Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnice magicznego nefrytu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice magicznego nefrytu - ebook

Trzynastoletnia Kalina wyjeżdża na wakacje do babci mieszkającej na skraju lasu. Dziewczynka poznaje tajemnice swojej rodziny, przekazane przez babcię i otrzymuje od niej wisior z magicznym nefrytem. Dzięki niemu rozumie mowę wilków i otrzymuje moce, które są niezbędne, by przetrwać w zaczarowanym lesie, do którego wprowadza ją Thunder — uratowany wilk. Tam poznaje życie watahy i jej problemy. Spotyka również wojownika Tekodona, który towarzyszy jej w walce o ocalenie zwierząt i lasu.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65543-32-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Wyjazd

Uwielbiam lato, zwłaszcza kiedy jest takie jak w tym roku. Mam tu oczywiście na myśli w sam raz — słonecznie, żeby nacieszyć się słońcem na kolejne kilka miesięcy i trochę deszczowe, by rośliny nie wysychały…

Nazywam się Kalina Wójcik, mam trzynaście lat i chodzę do szkoły. Zawsze lubię lato, bo razem z mamą wyjeżdżam na wakacje. Najczęściej są to dwa tygodnie. W tym roku jest jednak inaczej. Moja mama poszła do nowej pracy i nie dostała urlopu, więc wysyła mnie do babci na wieś. Lubię tam jeździć, ale na krótko, ponieważ trochę się nudzę.

W ciągu dnia babcia Krysia — bo tak ma na imię — zajmuje się domem i zwierzętami: kurami, kotem Gerwazym i szczeniakiem, którego ja nazwałam Diego. Wieczorami siedzi przed telewizorem, albo słucha Mozarta i robi sweterki na drutach. Jeśli chodzi o mnie, to trochę mnie denerwują jej robótki, bo mam całą szafę zrobionej przez nią garderoby i chodź ją noszę to i tak mam jej za dużo. Ciągle daje mi nowe powtarzając, że przecież szybko rosnę, a nie mogę chodzić w za małych ubraniach. Chyba ma rację.

Moja babcia mieszka sama. Dziadek Władek zmarł niedługo po tym, jak ja się urodziłam. Odtąd tylko ona zajmuje się gospodarstwem, to znaczy domem, kurkami, Gerwazym i Diego. Teraz będzie miała jeszcze mnie.

Pakowałam swoje ostatnie rzeczy. Musiałam się zmieścić w jedną większą walizkę. Oglądając się dookoła pokoju, poczułam smutek, jakbym miała wyjechać na zawsze. Wszystko wydawało mi się takie dziwne — jadę na wakacje i będę je spędzać bez mamy. Przed wyjazdem odkurzyłam swój kolorowy dywan, pościeliłam łóżko, układając kołdrę w kwiatki wzdłuż całego materaca i przykryłam moim najładniejszym kocem w labladory. Podniosłam różowe rolety w oknie. Letnie słońce świeciło z ogromną siłą — tak mocno, że w oczy raził mnie róż ścian, pomalowanych przez moją mamę. Poukładałam porozrzucane po kątach rzeczy do szafek i na półkę, zgodnie z ich docelowym przeznaczeniem. Jedną — najukochańszą maskotkę — zabrałam oczywiście ze sobą. Wybór był trudny, ale moim ulubieńcem był Tobi — ukochany miś. Mama kupiła mi go na urodziny pięć lat temu. Jego białe futerko było już trochę wygniecione od przytulania i głaskania, dlatego ułożyłam go na samym wierzchu, żeby go nie ubrudzić i nie pognieść jeszcze bardziej niż był. Moje pakowanie przerwała mi mama. Weszła po cichu, jakby to był środek nocy. Usiadła delikatnie na moim zaścielonym łóżku. Czułam na sobie jej wzrok. Dłuższą chwilę nic nie mówiła, jakby się zastanawiała, co w ogóle powiedzieć lub próbowała coś sobie przypomnieć. Wzięła głęboki oddech — tak głęboki, że go usłyszałam.

Miałam wrażenie, że równie jak ja, nie jest zachwycona wakacjami w odosobnieniu. Było ciężko nam obu i to można od razu zauważyć. Zachowywałyśmy się, jakbyśmy spodziewały się rozłąki na zawsze, a nie na wakacje. To miał być czas wesoły, ale zdecydowanie taki nie był. Wszystko było troszeczkę na siłę i z konieczności.

— Spakowana? -zapytała z (wymuszonym) uśmiechem na twarzy.

Spojrzałam na nią z wyraźnym grymasem na buzi. Myśl o tym, że miałam jechać i być tam bez niej, nie dawała mi spokoju. Zrobiło mi przykro, że ona musi pracować wtedy, kiedy ja będę się bawić.

— Mamo muszę tam jechać? — zapytałam znudzonym głosem, próbując się jeszcze wycofać.

Wolałam siedzieć w domu, w swoim różowym pokoju, niż gdziekolwiek się wybierać. Chciałam się nawet rozpłakać, ale pomyślałam, że trzynastolatce nie wypada — przecież jestem już prawie dorosła!

Mama spojrzała na mnie, miała takie łagodne spojrzenie. Jej niebieskie, a właściwie błękitne spojrzenie rozbrajało, włosy naturalnego, kasztanowego koloru, spadały na jej ramiona, fikuśnie się zawijając przy końcach. Jeszcze bardziej się uśmiechnęła — a uśmiech miała przepiękny i śnieżno-biały. Zawsze nosiła delikatny subtelny makijaż i eleganckie biurowe stroje. Na luzie chodziła tylko w dni wolne takie jak dziś — to było zresztą oczywiste, to jej szef i stanowisko wymagało od niej elegancji.

Chwilę mi się przyglądała później, przytuliła. Znów było słychać jej wzdychanie.

— Zobaczysz, będzie fajnie. Przecież nie raz jeździłaś do babci Krysi. Są wakacje, odpoczniesz od tego całego miejskiego hałasu, może poznasz tam jakieś fajne koleżanki — pocieszała.

Moja mina chyba się nie zmieniła. Nie byłam już smutna, tylko zła — nie na mamę, ale na całe to zamieszanie.

— Chcę być tam z tobą — przekonywałam.

— Wiem kochanie, muszę pracować i nie mogę teraz wyjechać, wiesz o tym dobrze.

Zrobiłam aktorski grymas, łudząc się, że jej decyzja, odnośnie beznadziejnie szykujących się wakacji ulegnie zmianie. Musiałam przyznać, że czasami potrafiłam wpływać na mamę, ale nie w tej kwestii. To była za poważna sprawa, chodziło przecież o jej nową pracę.

— A jakbyś poprosiła swojego szefa, to może dałby ci kilka dni wolnego? — próbowałam coś zmienić –Albo nie idź do pracy! — rzuciłam pomysł.

Mama spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

— Kochanie, do pracy nie można sobie nie przyjść tak po prostu — tłumaczyła.

No tak, miała trochę racji, ale musiałam dalej walczyć o to, żeby spędzić z nią trochę czasu, na to potrzebne były jakieś dobre argumenty… no takie, jakie tylko ja potrafiłam wymyśleć.

— Ja czasem nie idę do szkoły i co? — sprzeczałam się

Mama spojrzała na mnie spod brwi. Jej mina zrobiła się surowa. Potem reszta twarzy taka była.

Potrafiłam być upierdliwa i nieustępliwa, kiedy czegoś bardzo pragnęłam. Chyba ją tym właśnie zdenerwowałam.

— Szkoła, to nie to samo, co praca — argumentowała — Jak będziesz dorosła, to zobaczysz jak to jest.

