznymi spojrzeniami swymi i odwrócił zupełnie ode mnie. Z boleścią widziałem, jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.
– Więc bohaterce na imię Helenka?
– Nie drwij, Sabino, z niej. Ja szanuję jej pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie tyle jej w tym winy, ile jego. Człowiek ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok, co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka uległa tym czarom.
– I cóż potem magnetyzer?
– Doświadczywszy mocy swej nad słabym sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jej o swej miłości, choć każdym ruchem, każdym spojrzeniem, wszystkimi tajemniczymi, niemymi znakami, mówił jej o tym.
– A jednak żyjecie z sobą, To dziwne.
– Nie dałem mu nigdy odczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go za zwycięzcę, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc, co się dziać musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja umieścił najświętsze uczucia moje.
– Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknej Heleny.
Seweryn spojrzał na mówiącą z miłosną i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować jej za te słowa, którymi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:
– Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie rozkosze tej miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jej zamienić na miłość spokojną, jasną, po której inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza. Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko mnie kochaj – wszak prawda, że mnie kochasz?
– Cicho!... idzie – rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę z jego uścisku.
W istocie, hrabia za chwilę zjawił się w salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór jego żonie i ponudził się z nią trochę – wyszedł.
Kochankowie zostali sami.
Szynk i salon
Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela, i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta, to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach. W niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jedną, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się spomiędzy szturchańców, nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w których pobliżu stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; Kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanymi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod którymi żadnego cieplejszego ubrania domyślić się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj spod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostium jego kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostiumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczu potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im, widać, nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jak by go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który Kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
– No?!
– Nieklawo (niedobrze) – odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. Przechrzta w bąku (w kryminale).
– Od kiedy?
– Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
– Chyba by ten. Nie patrzy na fryca.
– To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem na pozór grzecznym, ale stanowczym:
– A co, drągalu, może się przejdziemy?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.
– Gdzie, panie inspektorze?
– Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.
– Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
– No, to pewnie jakaś pomyłka – rzekł inspektor nieco drwiąco – wytłumaczysz się i puszczą cię.
– Ależ, panie inspektorze, ja...
– Bez grymasów – zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi – wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
– A to go zhaczył (schwytał) – odezwał się jeden z nich, Rudy, już wyjściu inspektora.
– Ale za co też?
– Pewnie go Przechrzta zakapował (wydał).
– Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.
– I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.
– Ale patrz no, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem się zahamował (schował) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
– A jeżeli to ten, co go Przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie, czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebra).
– To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując, podszedł powoli do Kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki zza pieca.
– Siewrany? (zmówiony, stowarzyszony) spytał Rudy, zaczepiwszy Kudłatego kiwnięciem głowy.
Kudłaty popatrzył nań spode łba i zmieszał się.
– No, siewrany czy nie? – ofuknął tamten.
– Siewrany – powtórzył machinalnie Kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkwasu.
– Daj tam, pani, wódki.
Wziął kieliszek i napił się do Kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.
– Klawa hara (wódka), prawda?
– Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinni by na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.
– To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz, się schirzyć (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się, nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzałej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
– A bodajeś z piekła nie wyjrzał – wrzasnęła – a czy ślepy, czy co! A to szelma niezgraba! Na sam nagniotek mi wlazł!
– Milcz babo, bo w mordę zamaluję – wtrącił Rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
– Dajcie pokój, kumo – uspokajał ją ekslokaj. – Pijcie lepiej.
– Nie mogę już, jak was kocham.
– No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
– Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczna naukę o wstrzemięźliwości!
– Ba! a sam pewnie spił się potem.
– Bezbożnik z was, kumie.
– Jak to bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskim? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
– A bodaj was kumie – rzekła, biorąc kieliszek – jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
– Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
– Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
– Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
– Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
– Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
– Diabla sprawa. Trzeba by wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawiusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawiusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.
– Nie byłaby ona taka twarda – ciągnęła dalej dewotka – gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.
– Kochanek pewnie.
– Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
– Głupia robota. Trzeba się poradzić księdza Modesta, co tu dalej robić.
– Co tam słuchasz babskiej paplaniny – odezwał się Rudy do Kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów – tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą Kudłatego, który, czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, niezbyt chętnie oddalał się od szynkwasu.
Kiedy zasiedli na dawnym miejscu przy piecu, Rudy zwrócił się do Kudłatego i spytał go:
– A co? Prędko będzie można iść?
– Gdzie?
