Tajemnice Nalewek - ebook
Tajemnice Nalewek - ebook
Akcja powieści toczy się w światku żydowskich handlarzy i bankierów. Z kasy banku dzielnicy Nalewki znika duża suma. Kasjer odpowiedzialny za bezpieczeństwo gotówki leży martwy w swoim mieszkaniu. Podejrzenia padają na młodego pracownika banku. Co tak naprawdę wydarzyło się na Nalewkach? Zagadkę zamierza rozwiązać wywiadowca policyjny Fryga. Powieść kryminalna ukazująca klimat Warszawy za czasów carskiej okupacji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-518-2 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I
Ejteles i Spółka
Wprowadzenie
Rozdział I. Zamknięta kasa
Rozdział II. Dwa miliony
Rozdział III. Na śladach
Rozdział IV. Złota loża
Rozdział V. W Wogezach
Rozdział VI. W izdebce Halbersona
Rozdział VII. Drobne tajemnice Joska
Rozdział VIII. Róża Apenszlakówna
Rozdział IX. U sędziego śledczego
Rozdział X. Dalszy ciąg śledztwa
Rozdział XI. Stary Ejteles
Rozdział XII. Dwa listy
Rozdział XII. Fryga
Rozdział XIII. Dramat – i sielanka
Rozdział XIV. Fryga działa
Rozdział XV. Pan Joachim Landsberger
Część II
Nalewki
Rozdział I. Kantor realizacji i inkasa
Rozdział II. Julek działa
Rozdział III. Tema
Rozdział IV. Fryga znajduje
Rozdział V. Iskry
Rozdział VI. Pod ziemią
Rozdział VII. Walka
Rozdział VIII. Dwaj wspólnicy
Rozdział IX. Za kaucją
Rozdział X. Plajt
Rozdział XI. Co robią Fryga i Apenszlak
Rozdział XII. Rewizja
Rozdział XIII. Czerwony Janek
Rozdział XIV. Jeden dzień z życia Joska
Rozdział XV. Dzień Frygi
Część III
Likwidacja
Rozdział I. Kartka z przeszłości
Rozdział II. Papiery Apenszlaka
Rozdział III. Tajemnicze pismo
Rozdział IV. Likwidacja
Rozdział V. Zgromadzenie
Rozdział VI. Trucizna
Rozdział VII. Na gorącym uczynku
Rozdział VIII. Wyjaśnienie
ZakończenieCzęść I
Ejteles i Spółka
Wprowadzenie
Ktoś nazwał Nalewki kieszenią Warszawy.
Określenie jednostronne. Jest to raczej olbrzymie laboratorium wytwarzające i pochłaniające pieniądz, targowisko na towary dozwolone i zakazane, mrowisko poprzecinane mnóstwem krętych drożyn, chowające w swym łonie milion obok ostatniego steku nędzy i uczciwą pracę obok wszelkich łotrostw, a zawsze pełne ożywienia, wrące gorączkowym, przyśpieszonym ruchem.
Nalewki wraz ze swymi, że się tak wyrażę, dopływami: Franciszkańską, Gęsią i Muranowską, nie są podobne do żadnej z ulic Warszawy.
Takiego tłumu, pędzącego na zabój, gestykulującego i rozprawiającego głośno, zaczepiającego się wzajem, obrabiającego interesy na trotuarze, gorączkowego, nie tracącego ani chwili czasu, nie znajdziesz nigdzie indziej w Warszawie. Przedrzeć się przez to ludzkie mrowie ani podobna! Środkiem biegną z głośnymi dzwonkami tramwaje, jadą dorożki; turkoczą ciężkie, ładowne wozy. Przy trotuarach wyładowują towary. Wszędzie ruch. Niekiedy fala ludzka, nie znajdując dość miejsca na chodniku, wylewa się na środek ulicy.
A same domy... Nie spostrzeżesz na nich ani jednego łokcia wolnego muru; wszędzie szyldy. Na parterze sklepy, na piętrach składy – i tak dalej, aż do poddasza. W podwórzu również sklepy. I zajrzeć tylko do której z tych ciemnych nor: znajdziesz tam towaru nieraz na setki tysięcy rubli.
Domy mają specjalny charakter i fizjognomię. Brudne i obdarte, ale pakowne. Kilka podwórzy, cały labirynt oficyn, jakieś pochylone domki, rodzaj stajenek – to wszystko mieści kilka tysięcy nieraz osób. Takie olbrzymie domy, małe miasteczka, mają odrębną ludność. Straganiarka, co przez pół wieku na trzecim podwórku sprzedawała sąsiednim bachorom makagigi; oto bakałarz, co z chederu w drugim podwórzu przez lat dziesięć na ulicę nie wyjrzał...
Czego zresztą nie znaleźć na Nalewkach? Są tu i fabryki, i warsztaty, i składy, i kantory, i hotele, i restauracje. Jest tu i ludność przyjezdna, specjalna, o długich kędzierzawych brodach, twarzach wschodnich, zapachu cebuli i długich chałatach, przedsiębiorcza, robiąca obroty na tysiące, przybyła z Odessy, Tyflisu, nieraz z Isfahanu, ale zawsze z Nalewkami tysiącem węzłów związania, mówiąca ich językiem i interesy ich rozumiejąca.