Miałam zapewne zdziwioną mimikę twarzy.

— Przecież ja już jestem dorosła! Mam trzynaście lat!

— To jak będziesz bardziej dorosła i przeżyjesz następne dziesięć.

— Mamo ale…

Dobra, brakowało mi argumentów. Wiedziałam, że mama musi pracować, ale stanowczo nie zgadzałam się z tym, żeby czas, który mogłyśmy spędzić razem, zabierał facet, który dawał jej pracę. Nie miałam innego wyjścia, jak dać za wygraną. Właściwie obie wiedziałyśmy jak jest.

— Szykuj się, niedługo wyjeżdżamy — zakończyła rozmowę i wyszła, chyba nieco wyprowadzona z równowagi.

Postanowiłam nie denerwować jej bardziej, zwłaszcza przed wyjazdem.

Przed nami była długa droga. Miałyśmy do pokonania sporo kilometrów — dokładnie nie wiem ile, ale na tyle dużo, że trwało to zwykle około sześć godzin. Mama zawsze powtarza, że przejechać ten dystans z Łodzi — w której mieszkamy do Leśniewic, gdzie mieszka babcia, to męczarnia. Jej wykład na ten temat jednak się nie kończy, bo zawsze dodaje, że u babci Krysi jest raj na Ziemi. Te sześć godzin szybko się zapomina i oczywiście całe szczęście, że jedziemy samochodem, a nie pociągiem (dwa razy dłużej!)

Usłyszałam kroki mamy w przedpokoju. Słychać było, że spieszy się bardzo. Miałyśmy już co najmniej godzinę opóźnienia.

Nagle gwałtownie otworzyła drzwi mojego pokoju.

— Gotowa? — zapytała, wychylając głowę przez drzwi, zadyszana pośpiechem.

— Tak mamo, możemy jechać — odpowiedziałam, zrywając się z łóżka i ciągnąc bagaż na kółkach za sobą.

Schodząc na dół z czwartego piętra naszej obleśnej kamienicy robiłam straszny hałas, ściągając moją walizkę po schodach. Oczywiście nie obyło się bez awantury. Na klatkę schodową wyszła pani Padołek. Okropna kobieta, mieszkająca z pięcioma przekarmionymi kotami. Zawsze wychodziła wtedy, kiedy usłyszała jakikolwiek szmer za drzwiami. Wyskakiwała w tym swoim ohydnym, wyciągniętym, przybrudzonym szlafroku, papilotami na głowie i papierosem w buzi. Nie pachniała dobrze, a i smród z jej mieszkania też nie był miłym przeżyciem.

— Co to za hałasy!!!? — wrzeszczała na całą klatkę, robiąc niezłe echo.

Zobaczyła mnie i moją hałaśliwą walizkę. Spojrzała na bagaż. Zmarszczyła czoło, jakby zaraz chciała mnie zjeść. Gdybym miała opisać jej twarz… a właściwie ją całą, to porównałabym do wybuchającego prezentu z bajek, który najpierw nabrzmiewa odkształcając się, nadmuchuje i wreszcie rozrywa z ogromnym hukiem i dymem. Taka była właśnie sąsiadka.

— Jak się nie potrafisz zachować smarkulo, to się wyprowadź na bezludną wyspę!!! -wrzasnęła po chwili ciszy — to był właśnie ten wybuch.

Nie potrafiłam jej pyskować, bo była to starsza pani i nie wypadało. Za mną szła mama, którą dopiero później dojrzała sąsiadka.

— Co pani chce od dziecka? — stanęła w mojej obronie.

— Hałasuje gówniara! — tłumaczyła Padołkowa, gestykulując rękoma, jakby mówiła językiem migowym.

— Zaraz zejdzie i będzie pani miała tą swoją ciszę — usprawiedliwiała mnie mama — Poza tym, nie mieszka pani tu sama — dodała.

Zeszłyśmy czym prędzej, nie wzniecając awantury.

Sąsiadka była najwyraźniej zaskoczona reakcją mojej mamy i nie miała już nic do powiedzenia. Odwróciła się na pięcie, szybko chowając się za swoimi drzwiami.

Byłyśmy już przy aucie. Mama włożyła moją walizkę do bagażnika, a ja wsiadłam do środka. Zapięłam pas i czekałam. W powietrzu unosił się dziwny zapach — nie wiem jaki — nieokreślony. Panował jednak porządek — widać było, że mama ostatnio sprzątała, ale na szybko.

Kiedy wreszcie wsiadła, musiałam zadać jej to pytanie, które na tą chwilę właśnie mnie gnębiło.

— Co to tak dziwnie pachnie?

Spojrzała we wsteczne lusterko, żeby mieć ze mną kontakt wzrokowy.

— Ten samochód — starością kochanie — podsumowała krótko.

Fakt. Mama jeździ nim od dawna — chyba jeszcze przed tym, kiedy ja się urodziłam. Nasz samochód, to stary grat w mało atrakcyjnym ciemno — zielonym kolorze, z kilkoma wgnieceniami, pordzewiałą tablicą rejestracyjną z przodu i jakąś małą porwaną naklejką z tyłu. Był bardzo lubiany, ale nie przez mamę czy przeze mnie, tylko ptaki, które regularnie zostawiały kleksy na przedniej szybie. Tak było i tym razem.

Pierwsze, co mama robiła tuż po wejściu i zapięciu pasów, to włączenie zacinającego się, głośno buczącego spryskiwacza i doprowadzanie przedniej szyby do takiego stanu, żeby było przez nią widać drogę.

— Wstrętne ptaszyska — denerwowała się — Nie mają gdzie robić? — pytała samą siebie — Mają jakiś celownik czy co? — mówiła, chyba sama do siebie.2. Stary grat

W końcu ruszyłyśmy. Wyjazd z Łodzi był oczywiście udręką. Mimo wakacji po ulicach toczyło się dużo aut, wszędzie były rozkopane ulice, bałagan i zakazy. Mama musiała dobrze obmyślać objazdy, żeby ominąć najgorsze korki. Nie spisywała się dobrze, bo zapomniała, że inni będą myśleć podobnie jak ona i też staną ciągiem w wąskich uliczkach. Wewnątrz auta robiło się coraz goręcej, mimo otwartych okien. Letnie słońce prażyło bezlitośnie. Smog rozprzestrzeniał się błyskawicznie, co sprowokowało nas do podniesienia szyb. Miałyśmy teraz wybór: albo udusić się wewnątrz z gorąca, albo z otwartymi oknami od smogu… Oddychało mi się coraz ciężej. Smrody spalin dusiły niemiłosiernie, a ciąg stojących aut nawet nie drgnął. Obejrzałam z nudów chyba już wszystkie kamienice w tym punkcie, mając na to chyba ze dwadzieścia minut.

— W takim tempie to my nie dojedziemy, a ja muszę jeszcze dziś wrócić — narzekała mama.

— Jak nie zdążysz, to możesz nocować u babci i wyjechać jutro. Przecież nie idziesz do pracy — dałam propozycję.

Mama znów spojrzała w lusterko. Zmarszczyła czoło. Zastanawiała się chyba, jak mi odpowiedzieć.

— Jak nie będę miała wyjścia, to przenocuję — odpowiedziała znudzona.

Bardzo prosiłam w myślach Boga, żebyśmy późno dotarły do Leśniewic. Może mama nie będzie zadowolona, ale ja chociaż pobędę z nią trochę dłużej. Wreszcie zastój się ruszył. Zaczęłyśmy żółwim tempem jechać… może i żółwim, ale w ogóle, a to było już coś.