– No, nie udawaj franta. Wiemy, że cię Przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkimi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy. Wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:
– Wyście Rudy?
– Albo co?
– Przechrzta mnie posłał Na dowód dał ten majcher.
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na Kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.
– A tom się ochędożył (oszukał)! Toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany? Co? – zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do Kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
– Dziacz spas (daj pokój) – odezwał się towarzysz Rudego, siedzący dotychczas w milczeniu. – Jeszcze nas zakapuje (zadenuncjuje).
– Niedoczekanie jego. Pierwej go stłukę na kwaśne jabłko.
– O co idzie? – odezwał się Kudłaty, zrozumiawszy na koniec, z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszej strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przede mną, nie wiedząc, kto jestem.
– Diabli cię wiedzieli, żeś ty me andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
– Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie czego; ja nie policaj.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczna urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
– Gdzie drągal – spytał ekslokaj.
– W kwaczu.
– To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniej trzeba.
– A choćby tego Kudłacza wziąć – zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
– I sfacjendować (podzielić się) z nim? – wtrącił z niechęcią Rudy.
– Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), to by więcej kosztowało, a może jeszcze zdało się na diabła.
– Jakże myślicie wy – jakże wam ta?
– Przezywają mnie Kłykiem – odparł ekslokaj.
– Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąć go, czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na Kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
– Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po tej naradzie Rudy przystąpił do Kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
– A co; pójdziesz z nami?
– Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
– Klawo! Dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.
– No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty – rzekł Kłyk.
A może by hary przed tym, bo tam mróz tęgi – zauważył Kudłacz.
– Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (patrzy oczami). Ty – dodał, zwracając się do Kudłacza – poknajasz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na Zapustku (plantacje).
Według tej umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:
– Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnej, bo na niej i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniej gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiej koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
– Czy znasz tych hawruków (państwa), których będziemy podbierać – spytał Kłyk, przysuwając się do Kudłacza.
– Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
– A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na Zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.
Kudłacz zmieszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłumacząc Kłykowi, że dawniej mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
– To musisz znać hrabiego N?
– Nie.
– Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.
– Co to tryl?
– Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre i to był początek mojej kariery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo łamańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
– Schowajmy się.
– Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
– Cóż zrobimy?
– Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.
W jednej chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się. Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.
Po przejściu patrolu skręcili w Plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:
– Jeszcze nie wyjechali!
– Może nie wyjadą wcale.
– Wiem z pewnością, że wyjadą. Która godzina?
– Zaraz – rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.
– Masz sikorę? Toś ty forsacz! (bogacz).
Kudłacz znowu się zmieszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.
– No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.
Kudłacz, wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.
– Klawa sikora – rzekł Kłyk – komu żeś buchnął?
– Po dziesiątej dopiero – odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.
W tej chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krotko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.
– Czy pani hrabina w domu? – zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.
– Są państwo – odrzekł lokaj.
Odpowiedź ta nieco zmieszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie. Odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy rzekł:
– Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.
Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu, białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym włosem. W ruchach jej i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z tej twarzy, że skala namiętności i zachceń tej kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je osłaniała poważna zasłona dumy i chłodu. Blask lampy płonącej na stole obrzucał jasnym światłem kontury tej twarzy i aksamitnej delikatności rękę, która przerzucała karty paryskiego żurnalu.
Obok siedział mężczyzna niepierwszej już młodości, nieco łysy, ale jeszcze w sile wieku i bardzo szlachetnej i ujmującej powierzchowności. Zajęty był właśnie czytaniem gazet i niewiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również nie zwracała na niego uwagi i obojętnie, a nawet z pewnym znudzeniem patrzyła w ryciny.
Wejście lokaja przerwało monotonię ciszy.
– Pan Seweryn L – zameldował.
– Prosić – odezwał się hrabia.
Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju, w ubiorze starannym, ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterii i życzliwości.
– Siadaj – rzekł hrabia, podsuwając krzesło gościowi. – Czekaliśmy cię z obiadem.
– Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja.
– Awantura? – zapytał hrabia.
– Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur – wtrąciła hrabina.
– Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata mimo licznych przepowiedni biblijnych.
– Ale cóż takiego? – powtórzył zapytanie rozciekawiony hrabia.
Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój własny rewolwer, celował prosto w moja głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki, pieniądze i inne drobiazgi leżące przy łóżku.
– I pan pozwoliłeś na to? – przerwała hrabina.