To strona zewnętrzna Nalewek, strona na pokaz.
A co się jeszcze kryje wewnątrz, pod tym mrowiskiem, w suterenach, na poddaszach, w spokoju zamkniętych mieszkań prywatnych i tajemniczych tylnych gabinetach sklepów i kantorów?... Kto wie?...
Jakkolwiek bądź, widok Nalewek prawdziwie jest wspaniały, czy w dzień powszedni, gdy wszystko wre pracą i ruchem, gotuje się i biegnie naprzód, czy bardziej jeszcze – w sabbat. Wówczas sklepy zamknięte, turkot ładownych wozów ustał, wszędzie milczenie i spokój. Rankiem, powoli, z powagą na ustach i zawiniątkami w ręku przeciągają szeregi patriarchów w powrocie z synagogi, a wieczorem, gdy księżyc osrebrzy skwer na Nowolipkach, suną w milczeniu pary pełne biblijnej ekstazy, ciche i takie jakieś powłóczyste, jak gdyby duchy ich przodków z dalekich krain Palestyny...
Od czasu do czasu słychać tylko nucony z cicha pół majufes, pół hymn jakiś biblijny, trącający w struny serca żałością za zburzoną Jerozolimą i odbrzmiewający tryumfem, że owej Jerozolimy szczątki nad brudną falą Wisły wybrany lud odbudować zdołał.
A księżyc ozłaca zakurzoną zieleń drzew skweru na Nowolipkach, ślizga się po brudnych murach głównego więzienia karnego, które się za skwerem ciężkie i nieforemne rozsiadło, i wreszcie wieńczy swoim pieszczotliwym blaskiem srebrzystą koronę synagogi, co się spoza murów więzienia wychyla.
Dziwna apoteoza: niżej więzienie, wyżej szczyt synagogi!
Słusznie powiedział jakiś Rzymianin:
Per aspera – ad astra.Rozdział I
Zamknięta kasa
Dzień 4 września 1877 roku był pamiętny dla firmy Ejteles i Spółka, której kantory i składy mieściły się na jednej z ulic łączących dzielnicę Nalewek ze środkiem miasta.
Firma Ejteles i Sp. nie miała poza sobą poważniejszej przeszłości bynajmniej, powstała ona niedawno, tym świetniej jednak zabłysnęła. Był to zresztą czas, kiedy nowe firmy wyrastały jak grzyby po deszczu. Naczelnikiem i głową firmy był Abraham Ejteles, stary bankier Nalewek, od lat czterdziestu prowadzący tam operacje, pewne a spokojne, na własną rękę. Dopiero od dwóch lat energia obecnych wspólników potrafiła go wyrzucić ze zwykłej kolei interesów, na których powoli robił miliony, i pchnąć na nową, dotąd nieznaną drogę. Obroty interesu starego Abrahama zostały potrojone i urozmaicone... Miejsce brudnej izdebki w lewej oficynie jednego z olbrzymich domów przy ulicy Franciszkańskiej zajęła wspaniała amfilada bogatych pokojów, szeregi biurek i kratek, tłumy zgiętych kantorzystów, przestronne składy i książęce przedpokoje.
Interes bankierski, komisowy i ekspedycyjny Ejteles i Sp. zajmował cala połowę wielkiej posesji, długą piętrową oficynę i przylegające do niej składy. Za biurami znajdował się ogród, a w głębi ogrodu rodzaj maleńkiego pałacyku służącego za mieszkanie dla Abrahama, jego rodziny i dwóch wspólników.
W oficynie zajętej na biura, na parterze mieścił się interes komisowo-ekspedycyjny i cukrowy, a na pierwszym piętrze kantor bankierski, kasa i gabinety szefów interesu.
Mijając galonowanego szwajcara, wchodzimy na pierwsze piętro.
Już godzina jedenasta rano. Biura kantoru pełne są pracujących, znajdują się też i interesanci. Na wybitej czerwonym pluszem ławce, obiegającej połowę pierwszego pokoju, siedzi kilka osób. Inni przechadzają się niecierpliwie wzdłuż pokoju.
W ogóle kantor ma jakiś dziwny, niepraktykowanie ospały i zagadkowy wygląd. Nie ma tego ciągłego ruchu pracujących i interesantów, skrzypu drzwi, spiesznych kroków, całego owego zwykłego życia. Zdaje się, że koła maszyny stanęły w ruchu.
Jeden z interesantów, przechadzający się niecierpliwie po pokoju, naraz przystanął i uderzył laską w podłogę. Był to gruby Izraelita w długim surducie, o dużej czarnej brodzie.
– No, ja nie rozumiem, co to jest! – zawołał, nie zwracając się specjalnie do nikogo – godzina jedenasta, ja się spóźnię na giełdę... Kasa ma być otwarta o wpół do dziesiątej, a tu dotąd jeszcze nic nie widać... Ja mam odebrać pieniądzów, ja potrzebuję kryć jeszcze dziś. Ja mogę stracić...