Słońce prażyło coraz bardziej. W samochodzie robiło się naprawdę duszno. Otworzyłam okno od swojej strony tak mocno, że wewnątrz zrobił się przeciąg — uff, na chwilę zawiało. Mimo tego ani ja, ani mama nie narzekałyśmy. Wiatr dmuchający wewnątrz auta sprawiał nam ulgę od upału. Teraz, nie było już czuć dziwnego zapachu. Droga stała się nużąca — prosta i z coraz mniejszą ilością dziur. Wreszcie wyjeżdżałyśmy z miasta. Słychać było tylko warkot silnika i dławienie się przy zmianie biegów. Trochę już przysypiałam.

— Musimy zatankować — poinformowała mnie mama, przerywając nagle moją drzemkę.

— Dobrze.

Zatrzymałyśmy się przy jakieś większej stacji benzynowej. Było jeszcze spokojnie — około południa. Upał był coraz większy. Wysiadłyśmy z auta. Mama tankowała. Całe wnętrze zaczęło śmierdzieć benzyną. Stojąc obok niego, liczyłam dziury powstałe ze stłuczek i z upływu czasu. Tu kropka, tu kreska, tu mama nie zmieściła się w bramie, a tam jakiś facet stuknął w jej tył, bo się zagapił. Można by opowiadać całe historie, widząc starego zielonego grata. Po kilkunastu sekundach znudziła mi się analiza lakieru i wpatrywanie w licznik dystrybutora. Postanowiłam ruszyć się gdzieś. No tak, mały sklepik był w tym momencie najlepszą rozrywką.

— Kupić ci coś w sklepie? — zapytałam mamę.

— Tak. Dużą mineralną z lodówki — odpowiedziała, skupiając się na laniu benzyny.

Rozprostowanie nóg to było to, czego właśnie potrzebowałam. Spanie w aucie, w pozycji siedzącej nie było zbyt przyjemne, zwłaszcza dla ciała. Czułam się, jakbym leżała na kamieniach.

Poszłam do sklepu, kupiłam mineralną, o którą prosiła i poszłam się rozejrzeć. Dookoła było pusto — nic się nie działo — po prostu nudy. Letnie słońce prażyło coraz bardziej. Co jakiś czas ulgę przynosił cieplutki wietrzyk, otulający moją twarz — był jak delikatny masaż twarzy.

Nagle usłyszałam wołanie:

— Kalina gdzie ty jesteś?

To był głos mojej mamy. Pobiegłam do niej. Wsiadłyśmy i odjechałyśmy.

— Dobrze, że benzyna staniała. Musiałam zatankować do pełna. Ten samochód za dużo pali — mama mówiła sama do siebie — Kupiłaś mineralną?

No tak, wiadomo było, że nasze auto ma pełny bak — śmierdziało, aż bolała głowa. Jeśli dodać do tego upał i temperaturę około pięćdziesięciu stopni wewnątrz, mimo szeroko otwartych okien, to był dopiero koszmar. Wodę, którą właśnie kupiłam ściskałam tak mocno, że zmarzły mi ręce, a sam płyn był już ciepły. To była chyba moja nerwowość z ohydnych zapachów.

— Kupiłaś tą wodę? — zapytała, zapewne widząc półtoralitrową butelkę, ale chcąc zakomunikować mi, że chciałaby się wreszcie napić.

— Kupiłam — odpowiedziałam.

— To dobrze, chociaż będzie coś zimnego do picia — podsumowała.

Odłożyłam butelkę na siedzenie, żeby jej jeszcze bardziej nie ogrzewać. Spoglądałam na widoki przez otwarte okno. Auto kołysało się delikatnie. Moje oczy były już tak zmęczone, że zasnęłam.

Miałam dziwny sen. Śniły mi się duchy… takie zjawy, coś do mnie mówiły, przed czymś ostrzegały. Później pojawił się jakiś biegający szary pies, podobny do huskiego. Biegł i biegł, a ja czekałam, aż do mnie dotrze — nie mógł. Potem śniła mi się babcia Krysia i mężczyzna o kruczo czarnych, długich włosach. Nie znałam go, ale babcia go znała i oboje na coś mnie namawiali. Nagle zatrzęsła się ziemia i… obudziłam się. Samochód jechał zygzakiem, a przecież było pięknie i sucho. Bardzo się bałam.

— Mamo, co się dzieje?! — zapytałam w panice.

Próbowała zapanować nad autem, które kołysało się i coraz bardziej, wyznaczając pionowe fale na asfalcie — jakbyśmy jechały slalomem. Trzymała sztywno kierownicę i walczyła z autem, niczym ogromnym potworem. Milczała skupiona na trudnym zadaniu. Zapewne miała świadomość, że możemy właśnie zginąć — ja też.

— Mamo boję się — wyznałam, ze łzami w oczach.

— Spokojnie, wszystko będzie dobrze.

Nagle samochód zwolnił. Silnik zgasł. Pędem fizycznej siły tonowego, starego ciemno — zielonego monstrum wtoczył się na pobocze w leśny wjazd. Mama z całej siły zahamowała. Szarpnęło nami jak szmacianymi kukiełkami. Zapadła cisza. Obie siedziałyśmy bez słowa. Nagle z pośpiechem odpięła swój pas i odwróciła się.

— Kalina, nic ci nie jest? Jesteś cała? — zapytała.

Nie był to wprawdzie jakiś wypadek. Mama panikowała, ale z drugiej strony bardzo się o mnie martwiła. Ja widziałam to jako nadopiekuńczość. Czasami nie lubiłam w niej tego, ale jak pomyśleć, że inne dzieci mają mamy, takie, które w ogóle się o nie nie troszczą, to cieszyłam się, że moja jest zatroskana, aż zanadto.

— Ze mną w porządku. A ty?

W jej oczach widziałam strach. Oddychała ciężko, gdyby zmierzyła sobie teraz ciśnienie, to z pewnością miałaby bardzo wysokie.

— Nie, nic mi się nie stało — odpowiedziała, wystraszona równie jak ja.

Odpięłam swój pas. Bolało mnie w klatce piersiowej. Skuliłam się, zaciskając dłonie na sercu.

— Kalina, co się dzieje? — zapytała, widząc mnie w takim stanie.

— Nic — odpowiedziałam po cichu — pas mnie zablokował jak zahamowałaś i trochę boli — wytłumaczyłam.

Mama wybiegła z auta i otworzyła drzwi z mojej strony. Wyciągnęła z niego. Obejrzała i przytuliła.

— Boże, tak bardzo się bałam, że coś ci się stało — podsumowała z troską w głosie.

Ja też cieszyłam się, że ona jest cała. Kiedy obie zorientowałyśmy się, że nic nam nie jest, poszłyśmy zobaczyć, co się wydarzyło. Obeszłyśmy auto dookoła.

Było mi obojętne, co się stało naszemu staremu gratowi, bo nie było mi go żal, miałam tylko nadzieję, że jakoś dojedziemy do celu.

— No tak! — podsumowała.

— Wiesz już czemu auto jechało zygzakiem? — zapytałam, nie widząc żadnych nowych wgnieceń.

— Złapałyśmy gumę — odpowiedziała, łapiąc za komórkę — i nieźle się zakopałyśmy. Najpierw trzeba wyciągnąć auto z tego błota, sama nie dam rady — mówiła, próbując wybrać jakiś numer.

Trzymała przy uchu telefon, co chwila powtarzając wybieranie. Chodziła nerwowo, ciągle wzdychając. Patrzyłam na nią trochę zdziwiona, chyba było to po mnie widać.

— Muszę zadzwonić po pomoc drogową. Pójdę w stronę jezdni, bo tu nie ma zasięgu. Zaczekasz w aucie?