– Cóż miałem robić? – odrzekł gość z uśmiechem. – Narażać się na strzał łotra dla zegarka i trochę pieniędzy nie miałem najmniejszej ochoty. Wołać na służbę na nic by się nie zdało, bo nikogo nie było w domu.
– Biorąc tak rzeczy na rozum – rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironii – może pan miał słuszność, ale...
– Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić – dokończył hrabia z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.
– Ja poszedłem za zdaniem rozumu – ciągnął gość dalej – i nie chciałem stanąć do bohaterskiej walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która, zdaje mi się, odszuka go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji – prosto do państwa. Bałem się, że was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?
– Saba zostaje podobno w domu – rzekł hrabia. – Ja muszę iść na chwile do hrabstwa Romanów.
Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spojrzenie, bo nie podnosił oczu i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił dalej do gościa:
– Dobrze, żeś przyszedł. Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.
– Jeżeli pani pozwoli – rzekł Seweryn, kłaniając się.
– O panie – odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na ukłon.
– Idę się więc przebrać – dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.
Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.
Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się do hrabiny i wziąwszy jej rękę, podniósł do ust swoich.
– Co pan robi? – szepnęła, marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę. – Mógłby zobaczyć; czy pan wie, na co mnie narażasz?
– Odszedł już.
– Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!
– Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! – szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz hrabiny.
– Czy moja w tym wina?
– Boję się częstymi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie kosztuje wstrzymywanie się, możebyś nie była tak chłodna w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!
– Dziwny jesteś. Jakaż mam być? – spytała trochę niecierpliwie.
– Jaka? Jaka? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek. Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa w podobne objawy, twarz tak chłodna bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niej nic a nic dla siebie wyczytać nie mogę.
– Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim językom?
– O nie, na Boga nie! Dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę i szanuję. Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.
– Więc czego chcesz?
– Ja sam nie wiem – odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę i niepokój. – Niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niej żyć bym nie mógł. Kiedy pomyślę, że ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo mnie ogarnia. Sam nie wiem, czy większa we mnie miłość do ciebie, czy zazdrość o ciebie.
– Czy dałam ci powód do zazdrości?
– Może mimo woli.
– A to będzie coś zabawnego – słucham.
– Sabino, daruj mi to podejrzenie.
– Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny.
– Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.
– Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.
– Więc powiem, by potem ze wstydem cię przeprosić. Byłem zazdrosny o doktora Feliksa.
Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który, wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak winowajca, nie mógł jej zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojna, posągowa jak dawniej.
– Ależ ja go nie znam prawie – rzekła. – Widziałam go raz czy dwa na balu. Skądże to przypuszczenie?
– Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszej loży i nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na Adriannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili.
– Dziecko z ciebie – przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie pomieszanie.
– Możem cię obraził tym podejrzeniem?
– Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, cha, cha!
– Ty go nie znasz. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnej moralności, człowiek, dla którego nie ma nic świętego, nic, czego by skalać nie było można. Przy tym zimny egoista, co przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym. Raz już w życiu wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jej wzajemność, dzień ślubu już był wyznaczony, gdy nieszczęście chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonej mojej na parę miesięcy przed ślubem.
– I cóż? – spytała rozciekawiona hrabina.
– Oczarował ją magnetycznymi spojrzeniami swymi i odwrócił zupełnie ode mnie. Z boleścią widziałem, jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.
– Więc bohaterce na imię Helenka?
– Nie drwij, Sabino, z niej. Ja szanuję jej pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie tyle jej w tym winy, ile jego. Człowiek ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok, co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka uległa tym czarom.
– I cóż potem magnetyzer?
– Doświadczywszy mocy swej nad słabym sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jej o swej miłości, choć każdym ruchem, każdym spojrzeniem, wszystkimi tajemniczymi, niemymi znakami, mówił jej o tym.
– A jednak żyjecie z sobą, To dziwne.
– Nie dałem mu nigdy odczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go za zwycięzcę, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc, co się dziać musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja umieścił najświętsze uczucia moje.
– Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknej Heleny.
Seweryn spojrzał na mówiącą z miłosną i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować jej za te słowa, którymi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:
– Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie rozkosze tej miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jej zamienić na miłość spokojną, jasną, po której inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza. Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko mnie kochaj – wszak prawda, że mnie kochasz?
– Cicho!... idzie – rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę z jego uścisku.
W istocie, hrabia za chwilę zjawił się w salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór jego żonie i ponudził się z nią trochę – wyszedł.
Kochankowie zostali sami.
więcej..