Alokucja ta wywarła na zgromadzonych znaczne wrażenie. Dało się słyszeć jeszcze kilka wykrzykników, niektórzy z interesantów podnieśli się z ławek i zaczęli coś szeptać...
Z głębi pokoju, zza kratki, wyszedł młody człowiek, jasny blondyn, w złotych binoklach, pełen elegancji.
– Proszę szanownych państwa – rzekł, wyciągając rękę gestem pełnym wdzięku – wybaczyć chwilowe spóźnienie się naszego kasjera. Posłaliśmy już po niego do domu.
– Co to jest spóźnienie! Ja w interes nie rozumiem spóźnienie – przerwał mu zapalczywie gruby kupiec – ja mogę mieć stratę...
– Posłaliśmy w tej chwili po kasjera... – ciągnął zdetonowany blondynek.
– A jak un jest w Amerykę! – przerwał jakiś mały z żółtym zarostem Żydek za plecami blondyna.
Kilka osób się roześmiało. Blondyn zupełnie był zdetonowany. Postał jeszcze chwilkę, a następnie szybko wyszedł do następnych pokojów. Tutaj nie widać było interesantów, znajdowali się tylko sami pracownicy. Wszyscy byli jak gdyby pomorzeni. Robota ustała, pióra leżały obok książek. Szeptano do siebie, pytając, co mogło być powodem spóźnienia się kasjera.
Bo też fakt ten nie był wcale tak powszedni, jakby się mogło zdawać na pierwszy rzut oka. Kasjer, pan Mojżesz Halberson, starzec dobrze już pochylony przez lata, lecz wcale krzepki, odznaczał się wyjątkową punktualnością. Od czasu zorganizowania kantoru, to jest od dwóch lat, nosił on klucze kasy i nigdy nie opuścił ani jednego dnia biurowego. Najpierwszy ze wszystkich przychodził do biura i ostatni wychodził. Na półtorej godziny przed otwarciem kasy siedział już nad swymi książkami; nie chorował nigdy.
Był to w swoim rodzaju oryginał. Owdowiawszy w bardzo młodych latach, po pierwszej żonie, którą miał wielce miłować, wbrew zwyczajowi u Żydów przyjętemu, nie ożenił się powtórnie, pomimo nawet że z tego małżeństwa nie pozostały mu dzieci... Odtąd mieszkał samotnie, żył skromnie i nie komunikował się prawie z nikim. Wiedziano zresztą, że ma spore fundusze, bo ze starym Ejtelesem robił nieraz do spółki interesy. Jak tylko Ejteles przed dwoma laty otworzył interes bankierski na wielką skalę, Halberson, uproszony przez przyjaciela, wstąpił do firmy, w charakterze kasjera. Wspólnicy mieli doń bezwzględne zaufanie i on też głównie, choć na stanowisku względnie drugorzędnym, kierował obrotami bankierskimi firmy.
Wszyscy przywykli, że na pierwszym piętrze właściwym kierownikiem był Halberson. Głowa interesu, stary Ejteles, ciężko chory, ciągle prawie pozostawał w mieszkaniu. Z dwóch pozostałych wspólników, pan Natan Lurie bywał tylko na parę godzin, resztę zaś czasu przepędzał na giełdzie i w mieście. Trzeci wspólnik, pan Joachim Landsberger, prawie zawsze znajdował się w wyjazdach, głównie za granicą.
Toteż nieobecność Halbersona niepokoiła wszystkich. Gdy młody blondyn szedł przez szereg pokoi witały go ze wszech stron zapytania:
– Cóż tam? Nie ma wiadomości od starego? Jakże interesanci?
Blondyn zbywał pytania machnięciem ręki i szedł dalej. Wreszcie stanął przed przymkniętymi drzwiami gabinetu. Zapukał.
– Proszę wejść! – odezwał się łagodny głos z wewnątrz. – A, to pan, panie Henryku! – witał dalej wchodzącego blondyna główny buchalter, pan Krośnowski. – Cóż, pan Halberson jest?
– Właśnie, że nie. I doprawdy, nie wiem sam, co robić. Interesanci prawie że wymyślają... Robi się wprost skandal. Przyszedłem prosić pana buchaltera o dyspozycje...
Pan Krośnowski aż uniósł się na krześle.
– A... doprawdy, cóż ja wam na to poradzę?... Proście, mitygujcie, niech zaczekają... Ja nie wiem... Widzisz pan, mam tu właśnie pilną robotę... Zresztą, to do mnie nie należy.
Blondyn patrzył skonfundowany.
– Ja wprost boję się tam powrócić – dorzucił. – Może by dać znać szefowi?
– Ależ, zmiłuj się pan! – zawołał główny buchalter i rozłożył ręce. – Ejteles chory niebezpiecznie, będziecie go truć takimi drobnostkami... Halberson przyjdzie. Zresztą róbcie, jak chcecie.
Usiadł na fotelu, opuścił podniesione okulary i wziął się do papierów.
Blondyn, wzruszywszy ramionami, wyszedł. Przystanął chwilkę w obszernym pokoju poprzedzającym gabinet szefa buchalterii.
– No i cóż?
– A nic. Cyfra, jak zwykle, umył od wszystkiego ręce... Nic więcej nie umie, jak tylko swoje kurtaże i procenty obliczać.