— Dobrze — zgodziłam się.

Nie było wyjścia. Mama nie chciała mnie ciągnąć ze sobą, a ja nie miałam chęci chodzić wzdłuż drogi i czekać na zasięg albo na kierowcę, który miałby ochotę nam pomóc. Rozsiałam się wygodnie na przednim siedzeniu i przy otwartych drzwiach słuchałam szumu i trzeszczenia ogromnych drzew iglastych. Zapach lasu był cudowny, a wśród zarośli panował chłód, cisza i spokój. Co jakiś czas można było usłyszeć stukot dzięcioła i choćby człowiek bardzo się starał, to nie wiedział nawet, na którym drzewie go szukać. Letni powiew wiatru nieco unosił suche liście z ziemi. Zamknęłam oczy. Mocno wciągałam powietrze, spragniona czystego tlenu. W Łodzi mogłam jedynie o takim pomarzyć — moje marzenie właśnie się spełniło. Czas mijał szybko. Zanim się zorientowałam, upłynęła już godzina. Postanowiłam zadzwonić do mamy, żeby dowiedzieć się czy już coś załatwiła. Wraz z sygnałem telefonu usłyszałam dźwięk dzwonka jej komórki. Była tuż obok mnie.

— Przepraszam, że to tak długo trwało, ale nie było zasięgu. Nikt nie chciał się zatrzymać — tłumaczyła się.

— I co, przyjedzie pomoc drogowa? — zapytałam.

— Nie. Nie mogłam się dodzwonić, ale w końcu zatrzymał się pewien pan i obiecał nam pomóc.

Rozejrzałam się dookoła. Nie dostrzegłam nikogo w zasięgu mojego wzroku.

— To gdzie on jest?

— Pojechał po terenówkę. Zakopałyśmy się przy okazji i zwykłe auto nas stąd nie wyciągnie — tłumaczyła cierpliwie — potem dopiero można zmienić koło — wyliczała punkt po punkcie.

— Za ile będzie?

— Niedługo.

Wsiadła do auta. Była bardzo zdenerwowana całą tą sytuacją. Zamilkła. Wzięła głęboki oddech, zapewne spragniona czystego powietrza równie jak ja. Przymknęła oczy… wreszcie zwolniła tempa, choć na kilka minut. Po chwili raptownie przerwała swoją, jakże krótką pauzę.

— Gdzie ta mineralna, którą kupiłaś na stacji benzynowej? — zapytała, szukając butelki po aucie.

Podałam jej ją.

— Już ciepła, ale najważniejsze, że mamy coś do picia — skomentowała.

Oczekiwanie przerwał nam dzwonek telefonu mamy. Odebrała. Ktoś długo gadał, bo ona tylko przytakiwała raz za razem, mając coraz bardziej smutną minę.

— Co się stało? — zapytałam.

— Chyba tu przenocujemy. Pan, który miał nam pomóc, może przyjechać dopiero rano. Właśnie naprawia swoje auto terenowe, które ma nas stąd wyciągnąć — podsumowała.

— Co? — zapytałam — Mamy nocować w lesie? O nie, nie ma mowy! — zaprotestowałam.

Mama spojrzała mi prosto w oczy. Miała smutną twarz.

— Kochanie nie mamy wyjścia. Jakoś damy radę — pocieszała.

Faktycznie, nie miałyśmy wyboru. Byłyśmy skazane na jakiegoś obcego faceta z terenówką, która sama była złomem. Nieźle.

— Mówiłam ci, że ten wyjazd to nie jest dobry pomysł — tłumaczyłam, szukając pretekstu na „przylepienie” złych stron takich wakacji.

— Kalina, nie mów tak. Każdemu mogło się to zdarzyć — broniła wyjazdu — zamiast zrzędzić, zjedz coś albo się zdrzemnij. Ja cię popilnuję.

Uznałam, że posiłek to dobry pomysł. Wyjęłam pajdy chleba i kabanosy. Od razu humor mi się polepszył. W całym tym zamieszaniu zapomniałam w ogóle o głodzie. Dobrze, że mama mi o nim przypomniała. Mimo ogromnego łaknienia nie spieszyłam się. Chciałam jak najbardziej dokładnie połączyć widok i odczucia z lasu wraz z posiłkiem. Nastała cisza. Mama oddaliła się za tak zwaną potrzebą. Wyruszyła na poszukiwanie gęstych krzaków. Pomyślałam, że trochę to potrwa, bo w zasięgu wzroku były same wysokie drzewa iglaste, tylko gdzie niegdzie przeplatane liściastym.3. Wilk

Zamknęłam oczy. Usiadłam wygodnie na siedzeniu i słuchałam wiatru. Teraz wiał jakoś inaczej, jakby na zmianę pogody. Ściółka szeleściła od podmuchów, tak mocno, że wydawało mi się to nienormalne. Otworzyłam oczy i… zobaczyłam psa… Nie, to był raczej wilk. Szare zwierzę stało ode mnie może trzy metry, wpatrując się, jakby chciało mnie zjeść — w pierwszej kolejności były jednak moje kabanosy. Wilk oblizywał się. Jakiś czas stał, ale chwilę później usiadł, jakby mówił „spokojnie, poczekam”. Byłam przerażona, choć zwierzę nie warczało, ani nie podchodziło bliżej. Po prostu się gapił.

Zaczęłam jeść. Stwierdziłam, że skoro ja mam jedzenie, to rządzę — oto prawo dżungli. On patrzył i patrzył, coraz bardziej się oblizując. Nadal nie podchodził. Wiedziałam, że jest głodny. Zjadłam pajdę chleba i odrobinę kabanosa — tylko dla smaku. Resztę podzieliłam na kawałeczki. Wyciągnęłam rękę z suszoną wędliną i czekałam na to, co zrobi. Prawdę mówiąc prosiłam w myślach Boga, żeby to głodne zwierzę, czasem nie odgryzło mi ręki. Musiałam zaryzykować. On podszedł ostrożnie i powoli. Mogłam mu się przyjrzeć — miał grube, szare, prawie jednolite futro, rosnące przy szyi tak bujnie, że wyglądał trochę jak lew. Na prawej łapie widać było jakąś zagojoną ranę — może po jakieś bójce w stadzie — nie wiem. Jego nos ciągle się intensywnie ruszał. Wyglądało to, na poznawanie mnie po zapachu. Zwierzę było smukłe i zwinne. Jego spojrzenie dziwne — takie magiczne i hipnotyzujące. Nie miałam pojęcia, że tak można patrzeć na drugą istotę. Ta głębia spojrzenia trochę mnie przeraziła. Od czasu, do czasu lekko kiwał ogonem — to w lewo, to w prawo. Spojrzał na moją dłoń z kabanosem i chwilami robił uniki, przy każdym moim drgnięciu. Serce waliło mi jak młot. Zaraz przypomniałam sobie bajkę o „Czerwonym Kapturku”. Wreszcie podszedł. Dyszałam z ekscytacji, próbując opanować emocje. Moja wyciągnięta dłoń drgała. Wilk wyciągnął się, jakby chciał, żeby mnie dotknął jedynie jego język, a reszta została te trzy metry dalej. Zawinął kabanosa i wrzucił sobie do pyska, dokładnie rozgryzając. Cofnął się. Gdy skończył, podszedł po jeszcze — tak kilka razy. Moja ręka została w pozycji podającej. Bałam się jej zabrać, żeby mnie nie ugryzł. Podszedł i opuścił łeb, podsuwając go pod wyciągniętą dłoń. Odwróciłam rękę i dotknęłam jego futra na głowie — było miłe i delikatne — niczym wykąpanego i uczesanego pieska.

Nagle coś zaszeleściło — wilk bez rozglądania się uciekł natychmiast i zniknął za drzewami. Pojawiła się mama. Wsiadła do auta, zostawiając otwarte drzwi. Spojrzała na chwilę na mnie, potem coś pstrykała w telefonie.

— Już zjadłaś? — zapytała, nie odrywając oczu od ekranu.

— Tak — odpowiedziałam — Zjadłam, było pyszne.

Zastanawiałam się czy powiedzieć jej o mojej przygodzie z wilkiem. Pewnie by mi nie uwierzyła, ale musiałam sprawdzić czy wie, że w lesie, w którym właśnie utknęłyśmy takowe są.

— Mamo, czy tu żyją wilki? — zapytałam kontrolnie

Spojrzała na mnie, jakbym zapytała czy są wróżki, tym samym, na dłuższy czas odrywając się od swojej komórki.

— Nie wiem — odpowiedziała — To właściwie już tereny Puszczy Bydgoskiej. Podobno jest tu ich kilka. A co, widziałaś jakiegoś? — zapytała z uśmiechem na ustach.

To chyba miał być żart, więc obróciłam go.

— Nie, no co ty. A co byś zrobiła, gdybyś jakiegoś spotkała? — wypytywałam na wypadek, gdyby wilk znów się pojawił.

— Pewnie zamknęłabym wszystkie okna i drzwi w aucie i siedziała cicho. One są niebezpieczne, mogą pogryźć, a nawet zabić gdy są głodne. Rzadko chodzą pojedynczo, na ogół poruszają się w grupach czyli watahach. Polują razem — wtedy są silniejsze — opowiadała składnie, jednym tchem, jakby zapamiętała cały fragment jakieś książki.

— A chciałabyś kiedyś nakarmić wilka?

Tym pytaniem zaskoczyłam mamę -widziałam po jej minie.

Spojrzała na mnie i podniosła brew. Pogłaskała po głowie.

— Kochanie wilka nie da się karmić. To dzikie zwierzę. Raczej nie zbliża się do ludzi — tłumaczyła — Poza tym, mogą roznosić wściekliznę. Wiesz, co to jest?

— Wiem. To choroba, na którą i zwierzęta i ludzie umierają — chwaliłam się wiedzą.

— Chyba, że człowiekowi zaraz po ugryzieniu poda się zastrzyki — wtedy można go uratować.

— Wiem, pani mówiła o tym w szkole.

Mama doceniła moją wiedzę, na temat wścieklizny i była ze mnie dumna, że zapamiętywałam różne informacje, które przekazują nam nauczyciele — nie tylko wiadomości z podręczników. Zawsze powtarza, że wiedza ułatwia życie.

Zbliżał się wieczór. Niebo zachmurzyło się. Zaczął wiać mocniej wiatr. Zrobiło się chłodniej. Okryłam się kocem, rozłożyłam siedzenie i ułożyłam do snu. Mama położyła się koło mnie. Zaczęło grzmieć — nadchodziła burza.

— Mamo boję się — wyznałam, słysząc jak chmury „burczą”.

— Śpij, ja będę czuwać.

Obie wiedziałyśmy, że siedzenie w aucie w lesie, podczas burzy, to był najgłupszy pomysł, jaki można byłoby zrealizować, ale nie miałyśmy innego wyboru. W takiej sytuacji, każdy inny byłby dobry.

Drzewa bujały się coraz mocniej, ocierając koronami. Coraz bardziej wiało. Zaczął padać deszcz. Mama zatrzasnęła wszystkie drzwi i zaciągnęła ręczny hamulec. Co jakiś czas włączała silnik, żeby było nam cieplej.

Burza się wzmagała. Wiatr targał drzewami, których trzeszczenie było już słychać nawet w szczelnie zamkniętym aucie. Ściółka wznosiła się od podmuchów wiatru. Deszcz zaczął lać. Wielkie krople zalewały szyby ze wszystkich stron, waląc tak mocno, że nie słyszałam nawet własnych myśli. O spaniu nie było mowy. Mama przytulała mnie z całych sił — chyba bojąc się, równie mocno jak ja.

— Mamo, a jak zginiemy? — zapytałam z przerażeniem.

— Nie bój się, nic nam nie będzie — dodawała otuchy.

Myślałam, że tego wieczora sobie pogadamy. Zwykle nie ma czasu, ale stara się zawsze trochę wygospodarować, żebym nie czuła się odrzucona. Ja to rozumiem. Pracuje, na nas obie i na utrzymanie mieszkania w naszej obleśnej, łódzkiej kamienicy. Ma ciężkie życie — a ja razem z nią, bo widzę codziennie, jak walczy z przeciwnościami losu.

Burza nadal szalała. Pioruny waliły tuż obok nas i było to nie do zniesienia. Nawet zakrywając sobie uszy i zamykając oczy efekt był podobny. Drzewa bujały się, jakby ktoś nimi potrząsał. Błyskawice oświetlały cały las — były coraz bliżej. Tuż przed naszym autem runęło drzewo. Ścięte piorunem w połowie długości złamało się jak zapałka. Górna część trzasnęła o ziemię, przedzierając się w dół przez inne. Kikut spadł kilka centymetrów od naszego samochodu. Obie to widziałyśmy i byłyśmy przerażone, przytulając się nerwowo mocno.

Mama znów włączyła silnik, żeby wewnątrz było cieplej. Deszcz teraz padał falami. Krople uderzały to ciszej, to głośniej o blachę auta.

Wreszcie wszystko się uspokajało. Pioruny ucichły, ulewa zamieniła się w lekki deszczyk, cichutko dotykający powierzchni auta. Drzewa znów tkwiły nieruchomo. Nastała całkowita ciemność. Na zegarku było już po dwudziestej drugiej.

Cichy drobniutki deszczyk utulił nas wreszcie do snu. Czasami budziłam się na chwilę, słysząc dookoła jakieś szmery — pewnie robione przez zwierzęta.

Miałam dziwne sny — tak dziwne, że nie potrafiłam ich sobie przypomnieć. Podniosłam się, rozglądając dookoła. Acha — pomyślałam — nocowałyśmy w lesie, w burzy — zrobiłyśmy najgłupszą rzecz na świecie. No tak, ale nie miałyśmy też innego wyboru.

Pierwsze promienie porannego słońca wpadały do wnętrza starego auta. Otworzyłam drzwiczki. Powietrze było cudowne. Pachniało świeżością, czuć było tlen i mokrą leśną ściółkę. Z krzaków spadały krople wody. Było bezchmurnie i bezwietrznie — po prostu cudownie. Promienie słoneczne padały na krople zawieszone na krzewach i niskich drzewach, odbijając przepięknie światło i mieniąc się jak diamenty.

Mamy nie było. Wiedziałam, że wyszła za potrzebą, albo znów dzwoni do faceta od terenówki, żeby w końcu nas stąd wyciągnął. Byłyśmy głodne, miałyśmy resztkę mineralnej i musiałyśmy się trochę umyć. Po kilku minutach mama wróciła.

— No i co? — zapytałam zniecierpliwiona — Przyjedzie ten facet?

— Tak. Ma tu być za pół godziny.

W aucie zrobiło się chłodno. Obie wsiadłyśmy i zamknęłyśmy drzwi. Mama znów na trochę odpaliła silnik, żebyśmy się ogrzały. Wiem, to nie było ekologiczne tak smrodzić w pięknym lesie, ale chęć ogrzania była dla nas ważniejsza. Okazało się, że nie tylko dla nas. Kilka minut później zobaczyłam… mojego przyjaciela wilka. Mama chyba jeszcze go nie spostrzegła, bo relaksowała się beztrosko. Zwierzę podeszło do auta i wskoczyło bezszelestnie i delikatnie na maskę, jakby było z puchu –delikatne, leciutkie i zwiewne. Ja byłam zachwycona. Nagle spotkały się spojrzenia mojej mamy i zwierzęcia.