– Co będzie? – rzucił ktoś zapytanie.
– Albo ja wiem. Biurka nam połamią.
– Może by zawiadomić szefa.
– Ba, kiedy chory...
– Ależ w takim razie trzeba iść do Strzeleckiego. On przecież ma podręczną kasę; to człowiek energiczny. Wprawdzie on do naszego wydziału nie należy, ale zawsze potrafi wszystkim zarządzić.
– Ba, czy nie wiecie, posyłałem do niego na dół, ale jak na złość i jego dokąd nie ma...
– Nie może być!
– Na dole tak samo nie wiedzą, co robić... Ale tam przynajmniej nie ma wypłat, więc jakoś czekają.
– To szczególne.
Przypuszczenie o czymś nienormalnym zaczęło powoli kiełkować nawet w umysłach urzędników. Czuć było w powietrzu burzę. A może un jest w Amerykę! zrobił półhumorystyczną uwagę rudy Żydek. Przypuszczenie nadużycia, w tych słowach zawarte, zaczęło stawać się prawdopodobne pomimo znanej solidności kasjera i zacnego charakteru Janka Strzeleckiego, głównego magazyniera firmy, kierującego właściwie wydziałem ekspedycyjno-komisowym. Ich nieobecność uderzała wszystkich. Jednocześnie szef firmy był chory, czy też udawał chorego, a o obydwu wspólnikach ani słychać. Przy tym firma istnieje tak niedawno, a czasy są tak chwiejne...
Kantorzyści spoglądali po sobie znacząco.
Ponure widmo bankructwa zdawało się już zaglądać do wysokich salonów razem z złotymi promieniami wrześniowego słońca.
– Zdaje się, że w tym roku trochę za dużo straciliśmy na wekslach Lewina z Moskwy? – rzucił ktoś półgłosem.
– Albo ta operacja z cukrem! Można było zarobić trzykroć, a jak się stało, kto to wie? Chyba Lurie i Strzelecki...
– Hm, hm! – chrząknął ktoś.
Wszyscy wstali z miejsc i zgromadzili się w kupkę. Szeptali. Naraz ze strony dalszych pokojów, skąd niedawno przyszedł Henryk Jerzykiewiez (imię i nazwisko blondyna), wybuchnął jakiś hałas. Były to zmieszane i stłumione jakieś głosy, ponad którymi górował potężny bas. Za chwilę głosy ucichły. Wbiegł młody człowiek, chudy, szczupły, dość zaniedbany, z piórem za uchem.
– Panie Henryku! – zawołał, spostrzegając bezpośredniego swojego zwierzchnika – tam coraz więcej osób. Chcą tu wejść. Postawiłem woźnego i kazałem nie wpuszczać. Ten gruby kupiec z brodą woła, że pójdzie po policję...
Wrażenie tych słów było potężne. Wszyscy jeszcze raz spojrzeli po sobie. Pan Henryk powtórzył ruch ramionami, który był odpowiedzią, jaką mu przed chwilą dał na jego intencję pan Krośnowski. Jeśli się już w to wtrąca policja – zdawał się mówić on i inni – to cóż możemy na to poradzić.
W tej chwili, jak gdyby ilustrując położenie, wdarła się przez całą amfiladę pokojów nowa fala krzyków, nad którymi dominował potężny bas grubego kupca i świszczący falset woźnego odmawiającego mu wstępu do wnętrza biura.
Nastąpiła chwila milczenia.
– Kiedy tak, to nie wiadomo, co będzie... – rzekł wreszcie przyciszonym głosem jeden z obecnych. – Nie mamy tu chyba co robić.
Znów nastąpiło milczenie. Na jednej z sąsiednich wież uderzyła dwunasta.
– Przepraszam! – odezwał się w tej chwili głos energiczny, pewny siebie, trochę gardłowy, o akcencie litewskim, przeciąganie przypominającym.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku tego głosu. W najciemniejszym kącie salonu, za stolikiem oddzielnie od wszystkich, zgromadzonych na środku, widniała jakaś postać. Był to młody chłopiec lat najwyżej dziewiętnastu, dosyć na swój wiek wysoki, ale niezmiernie szczupły, o wydatnych rysach semickich i wielkich, czarnych, inteligentnych oczach. Był to jeden z bardzo nielicznych tutaj pracowników Żydów, ponieważ firma, sformowana na nowy europejski sposób, starała się obchodzić bez Żydów i wszystkie miejsca, z małym wyjątkiem, obsadzała chrześcijanami.
– Ach, to Josek! – zawołał ktoś półgłosem.
Josek (nazywajmy go tak przez pewien czas) od samego początku sceny postępował inaczej aniżeli jego towarzysze. Od przybycia do biura, to jest od dziewiątej, pracował uporczywie, podczas gdy inni wypoczywali. Z chwilą rozpoczęcia narad na środku sali, rzucał tylko od czasu do czasu przenikliwe, pełne ognia wejrzenie na sejmujących, ale sam ani się odrywał od pracy, ani wtrącał do gawędy. Nie zwracali nań uwagi.
Teraz stał z roziskrzonym wzrokiem, z zaczerwienioną twarzą, w długim surducie przypominającym krój chałatów współwyznawców z Nalewek.
– Przepraszam! – powtórzył chropowatym głosem, przypominającym litewski akcent – panowie się mylicie... Firma nasza nie bankrutuje, firmie naszej nic nie brak, prócz panów – dorzucił, zapalając się. – Trzeba tylko jakiegoś nieporozumienia, jakiegoś drobnego zbiegu okoliczności, ażeby sami pracownicy firmy, która im daje utrzymanie i pracę, ogłosili jej upadłość... Wstyd panom!
– No, no! – odezwał się ktoś. – Patrzcie, Josek moralizuje.
W ogóle wszyscy patrzyli dość z góry na tego smarkacza, pisarczyka, któremu tylko wyjątkowo firma Ejteles i Sp. pozwoliła pracować pośród swego chrześcijańskiego personelu. Niektórzy zaczęli się uśmiechać. Ale uśmiech ich natychmiast zmroziły nowe hałasy nadbiegające od wejścia.
– Tak! – mówił dalej chropawym głosem Josek – zamiast starać się odwrócić przykre skutki nieporozumienia, panowie zwiększacie tylko nieporządek i swoim zachowaniem pragniecie zachwiać położenie domu... Tak się nie robi, choćby dla własnego interesu. Jest to wszystko głupstwo, ale z tego głupstwa nawet dla was mogą wyniknąć przykrości i straty.
Josek mówił z taką przekonującą energią i logiką, że niektórzy ze słuchaczy zaczęli się nawracać. Spoglądali po sobie i myśleli: Ależ on chyba ma rację, to tylko zbieg okoliczności!
– Więc co pan radzisz? – odezwał się wreszcie jeden z odważniejszych.
– Ja? Nic wielkiego. Chcę tylko, żebyśmy zawiadomili o wszystkim natychmiast kierowników interesu i uspokoili chwilowo publiczność.
– Jest myśl, jak Boga kocham!
– A więc co robić? – pytał pan Henryk.
– Co?... Wsiadaj pan do dorożki; jedź w tej chwili do Halbersona i nie wracaj dotąd, dopóki albo go nie przywieziesz, albo się nic dowiesz, co się z nim stało.
– Dobrze! – i pan Henryk wybiegł w tej chwili.
– Pan, panie Emilianie – ciągnął dalej Josek – jedź na giełdę i sprowadź pana Luriego. A ja – dorzucił po chwili – pójdę uspokoić interesantów, a następnie zawiadomić o wszystkim pana Ejtelesa.Rozdział II
Dwa miliony
Upłynęło pół godziny. Energia Joska odniosła jaki taki rezultat. Uspokoił on najbardziej hałasujących i za kwadrans powrócił od starego Ejtelesa z kilkoma paczkami sturublówek.
Gruby kupiec dostał, co mu się należało, a z nim razem zniknął rudy Żydek, widocznie jego faktor. Ci byli najgwałtowniejsi! W pierwszym pokoju zapanowała względna cisza, tym bardziej, że Josek ciągle uspokajał obecnych, a o ile interes polegał na załatwieniu kwestii formalnej, odsyłał do właściwych urzędników i w ogóle regulował cały ruch.
W biurze zaczęto się brać do pracy.
Urzędnicy spoglądali z podziwem na tego smarkacza, pisarczyka, który dotąd odznaczał się tylko kaligraficznym pismem, a teraz wyrósł, od razu zmężniał i potrafił od kwadransa całym biurem rządzić. Niektórzy, śmielsi, zapytywali go, jakim prawem to robi. Pokazywał im wówczas energicznym ruchem kartkę, na której jego pięknym charakterem było wykaligrafowane polecenie utrzymania w biurze porządku aż do czasu przybycia pana Luriego lub kasjera, ze znanym wszystkim podpisem starego Ejtelesa. Zresztą co kilka chwil przychodziła do Joska służąca od szefa z kartkami, na które on w paru słowach odpowiadał.
Josek właśnie, szepcząc coś, oddawał służącej kartkę, gdy wtem, jak huragan, wpadł na pierwsze piętro Henryk Jerzykiewicz. Pod złotymi binoklami miał twarz bladą i rozstrojoną. Kapelusz, zawsze utrzymany wybornie, odmuchany, oczyszczony i ulokowany na ładnej głowie z elegancją, tym razem przekrzywiał się na bakier. Zaledwie młody człowiek wbiegł, oczy wszystkich skierowały się ku niemu. Chciał coś mówić, ale Josek pochwycił go za rękę i wyprowadził do sąsiedniego pokoju.
– Co takiego? – zapytał, kiedy już drzwi odgrodziły ich od tłumu ciekawych. – Tylko mów pan ciszej... na miłość Boga!
Henryk zdjął kapelusz, otarł czoło z potu i zaczął wreszcie mówić, oparty o ścianę:
– Nieszczęście!...
– Jak to?
– Z Halbersonem na pewno stało się coś złego...
– Mów pan, mów!
– Przybiegłem – odezwał się po chwili, chwytając oddech, Henryk – do domu, gdzie mieszka Halberson. W podwórzu widzę tłum... Pierwszą osobą, którą spotkałem, jest nasz woźny, posłany niedawno po kasjera. W jednej chwili objaśnił mnie, że zastał drzwi Halbersona zamknięte, a stróż i sąsiedzi twierdzili, że stary wcale nie wychodził od rana. Zajrzał przez dziurkę: klucz był we drzwiach... Zrobił tedy alarm. I oto zebrał się tłum w podwórzu. Oczekiwano właśnie na policję...
– Niepotrzebny skandal! – syknął Josek. – Może jeszcze nic nie ma...
– Ale gdzie tam! – przerwał mu Henryk. – Posłuchaj pan... Natychmiast pobiegłem do drzwi Halbersona oblężonych przez ciekawych. Rzeczywiście klucz tkwił w zamku... Schyliłem się do dziurki, ale czy rozkład mieszkania był już taki, czy też w pokoju panowała ciemność, dość, że nie można było nic widzieć wewnątrz... Stałem przy drzwiach niezdecydowany, nie wiedząc co robić, biec w tej chwili do biura, czy też zaczekać na policję, gdy wtem na podwórzu dał się słyszeć hałas... Zbiegłem na dół i dowiedziałem się o przyczynie hałasu. Oto jakiś łobuziak żydowski odkrył okno od sąsiednich schodów, które wskutek załomu muru pozwalało zajrzeć do mieszkania Halbersona przez jedyne okienko. Mieszkanie Halbersona znajduje się na pierwszym piętrze, pobiegłem więc czym prędzej na drugie piętro na schody. Ale przekonałem się niebawem, że i w ten sposób nic pewnego dowiedzieć się nie można. Okna pokoju Halbersona, o ile się zdaje, z podwójnymi ramami, a szyby pokryte warstwą kurzu... Dość, że z trudnością można widzieć łóżko, na którym, zdaje się, leży coś dużego, może człowiek... Jeśli to przypuszczenie się sprawdzi, Halberson musiał umrzeć...
– Umrzeć?
– Tak, jeśli tylko nie pozostaje w najgłębszym omdleniu, ponieważ stukano i pukano do drzwi mieszkania bez żadnego rezultatu... Jakiś łobuziak rzucił nawet kawałem gruzu w okno i zbił szybę. W środku nic się nie odzywało: ani ruchu, ani jęku – nic, zupełnie nic...
– I cóż więcej?
– Wsiadłem do dorożki i oto jestem. Woźnemu kazałem czekać na policję i w tej chwili przyjeżdżać z wiadomością... Od niego się zaraz dowiemy, czy rzeczywiście stary nie żyje...
– Kto... nie żyje? – odezwał się w tej chwili nad uszami rozmawiających dźwięczny głos.
Do pokoju wpadł w towarzystwie jednego z pracowników, wysłanych przed chwilą przez Joska na giełdę, Natan Lurie, wspólnik firmy. Był to wysoki brunet lat czterdziestu, pełny, nawet trochę otyły, z małą łysinką na wierzchu głowy, o rysach regularnych, noszący długie czarne wąsy. Ubrany był bardzo elegancko, a od palców bił mu blask brylantów w pierścieniach.
– Kto... nie żyje? – zapytał jeszcze raz.
– Nie wiadomo – odrzekł spokojnie, powoli Josek – ale zdaje się, że pan Halberson.
W kilku słowach wyjaśnił położenie panu Luriemu, następnie oddał upoważnienie starego Ejtelesa, dające mu władzę na parę chwil. Ani jedna zmarszczka nie ukazała się na twarzy pana Natana podczas opowiadania.
– Dobrze – odrzekł po chwili – ponieważ już pan byłeś u szefa, idź do niego powtórnie, opowiedz mu to, czego jeszcze nie wie, i poproś, ażeby koniecznie i jak najprędzej, pomimo wszystko, zaszedł do biura. Koniecznie i jak najprędzej! – dodał z naciskiem – rozumiesz pan?
Josek wyszedł.
– Pan, panie Henryku, zawołaj którego z twoich kolegów i poślij go po ślusarza i policję. Sam zaś siadaj przy tym stoliku. W tej chwili powiem, co masz robić. Oto weź tę paczkę pieniędzy. Tu powinno być dwadzieścia trzy tysiące rubli. Policz.
Zatrzymał się dłuższą chwilę i czekał, a Henryk przeliczył sturublówki.
– Tak?
– Najzupełniej.
– Otóż będziesz wypłacał każdemu, kto się do ciebie zgłosi z moimi asygnatami, odpowiednie sumy. Zostajesz na dziś kasjerem. Rachunek zdasz mi o trzeciej. Gdyby ci zabrakło pieniędzy, zawiadomisz mnie. Jestem w sąsiednim pokoju. Bądź pan przygotowany, za pięć minut zacznie się wypłata.
Henryk, poleciwszy jednemu z obecnych wykonać pierwsze rozporządzenie pana Luriego, to jest przywołać ślusarza i policję, siadł i czekał.
Pan Natan skierował się ku drzwiom.
– Ale, ale! – zawołał po chwili, zwracając się do innego z urzędników – panie Sztember, proszę wziąć ten przekaz i pojechać do banku. Dostaniesz pan tam trzydzieści sześć tysięcy rubli. Numery proszę zanotować, jak zwykle. Pieniądze będą mi potrzebne dziś jeszcze przed trzecią. Proszę się pośpieszyć.
Polecenia zostały spełnione szybko i energicznie. Pan Natan wyszedł do sali, gdzie tymczasem gromadziło się coraz więcej publiczności.
– Przepraszam szanownych państwa za chwilową przerwę – rzekł do zgromadzonych – powodem chwilowego nieporozumienia był wypadek, który się zdarzył naszemu kasjerowi. Rzecz już załatwiona. W tej chwili zacznę przyjmować wszystkich. Woźny będzie wpuszczał szanownych państwa kolejno.
Pośród tłumu rozszedł się szmer zadowolenia. Pan Natan posunął się dalej, gdy naraz u samych drzwi spostrzegł siedzącą na ławce młodą kobietę ubraną elegancko, a nawet bardzo strojnie. Wzrok jego skrzyżował się z jej wzrokiem. Zadrżał... Przystanął.
– Ach, to pani, panno Temo! – rzekł wreszcie.
– Ja.
– Co panią sprowadziło w nasze skromne progi i to w chwili takiego zamętu?
– Interes.
– Czym mogę służyć?
– O, niczym... Chciałam się zobaczyć z panem Strzeleckim...
– Ze Strzeleckim?
Pan Natan ściągnął brwi. W głosie jego czuć było drżenie; gdy następnie przemówił, próbował akcentować głos ironią:
– Czyżby pani spekulowała na... cukrze?
– Może być... Ale nie zatrzymuję pana, tyle osób czeka na pana – dorzuciła chłodno.
Skłonił się i wyszedł. Za nim pociągnął tłum. Kobieta została prawie sama. Wtuliła się w róg salonu, przymknęła wspaniałe oczy długimi czarnymi rzęsami i oczekiwała.
Korzystając z tej chwili, przyjrzyjmy się jej. Była to skończona piękność. Wysoka, wspaniała, świetnie rozwinięta, miała przy kruczych włosach olbrzymie błękitne oczy, głębokie, pełne melancholii, zadumane. Bardzo blada, o płci przezroczystej niemal, posiadała rysy klasyczne, spośród których wytryskały, jak dwie ogniste róże, usta pełne, namiętne, czerwone. Rozchyliła cokolwiek wargi i przymknęła oczy. Zdawało się, że pragnie pocałunku.
Osamotnienie jej trwało nie długo. Przez salon stanowiący komunikację pomiędzy schodami i gabinetem pana Natana a pokojem, w którym znajdowała się improwizowana kasa pana Henryka, zaczęli coraz częściej przechodzić interesanci. Nieśli oni do Henryka kartki z podpisem pana Luriego, a wracali z szeleszczącymi papierkami. W salonie zrobiło się gwarno.
Upłynął znów pewien przeciąg czasu. Na schodach dały się słyszeć kroki jakiegoś większego grona osób. W tej chwili wszedł do salonu pan Natan Lurie, za nim urzędnik policyjny, kilku agentów, wreszcie ślusarz. Pan Natan w kilku słowach objaśnił położenie przedstawicielowi policji, wreszcie dodał:
– Mógłbym wprawdzie otworzyć kasę, ponieważ oprócz klucza posiadanego przez kasjera, mam na mój i wspólników użytek drugi klucz do kasy ogniotrwałej, ale ze względu na wyjątkowe okoliczności nie chciałem tego czynić bez udziału władzy. Zresztą drzwi do pokoju mieszczącego kasę zamknięte są przez kasjera, a drugiego klucza od nich nie posiadamy.
Urzędnik skinął głową na znak aprobaty.
– Prowadź pan – rzekł.
Za chwilę byli przed grubymi drzwiami kasy. Po kwadransie zamki ustąpiły. Zgromadzeni znaleźli się w pokoju kasowym zupełnie prawie ciemnym. Rolety u okien były zapuszczone. Po chwili, kiedy je podniesiono, żywa fala światła zalała pokój. Za kratką wznosiła się wspaniała, imponująca rozmiarami, kasa ogniotrwała, urzeczywistnienie Złotego Cielca, przez wiek dziewiętnasty stworzone.
– Gdzie klucz? – zapytał urzędnik.
– Oto jest – odrzekł pan Lurie.
– W takim razie bądź pan łaskaw otworzyć kasę.
– Ba, to może być cokolwiek trudne, ponieważ nie znam wyrazu, zamykającego kasę... Ach, oto i pan Ejteles! On nam pomoże w tym kłopocie.
Rzeczywiście, przez otwarte drzwi pokoju kasowego, za którymi gromadzili się pracownicy firmy, wchodził w tej chwili poważny starzec o siwej, długiej brodzie, oparty na ramionach Joska i lokaja w liberii firmy. Głowa starca, jak gdyby poruszana wiatrem, chwiała się w ciągłym drżeniu.
– Fotel dla szefa! – zawołał pan Natan. Czym prędzej!
Niebawem ulokowano starca w wygodnym fotelu. Po wymianie przywitań, pan Natan rzekł do urzędnika:
– Kasjer obowiązany był codziennie, wychodząc z biura, zostawiać szefowi w kopercie wyraz, na który zamykał kasę. Będziemy się mogli dowiedzieć od pana Ejtelesa, na jaki wyraz kasa jest obecnie zamknięta. Jeśli tylko – dodał – tym razem doręczono szefowi ów wyraz.
Urzędnik zwrócił pytający wzrok ku Ejtelesowi.
– Wyraz?... – odezwał się po chwili namysłu starzec, głosem drżącym i chrapliwym. – Wyraz?... Powinienem go mieć nawet przy sobie.
– A, więc był doręczony? – zapytał pan Natan.
Pierwszy to raz w tej chwili na jego zimnej dotąd i spokojnej twarzy ukazało się coś niby zdziwienie; w głosie czuć było rodzaj niepokoju.
– Tak. Nawet zdziwiło mnie trochę, że przyniósł go nie sam Mojżesz, ale Strzelecki...
– Strzelecki?
– Kto to taki? – zapytał urzędnik.
– Nasz główny magazynier, właściwie kierujący wydziałem komisowo-ekspedycyjnym i towarowym.
– Czy ten pan jest tutaj?
– Właśnie to rzecz dziwna – wysunął się naprzód pan Henryk – że dotąd nie ma go wcale. Zawsze bywał bardzo punktualny.
Urzędnik pokręcił głową.
Pan Natan wydawał się coraz mniej pewny siebie.
Tymczasem stary Ejteles, przeszukawszy kieszenie, znalazł nienaruszoną jeszcze kopertę. Otworzono ją. W środku znajdowała się kartka, na której charakterem Halbersona wypisany był jeden wyraz: Debet.
Pośród powszechnego milczenia pan Natan, dziwnie teraz blady, wszedł za kratkę i przystąpił do olbrzymiego sprzętu noszącego miano kasy ogniotrwałej. Szczęknęła machineria, brzęknęły klucze i szafa otworzyła się na roścież. Wszyscy pochylili naprzód głowy.
Kasa była próżna.
Ani jednego papierka, ani jednej srebrnej lub złotej monety, nic. Na próżno pan Natan wysuwał różne szuflady i skrytki, naciskał sprężyny, otwierał coraz nowe przedziały. Nic i nic.
Wrażenie tej sceny było przygniatające. Pan Natan, przystroiwszy już twarz w zwykły swój lodowaty półuśmiech, stał nieruchomo; Ejteles, blady jak kreda, stał, opierając się o poręcze fotela, z wyciągniętą szyją, jak gdyby szukając jeszcze wzrokiem tysięcy, które się ulotniły. Po chwili upadł na fotel, ciężko oddychając.
Urzędnik pierwszy przerwał milczenie:
– Czy nie mógłby pan choć w przybliżeniu określić sumy, jaka powinna znajdować się w kasie i która prawdopodobnie stanowi przedmiot kradzieży? – zapytał pana Natana.
– Chyba bardzo w przybliżeniu. Halberson posiadał całkowite nasze zaufanie i szczegółowy stan kasy był sprawdzany tylko raz na tydzień albo też w razie przewidywanej potrzeby zgromadzenia większych funduszów. Poza tym kontrolę prowadził sam kasjer. Zresztą, o ile mogę mniej więcej skombinować, w kasie powinno było się znajdować wczoraj z zamknięciem rachunków od stu do stu kilkunastu tysięcy rubli gotówki.
Szmer podziwu dał się słyszeć pomiędzy zgromadzonymi.
– Czy nie byłoby sposobu dokładniejszego sprawdzenia brakującej sumy? – pytał dalej urzędnik.
– Chyba... ale tego nie przypuszczam wobec okoliczności wypadku. Wykazać by ją mogły książki kasjera. Zresztą zajrzyjmy.
Otworzył książkę i pod badawczym wzrokiem obecnych zaczął przeglądać szeregi cyfr. Naraz zadrżał; twarz jego wyrażała żywy niepokój. Nawet pobladł.
– To nieprawdopodobne! – zawołał – nieprawdopodobne!
– Co, co?
Przetarł oczy ręką, zbliżył księgę aż do samej twarzy i po chwili głosem drżącym ze wzruszenia rzekł:
– Wczorajszy stan kasy: trzysta dwanaście tysięcy rubli sześćdziesiąt cztery kopiejki i pół. W samej rzeczy, kasjer zainkasował wczoraj kilka znaczniejszych sum, o czym nie wiedziałem...
Przez chwilę panowało grobowe milczenie.
Naraz z kąta, w którym siedział stary Ejteles, rozległo się spazmatyczne łkanie. Starzec ukrył twarz w rękach i pochylony drżał od wstrząsających nim łkań. Pan Natan podbiegł doń szybko.
– Zlitujcie się, ojcze, nie róbcie widowiska – szepnął po cichu.
Ale konwulsyjne łkania nie przestawały wstrząsać chorym starcem.
– Dwa miliony, dwa miliony! – powtarzał przez łzy – ciężko zapracowane moje dwa miliony!
Liczył jeszcze na złote: był za stary, żeby się mógł do nowego sposobu liczenia przyzwyczaić.
– Dwa miliony!...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.