— O Boże — powiedziała cicho, sztywniejąc ze strachu — to, to… — nie mogła dokończyć zdania.

— Tak mamo, wilk — dokończyłam za nią, całkowicie wyluzowana.

Poranna rosa parowała na nieco rozgrzanej masce samochodu. Na mokrej blasze ułożył się wilk. Spojrzał na nas zza samochodowej szyby, upajając się ciepłem auta. Mama wpatrywała się w zwierzę, jakby zobaczyła UFO. Gdybym teraz powiedziała, że ruszyłam nasz unieruchomiony samochód — nie usłyszałaby tego. Postanowiłam nie przerywać jej i sama też się pogapić. Wilk rozglądał się na boki, będąc w pełnej gotowości do ucieczki w razie zagrożenia. Nagle zerwał się na równe nogi. Maska samochodu była jego punktem widokowym. Stał tak kilka sekund, po czym szybko i bezszelestnie uciekł. Mama odetchnęła.

— Dobrze, że już poszedł.

— Bałaś się go? — zapytałam.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

— A ty nie?

— No wiesz… Kiedy dawałam mu mojego kabanosa, nie było tak źle — odpowiedziałam, zdradzając mój sekret.

Jej mina zrobiła się sroga i wyraźnie zdenerwowana.

— Chcesz mi powiedzieć, że to zwierzę jadło ci z ręki?

Zastanowiłam się chwilę, nie spiesząc z odpowiedzią. Była już wystarczająco zdenerwowana.

— No tak, tak właśnie było — odpowiedziałam zamyślona, będąc obecnie w tamtych wspomnieniach — Chyba nie rzuciłabyś się na tego wilka z nożem, tylko za to, że zgodził się wziąć ode mnie poczęstunek?

Mój ton głosu był już nieco poirytowany. Mama miała w zwyczaju przesadzać i robić „z igły widły” — to mnie trochę denerwowało. Co innego, kiedy się jest po prostu ostrożnym, a co innego kiedy się panikuje… z powodu wilka… w lesie (!)

Widziała moją zdenerwowaną twarz.

— Nie, jasne że nie — podsumowała, nie chcąc się kłócić — idę się przewietrzyć — dodała i wysiadła z auta oddalając się nieco.4. Jednoosobowa pomoc drogowa

Kilka minut później pojawił się facet z terenówką. Podjechał bardzo blisko naszego auta. Wysiadłam, żeby się przywitać. Mama gadała jak najęta, choć widziała gościa dopiero pierwszy raz.

— A to jest właśnie moja córka Kalina -powiedziała do nieznajomego, wyręczając mnie.

— Cześć Kalina — odpowiedział mężczyzna.

Coś mi w nim nie pasowało. Gapił się na mnie, jakbym jakoś dziwnie wyglądała, a to on nie należał do najprzystojniejszych. Był ubrany w strój moro — miał dość duży brzuch, był niedbale zarośnięty na twarzy i głowie. Wyglądał jak kłusownik. Kiedy był zajęty rozmową z mamą, ja zajrzałam do jego auta. Na tylnym siedzeniu jego terenówki faktycznie leżała broń.

— Poluje pan? — zapytałam bez krępacji i ze złością

Facet spojrzał na mnie.

— Nie, drogie dziecko. To broń zabytkowa, z tego się już nie strzela — odpowiedział.

— Ale gdyby teraz pojawiło się jakieś zwierzę, na przykład wilk, to by pan strzelił? — zapytałam poirytowana.

Mama spojrzała na mnie z oburzeniem.

— Kalina opanuj się — powiedziała przez zęby.

Facet uśmiechnął się szyderczo do mamy.

— Nie, spokojnie. Niech dziecko pyta. Ma prawo wiedzieć. Przecież tak właśnie poznają świat, prawda?

Poczuła się zakłopotana. Było jej głupio, z powodu moich pytań zadawanych wprost.

— Wie pan, Kalina już taka jest — tłumaczyła mnie — dziecko jak to dziecko. Przepraszam za nią.

— Nie gniewam się — odpowiedział i poszedł do swojego auta po linkę holowniczą.

Facet sam podpiął nasze auto do swojego terenowego giganta, delikatnie wyciągnął je z błota odjeżdżając, na bardziej suchy kawałek gruntu tuż przy jezdni. Wymienił nam koło, które zawsze było w naszym aucie, tyle że po prawie ośmiu latach wreszcie się przydało. Obie stałyśmy obok i przyglądałyśmy się pracy nowo poznanego pana.

— Gotowe — podsumował, podnosząc się prawie spod samochodu, wycierając ręce z brudu o szmatę, którą wcześniej przezornie sobie naszykował — Możecie jechać dalej.

Mama była mega szczęśliwa. Ja zresztą też. Wreszcie mogłyśmy dokończyć naszą podróż do babci Krysi.

— Dziękujemy panu bardzo za pomoc.

— Drobiazg — odpowiedział, wsiadł szybko do swojego mega super terenowego auta i odjechał.

— Wreszcie jedziemy — podsumowałam ze znudzeniem.

Mama spojrzała na mnie. Wzięła głęboki oddech, przy okazji kręcąc głową, jakby dawała mi ochrzan bez słów. Postanowiłam nic nie dodawać do jej niemej uwagi — chyba obie nie chciałyśmy się kłócić. Przed nami był jeszcze kawałek drogi. Pozostało nam może piętnaście kilometrów. Wystarczyło kilka minut, żeby zachciało mi się spać. Jechałyśmy wolno. Pogoda sprzyjała — nie było wiatru, świeciło słońce. Nagle moją drzemkę przerwał szarpiący bieg naszego auta.

— Co się dzieje mamo? -zapytałam od razu się budząc.

— Nie wiem, gruchot odmawia posłuszeństwa — skwitowała nerwowo.

Nagle silnik zgasł. Przez kilkanaście metrów jechałyśmy samym pędem. Kiedy auto stanęło, mama nie mogła go z powrotem odpalić. Przy każdej następnej próbie, silnik się coraz bardziej „dusił”. Inne samochody nas wymijały trąbiąc, jakby to od nas zależało, czy jedziemy czy nie. Kilkanaście prób odpalenia starego wysłużonego złomu, skończyło się niepowodzeniem.

— Super — powiedziała ironicznie mama — Pewnie padł zapłon.

— I co teraz? — zapytałam, zmęczona usterkami starego auta.

Mama spojrzała na mnie. Westchnęła głośno. Zapewne też miała dosyć swojego samochodu i chciała wreszcie dotrzeć już na miejsce. Zamilkła na chwilę. Ujęła twarz w dłonie, jakby miała się zaraz rozpłakać jak dziecko. Zaniepokoiłam się, ale postanowiłam poczekać jeszcze dłuższą chwilę.

— Zostały nam zaledwie dwa kilometry. Przepchnę auto na pobocze (czytaj do kolejnej leśnej zatoczki) i zaprowadzę cię do babci. Potem muszę znaleźć jakiegoś mechanika, który doprowadzi tą ruinę do takiego stanu, żebym mogła nim wrócić do Łodzi — podsumowała, podając cały plan działania.

— Dobrze — zgodziłam się, będąc już tak strasznie zmęczona.

Zbliżało się południe. Upał był coraz bardziej nieznośny. Skończyła nam się jedyna butelka wody mineralnej i prowiant. W dali było słychać ptaki i owady, którym jakoś nie przeszkadzał upał. Szłyśmy wzdłuż asfaltowej drogi, mijane przez auta, które ani śniły się zatrzymać. Ciągnęłam swoją różową walizkę z wakacyjnym dobytkiem niedbale, nie zwracając uwagi na kamienie, dołki, szyszki czy tym podobne. Nie miałam już siły iść, ale nie było wyjścia. Obie człapałyśmy jak na skazanie. Po jakieś godzinie dotarłyśmy do wioski. Cisza tego miejsca, aż kuła w uszy. Miejsce wydawało się wyludnione. Od czasu do czasu słychać było w oddali krótkie szczekanie psów. Minęłyśmy kilka domów, docierając do babci Krysi.5. Niezwykłe spotkania

— Nareszcie — podsumowałam, widząc babciny domek, wyglądający niczym z bajki… starej bajki. Drewniany wiekowy płot trochę raził, ponieważ był zaniedbany. Za nim rosły przepiękne róże obsypane różnokolorowymi kwiatami lilie i wiele innych kwiatów, których nazw i tak bym nie zapamiętała. Z tyłu domu wchodziło się na podwórze. Tam przepiękna zielona trawa raziła w oczy. Na środku trawiastego dywanu, pod wielkim rozłożystym orzechem leżał leniwie Diego — babciny pies. Byłam już pewna, że długo mnie tu nie było, bo Diego nie był już szczenięciem, ale wyrośniętym psim młodzieńcem. Domek nie zmienił się. Stare okna wraz z okiennicami i drewniane ściany były jakby nienaruszone przez czas. Miałam wrażenie, że ów czas właśnie tu się zatrzymał. Jego upływ można było jedynie zauważyć na dachu, przykrytym ceramicznymi dachówkami, brakującymi w kilku miejscach. Do środka wchodziło się od podwórza. Drewniane drzwi przy otwieraniu skrzypiały, a starodawna klamka, niczym z innej epoki z oporem puszczała zamek przy otwieraniu.

Mama milczała. Pewnie była bardziej zmęczona, niż ja. Może jej wyczerpanie nie było o tyle fizyczne, co psychiczne.

Weszłyśmy do domu po cichu. Zastaliśmy babcię siedzącą w kuchni, przy jakieś książce. Chwilę na nią patrzyłyśmy. Od zeszłego roku właściwie się nie zmieniła. Jej siwe, krótkie i kręcone włosy, zawsze przypominały mi białą owieczkę. Lubiła nosić bawełniane bluzki — szczególnie niebieskie i staroświeckie spódnice. Na taki strój zakładała fartuszek, w którym chodziła cały dzień. Właśnie dzisiaj tak wyglądała. To właśnie była moja babcia.

Nie słyszała naszego bezszelestnego wejścia. Wreszcie podniosła głowę. Jej niebieskie oczy uwidocznione grubymi szkłami okularów, wesoło spojrzały na nasze twarze.

— Jesteście! — powiedziała dźwięcznie, jakby z tej radości śpiewała.

Mama zrobiła niesmaczną minę, głośno wzdychając, po czym serdecznie wpadła w ramiona babci. Ja nie pozostałam dłużna. Uściski babci Krysi były mocne i szczere i to chyba one były nam właśnie teraz najbardziej potrzebne.

— Co tak późno przyjechałyście? Martwiłam się o was! –mówiła z troską w głosie.

— Daj spokój mamo — powiedziała do niej moja mama -Zepsuł nam się samochód. Wczoraj złapałyśmy gumę, zakopałyśmy się na poboczu i musiałyśmy nocować w lesie — referowała jednym tchem, jakby chciała wszystko jak najszybciej opowiedzieć — Dopiero nad ranem wyciągnął nas pewien uprzejmy pan.

— Tak — przerwałam — Był gruby, miał terenówkę i broń. Bałyśmy się, że nas zastrzeli — opowiadałam, zabarwiając trochę wydarzenie, bo facet wcale nie chciał nas skrzywdzić.

— Przepraszam, ale Kalina trochę zmyśla — poprawiła mnie mama, chyba nie chcąc, żebym opowiadała głupot i nie denerwowała już i tak zmartwionej babci.

— To gdzie jest auto? — zapytała babcia, spoglądając przed dom.

— Ten grat znów się zepsuł — żaliła się mama — Padł dwa kilometry stąd. Przyszłyśmy na pieszo.

— To zostaniesz do jutra? — zapytała.

Najwyraźniej jej nie była na rękę nawet myśl o tym, żeby nocować. Przecież spieszyła się do domu i pracy.

— Chciałabym jechać już dzisiaj. Muszę wracać -tłumaczyła — Mam nadzieję, że ktoś z tutejszych szybko go naprawi.

Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Babcia dała nam zimnego kompotu. Spojrzała przez okno.

— Może ojciec Mateusza naprawiłby tego twojego grata — zaproponowała oschle — Dorabia jako mechanik. Wprawdzie zajmuje się traktorami i maszynami rolniczymi, ale samochód chyba nie będzie dla niego zbyt wielką zagadką

Mama wzięła znów głęboki oddech.

— Obojętnie kto to będzie, byleby jakoś uruchomił ten złom — podsumowała.

Zdziwiło mnie jej zdanie na temat „tego złomu”, bo zawsze miała litość dla auta. Najwyraźniej już nie ma.

Babcia wytłumaczyła mi gdzie mieszka ojciec Mateusza. Wybrała mnie na „łącznika”, który ma poprosić o naprawienie samochodu.

Droga nie była daleka. To zaledwie trzy domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Zadanie niby było łatwe — bo to bardzo blisko — ale można było dostać kręćka. Każdy dom w tej wiosce był taki sam, tylko rodzaj kwiatów w ogródku i numer odróżniały jeden od drugiego. Zapukałam do drzwi, ale nikt nie otwierał. Rozejrzałam się dookoła. Na piaszczystym podwórku, pełnym maszyn rolniczych i chyba jakichś części do nich, stał murowany budynek.

Weszłam do niego.

— Dzień dobry! — krzyknęłam.

Zza starego ciągnika wychylił się chłopak — to był chyba ten Mateusz. Milczał i czekał, aż ja coś powiem pierwsza.

— Ty jesteś Mateusz? — zapytałam dla pewności.

Chłopak zmierzył mnie od stóp do głowy. Oglądał mnie, jakbym była jakimś eksponatem muzealnym.

— Tak, a ty co za jedna? — odezwał się nieuprzejmie.

— Mam na imię Kalina. Przyjechałam… a właściwie przyszłam tu z Łodzi z mamą do babci.

Chłopiec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

— Tyle kilometrów zasuwałaś? — zapytał.

Musiałam jak najszybciej sprostować moje dziwnie brzmiące zdanie.

— To znaczy nie… — poprawiałam — Mama przywiozła mnie tu z Łodzi do babci. Po drodze złapałyśmy gumę, ale pomógł nam taki grubas z bronią i terenówką. Potem przejechałyśmy znów kawałek i stary grat zgasł i nie chciał już odpalić, to go zostawiłyśmy w leśnej zatoce i przyszłyśmy tu na piechotę –referowałam jednym tchem.

Chłopak spojrzał na mnie i wybuchł śmiechem.

— I co? Ja mam ci naprawić jakiegoś gruchota? — zapytał.

No cóż. Był może w tym samym wieku co ja — może trochę starszy — miał ambicje i już chciał naprawiać auta… Postanowiłam go podpuścić…

— A umiesz naprawiać stare samochody? — zapytałam.

— A co, uważasz że nie? — sprzeczał się ze mną.

— Myślałam bardziej o twoim tacie — wreszcie wyznałam pewnie go raniąc.

Chłopiec opuścił głowę. Chyba było mu przykro.

— Mój stary nie ma czasu na jakieś starocie, ale jak wróci koło północy, to go zapytam — podsumował.

Ojej — pomyślałam. Jak mama się dowie, że tak naprawdę decyzja o naprawie jej samochodu zapadnie dopiero jutro, to się wścieknie. Musiałam to jakoś załatwić.

— Nie mógłbyś tego jakoś przyśpieszyć? –zapytałam — Mama musi być jutro w Łodzi, bo idzie do pracy. Jak nie zdąży, to ją zwolnią i pójdziemy na bruk — trochę udramatyzowałam całą sytuację.

Fakt był taki, że rzeczywiście mama musiała być następnego dnia w domu, ale myślę, że od razu nie zwolniliby jej i nie wylądowałybyśmy na ulicy.

Chłopak zastanowił się.

— A dlaczego miałbym ci iść na rękę? — zapytał podejrzliwie

— Bo mnie lubisz? — odpowiedziałam pytaniem bez krępacji.

— Niezła z ciebie miejska aparatka — podsumował — Idź, powiedz mamie, że auto postaram się tu sprowadzić i coś zrobić, żeby mój stary go naprawił.

Uśmiechnęłam się najmocniej, jak potrafiłam.

— Dzięki — powiedziałam i pobiegłam.

Mama była już spokojniejsza i gadała z babcią, popijając kompot. Na wieść, że jej samochód będzie we wiosce i niebawem naprawiony — ucieszyła się.

Naszą rozmowę przerwał dźwięk samochodu zatrzymującego się przed domem. Z dziwnego pojazdu wysiadł… Mateusz. Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie.

— Dzień dobry — powiedział, stojąc w progu domu.

— Wejdź! — zaprosiła babcia.

— Nie. Przyszedłem po kluczyki od tego zepsutego samochodu, którego mam holować — podsumował.

Oj. Chyba narozrabiałam. Myślałam, że nasze auto poczeka do jutra, aż jego tata się nim zajmie, a nie on sam.

Mama spojrzała na chłopaka, podnosząc podejrzliwie brew.

— Ty chcesz się zająć naprawą mojego auta? — zdziwiła się — A ile ty masz lat? Trzynaście, czy więcej? — dopytywała.

Chłopak zdenerwował się — co widać było po jego minie. Zacisnął pięści, ściskając w jednej z nich swoje kluczyki.

— To chce pani mieć naprawione auto, czy nie? — zapytał

— Jak ty masz prowadzić, to nie — odpowiedziała zdenerwowana mama.

Do całej rozmowy wtrąciła się babcia.

— Nic mu nie będzie — usprawiedliwiała Mateusza — Chłopak świetnie jeździ…

— Ale prawa jazdy jeszcze nie ma? — zapytała z emocjami mama

— No nie, ale jak chcesz jechać jutro do domu, to powinnaś zgodzić się na propozycję chłopca — argumentowała.

Moja babcia jest super. Podoba mi się jej podejście do życia. Jest wyluzowana, choć oczywiście odpowiedzialna, ale nie panikuje tak i nie jest nadopiekuńcza, jak moja mama.

Nastąpiła chwila ciszy. Wszyscy czekaliśmy na decyzję mojej mamy. Trochę to potrwało.

— Przyprowadzę tylko do nas, to pani auto — podpowiadał chłopak, żeby przyśpieszyć właściwą decyzję — Resztą zajmie się mój ojciec.

— Dobrze — zgodziła się i dała kluczyki chłopakowi, który je wziął i zrobił smutną minę.

Mama zauważyła to.

— Coś jeszcze? — zapytała.

— Chciałbym, żeby Kalina pojechała ze mną. Nie wiem gdzie ten samochód stoi.

— Nie ma problemu — odpowiedziała — Ja z tobą pojadę.

No tak. Moja mama, tak kochana i… uch nadopiekuńcza. Skoro ona miałaby wszystko załatwiać, to co ja mam na tych wakacjach robić? Byłam zdenerwowana całą sytuacją. Ciekawe, co sobie pomyślał Mateusz…

To był jakiś koszmar. Babcia stanęła po naszej stronie. Wstała, żeby zapewne zaakcentować to, co miała do powiedzenia.

— Daj dzieciakom się przejechać- powiedziała z luzackim spokojem

— Nie ma mowy! — zaprotestowała mama.

Zrobiła to tak intensywnie, że też wstała z miejsca, żeby to zakomunikować. Obie wyglądały, jak walczące ze sobą koguty. Ani jednego słowa… tylko spojrzenia.

— Obcy chłopak pojedzie z moją córką — mówiła prawie płacząc, jakby wydawała mnie za mąż — przecież oni nie zaholują sami auta — mówiła -Jak ty to sobie wyobrażasz? — zapytała babcię.

Ta uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na Mateusza z pełnym zaufaniem.

— Chłopak zna się na rzeczy. Jest w porządku. Nic im się nie stanie — pocieszała, próbując dać mi trochę luzu.6. Wycieczka

Znów zapadła cisza. Czekaliśmy na odpowiedź mamy. Ta wzięła głęboki oddech. Spojrzała na mnie i na chłopaka.

— No dobrze, jedźcie. Tylko uważajcie na siebie — powiedziała, ciągle się martwiąc i chyba mając na uwadze to, że kiedy wyjedzie, to babcia da mi więcej luzu i nie będzie mnie pilnować non stop jak niemowlaczka.

Mateusz dostał kluczyki. Wsiedliśmy do jego dziwnego pojazdu. Rozejrzałam się dookoła.

W środku było dość ponuro. Dużo przestrzeni dla pasażerów, zarówno z przodu jak i z tyłu. Siedzenia obite czarnym tworzywem, przypominającym skórę. Wyglądały raczej na fotele do domu niż siedzenia w aucie. Najbardziej zaintrygowała mnie deska rozdzielcza, pełna dziwnych przycisków i liczników, których było niestandardowo więcej. W aucie panował chłód. Promienie słoneczne nie wpadały, dzięki mocno przyciemnianym szybom, a dziwny nawiew było czuć z podwozia, a nie jak standardowo z wywiewu na desce.

— Skąd ta klimatyzacja? — zapytałam, zdziwiona stroną źródła

Chłopak spojrzał na mnie. Zapewne poczuł się dumny z odmienności swojego pojazdu. Na jego twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech.

— Auto ma wiatrak w podwoziu i specjalne szpary w podłodze — tłumaczył.

— Sprytne — pochwaliłam — A nie wieje ci zimą? Woda nie chlapie od dołu?

Mateusz spojrzał się na mnie zmęczony moimi licznymi pytaniami. Uśmiech zniknął.

— Nie, szpary są zamykane — odpowiedział — Jeśli chciałaś pochwalić przegniłe dziury w aucie, to niepotrzebnie, bo ich nie ma — mówił już nieco nerwowym głosem.

— W środku wszystko jest na czarno, na zewnątrz też jest czarny… Wygląda trochę jak karawan -podsumowałam szczerze, zwłaszcza, że auto było dość wysokie choć krótsze.

— Tak miał właśnie wyglądać — odpowiedział Mateusz.

— Co to za model? Nigdy nie widziałam takiego — nadal męczyłam pytaniami.

Chłopak spojrzał na mnie. Parsknął śmiechem.

— ”Nigdy nie widziałam takiego” — zacytował mnie, robiąc przy tym głupie miny — A musisz znać wszystkie modele? — zapytał — Tego nie znajdziesz na żadnej ulicy — powiedział, odpalając go — To składak z różnych części.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: