- W empik go
Tajemnice Paryża - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tajemnice Paryża - ebook
Rudolf de Gerolstein, książę krwi, angażuje się w pomoc paryskiej biedocie, przebierając się za robotnika i udając się do najgorszych zakątków wyspy Cité. Pomoc taka jest możliwa dzięki opanowaniu przez niego argotu i metod walki wręcz. Książę jest bohaterem idealnym, całkowicie oddanym ludowi, gotowym do wszelkich poświęceń, by odkupić winy popełnione w młodości. Przy okazji poszukuje w Paryżu swojej córki, zaginionej Marii. W końcu ją rozpoznaje ją w ulicznicy Gualezie… (za Wikipedią). A co było dalej dowiedzieć się będzie można po przeczytaniu całej książki. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-985-0 |
Rozmiar pliku: | 668 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOM I
I. WSTĘP.
13-go grudnia 1834 roku, wieczorem, mężczyzna postawy atletycznej, odziany w podartą bluzę, dążył szybkim krokiem przez most do dzielnicy Paryża, zwanej Cite, – labiryntu uliczek ciemnych, krzywych, błotnistych. Domy brudne, mają najczęściej szyby potłuczone, sienie ciemne, schody strome. Na dole znajdują się stragany węglarzy, garkuchnie. Dziesiąta biła na zegarze. Kobiety pod sklepionemi przysionkami, ciemnemi jak jaskinie, śpiewały półgłosem. Mężczyzna musiał znać jednę z nich, bo nagle schwycił ją za rękę. Cofnęła się z przestrachem:
– Dobry wieczór, Szurynerze.
– Gualezo! – rzekł mężczyzna; – zaraz kup mi vódki albo ciężko pożałujesz odmowy.
– Nie mam pieniędzy – odpowiedziała kobieta, drżąc cała.
– Szynkarka ci skredytuje!
– Ależ i tak jestem jej sporo winna...
– Śmiesz jeszcze gadać? – zawołał Szuryner i gwałtownie uderzył nieszczęsną. Jęknęła boleśnie. – To nic, moja panno, to tylko, żeby cię opamiętać! – Nagle strasznie zaklął: – Ukłułaś mnie w rękę nożyczkami!... – i wściekły rzucił się w pogoń za dziewczyną.
– Nie zbliżaj się do mnie – powiedziała śmiało – bo ci oczy wyłupię. Nic ci nie zrobiłam, czemu mnie biłeś?...
– Zaraz ci powiem – zawołał bandyta. – A! mam cię! teraz potańcujesz!
– Ty sam potańcujesz! – odezwał się głos męski.
– Kto tu? Ozy ty, Czerwony Janku?
– Nie jestem Czerwonym Jankiem – rzekł nieznajomy.
– Dobrze, ponieważ nie jesteś z naszych, spróbujmy się! – zawołał Szuryner; a w tejże chwili ręka wypieszczona, miękka, schwyciła go za gardło tak silnie, iż zdawało się, że cienka skóra okrywa muskuły stalowe.
Dziewczyna, uciekłszy w głąb sieni, rzekła do nieznajomego obrońcy:
– Dziękuje panu, żeś ujął się za mną... Szuryner bił mnie. Teraz mnie już nie dostanie; puszczaj go, strzeż się... To Szuryner!...
– I ja także chwat, z którym niełatwa sprawa, – odpowiedział nieznajomy.
Wszystko umilkło; przez kilka sekund, wśród wycia wiatru i plusku deszczu, słychać było tylko gwałtowne szamotanie się wałczących. Nieznajomy wyciągnął Szurynera aż na ulicę; podstawieniem nogi przewalił go, a gdy tamten znowu się porwał, obrońca Gualezy zaczął mu bębnić pięściami po głowie; uderzenia spadały gęste, jak grad. Nareszcie Szuryner, ogłuszony, padł na bruk.
– Nie dobijaj go, miej litość, – rzekła Gualez; która w ciągu tej bitwy wvszła na próg domu. – Lecz kto pan jesteś? Prócz Bakałarza nikt nie jest silniejszy niż Szuryner...
Nieznajomy słuchał uważnie głosu mówiącej; nigdy tony srebrzystsze nie głaskały mu ucha; chciał dojrzeć rysy twarzy, ale noc była zbyt ciemna, światło latarni niepewne. Poleżawszy kilka minut bez ruchu, Szuryner wyciągnął ręce, nogi, nareszcie usiadł.
– Strzeż się! – zawołała Gualeza, uciekając znowu do sieni i ciągnąc nieznajomego za sobą.
– Bądź spokojna, jeśli mu mało, posłużę czemś więcej.
Bandyta dosłyszał.
– Zbiłeś mnie na kwaśne jabłko, na dziś mam dosyć; kiedyindziej to nie mówię...
– Co! czyś niezadowolony? – zawołał groźnie nieznajomy.
– Nie! jesteś chwat, – rzekł bandyta ponuro. – Zbiłeś mnie, a wyjąwszy Bakałarza, nikt dotąd nie pochwalił się, żeby mnie zwalił z nóg...
– Dobrze, cóż dalej?
– Co dalej? znalazłem mistrza. A i ty swego znajdziesz, prędzej czy później. To tylko pewne, że teraz, kiedyś zwyciężył Szurynera, możesz robić w tym okręgu miasta, co ci się spodoba; wszystkie dziewki będą twojemi niewolnicami; szynkarze nie poważą się odmówić ci kredytu... kto jesteś?
– Chodź wypić ze mną kieliszek wódki, – rzekł nieznajomy, – a poznasz mnie.
– Dobrze!... uznaję w tobie mistrza... tęgo wywijasz pięściami... jak mi to leciało na łeb!... To wcale nowa sztuka... musisz mnie jej nauczyć...
– Zacznę na nowo, skoro zechcesz...
– Nie! Jeszczem odurzony... ale czy ty znasz Czerwonego Jana, żeś stał w sieni jego domu?
– Czerwonego Jana? – odparł nieznajomy zdziwiony. – Czy w tym domu mieszka?
– Nieinaczej, człowieku, Jan ma swoje przyczyny, żeby nie lubić sąsiadów.
– Tem lepiej dla niego, – odpowiedział nieznajomy. – Nie znam wcale Czerwonego Jana! deszcz padał; wszedłem na chwilę do sieni, żeby nie zmoknąć...tyś chciał wybić dziewczynę, tymczasem ja cię wybiłem... i tyle tego.
– Dobrze; wreszcie, twoje sprawy mnie nie obchodzą, nie wszyscy, co mają interes do Czerwonego Jana, trąbią o tem... – A zwracając się do Gualezy, dodał: – Daję słowo, dobra z ciebie dziewczyna! jam cię uderzył, tyś mnie pchnęła nożyczkami, nic sprawiedliwszego; ale to ładnie, żeś tego szaleńca nie podszczuwała na mnie, kiedy mu ustąpiłem... Pójdziesz pić z nami! on płaci! A, mosanie, – rzekł znowu do nieznajomego, – gdybyśmy, zamiast pójść na wódkę, poszli co zjeść?
– Dobrze. Czy idziesz z nami, Gualezo? – rzekł nieznajomy.
– Byłam głodna; ale nie lubię patrzeć na bitwy, mdło mi się robi. Nie chcę już jeść...
– Zachce ci się, pod Białym Królikiem kuchnia wyśmienita.
I wszyscy troje w najlepszej zgodzie poszli do garkuchni.
W czasie walki nieznajomego z Szurynerem, węglarz kolosalnego wzrostu, ukryty w innej sieni, przypatrywał się niespokojnie kolejom bitwy. Bandyta i Gualeza już przestąpili próg garkuchni, a nieznajomy miał wchodzić, gdy węglarz zbliżył się i szepnął:
– Książę... błagam, miej się na ostrożności!...
Nieznajomy wzruszył ramionami i wszedł. Węglarz stanął pode drzwiami garkuchni, nadstawiał pilnie ucha i zaglądał niekiedy przez mały otwór, znajdujący się w grubej powłoce wapna i kredy, którą szyby tych jaskiń łotrowskich zawsze są zamalowane.
II. GARKUCHNIA.
Dom, w którym mieści się garkuchnia pod Białym Królikiem, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole; izba zadymiona, brudna; z obu stron izby sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.
Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali miarę wina, co przed nimi stała i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden, blady, szpakowaty, nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej, zagasłym wzroku; długie czarne włosy spadały mu na szyję, palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarę wódki. Reszta gości nie odznaczała się tak dalece; twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubijańska, albo rozpustna, milczenie ponure, albo głupowate.
Nieznajomy, Szuryner i Gualeza weszli.
Szuryner, wysokiego wzrostu, atletycznej budowy, z bakenbardami ognisto rudemi; upały spaliły mu twarz. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił zszarzaną niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.
Gualeza ma lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosi się nad twarzą owalną, rozjaśnioną niebieskiemi oczami o długich rzęsach. Usta ma purpurowe, nos zgrabny. Na skroniach zaczesała z obu stron po wstędze cudnie jasnych włosów. Głowa związana chustką bawełnianą; na szyi sznur korali. Ciemna suknia zdradza wysmukłą kibić. Dźwięk głosu Gualezy słodki, harmonijny, tak był zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała i dał jej przezwisko Gualezy (śpiewaczki).
Nieznajomy, obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem), miał lat około trzydziestu. Jego postawa zwinna, proporcjonalne, nie zapowiadała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Cerę miał bladą; oczy prawie roztargnione, uśmiech ironiczny, zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą pieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę tej części miasta. Niektóre zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanem oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Miał włosy ciemne i takiż wąsik; brodę nieco wystającą, starannie ogoloną. Zresztą tak wybornie naśladował zachowanie właściwe gościom, bywającym w garkuchniach, że powierzchownie był do nich podobny.. Prócz rąk, białych i miękkich, nic go nie odróżniało od reszty gości.
Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:
– Cześć zwycięzcy Szurynera!... Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał... Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra, albo łeb rozbity, nie wyjmując Bakalarza, który tym razem znajdzie swego mistrza...
Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni uśmiechnęła się do niego, wstała, by go zapytać, co rozkaże podać.
Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:
– Czy był tu Bakałarz?
– Nie – odpowiedziała gospodyni.
– A wczoraj?
– Był. Czemu pytasz o niego?
– Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.
– Śliczne to muszą być interesy, zbóje!...
– Zbóje! – powtórzył bandyta rozjątrzony – z nich żyjesz!
– Ejże! czy będziesz cicho! – zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna, mrucząc, siadł znowu na miejscu. – Czemże każecie sobie służyć? – spytała uprzejmie Rudolfa.
– Spytajcie Szurynera, matko; on ugaszcza, ja płacę... No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?
– Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa.
– Gualezo, – rzekł Szuryner, – mów, czy będziesz jeść?
– Nie... nie jestem głodna...
– Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy, – zawołał Szuryner, śmiejąc się ma całe gardło. – Czy boisz się patrzeć na niego?
Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, nad którą Szuryner unosił się w zachwyceniu gastronomicznem; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny, ubrany w kurtkę. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wiedzieli, kto on jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowoprzybyły siadł tak, żeby, sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się był o Bakałarza.
Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner okazywał Rudolfowi pewien rodzaj uległości: człowiek ten nie szanował praw, ale szanował siłę.
– Słowo daję, – rzekł, – choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, żem cię spotkał. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.
– Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?
– Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy powiedzą, żeś silniejszy od niego.
– Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić, – rzekł Rudolf niedbale; potem dodał. – Ależ na dworze pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzebaby kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza możeby nam zaśpiewała.
– Zgoda, – rzekł Szuryner.
– I powiemy sobie, kim jesteśmy, – dodał Rudolf.
Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział.
– Albinos, inaczej zwany Szuryneręm, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty – dodał – mój panie? pierwszy raz widzimy cię w tej stronie miasta... Musisz mieć jakieś rzemiosło?
– Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.
– Malarz! – zawołał Szuryner, – a więc dlatego masz ręce tak białe. Ale czemu chodzisz do takiej szynkowni jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje, i galernicy?
– Przychodzę tu, bo lubię się bawić.
– Hm! hm! – bąknął Szuryner. – Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz i tego ci nie mam za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.
– Malarz, to ładne rzemiosło, – rzekła Gualeza.
– Wiele też na dzień zarabiacie? – spytał Szuryner.
– Kiedy pilnie siedzę, – odparł Rudolf, – mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.
– A często wałęsasz się, paniczu?
– Hm! dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc codzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.
– A twoi rodzice? – rzekła Gualeza.
– Umarli na cholerę.
– Au kogóż pracujesz, kto twój majster?
– Nazywa się Borel, głupi gbur, złodziej i skąpiec, wolałby dać sobie oko wybić, niż człowiekowi za robotę płacić. Niechaj przepadnie! Byłem u niego na nauce od piętnastego roku, od spisu wojskowego jestem wolny, mieszkam przy ulicy Juiverie (Żydowskiej) na czwartem piętrze od frontu, nazywam się Rudolf. Otóż macie moją historję.
III. HISTORJA GUALEZY.
– Teraz ty gadaj, Gualezo – rzekł Szuryner.
– Tak... twoi rodzice? – spytał Rudolf.
– Nie zmam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.
– Gualezo, – zawołał Szuryner; – jesteśmy krewni, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.
– A kto cię wychował? – przerwał Rudolf.
– Nie wiem... O ile pamiętam (miałam wtedy lat siedem), byłam przy starej babie jednookiej; nazywali ją Puchaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier owsiany, a w rzeczy samej żebrałam... Kiedym, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce, zamiast wieczerzy.
– A pewna jesteś, że to nie twoja matka? – spytał Rudolf.
– Najpewniejsza, bo mi Puchaczka dość często wymawiała, żem sierota bez ojca i matki.
– I tak, – rzekł Szuryner, – zawsze byłaś bita?
– Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w stary siennik, w którym Puchaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takież śniadanie, jak wieczerzę i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaczki do wędek, bo Puchaczka sprzedawała na moście wędki.
– Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna, – przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. – Ale cóż ci to, bracie... panie Rudolfie? Czegoś posępny?... czy dlatego, że ta dziewczyna biedy użyła?... Nam wszystkim nielepiej było.
– O! ręczę, że nie tyle wycierpiałeś co ja, Szurynerze.
– Ależ zważ, dziewczyno, że w porówna mu ze mną miałaś się, jak hrabina. Przynajmniej, gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb... ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno, a karmiłem się liśćmi kapusty, a głód mi nogi łamał.
– Mężczyzna ma więcej siły, – odparła Gualeza, – ale biedna dziewczynka... Stałam ci ja na moście z moim cukrem owsianym i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puchaczka, widząc, że im więcej płaczę, tem więcej zbiorę, umyśliła bić mię zawsze, nim postawi na moście.
– Niezły koncept!
– Tak myślisz, Szurynerze? Ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Więc się śmiałam, zamiast płakać, śpiewałam... chociaż mi się nie chciało śpiewać, jednego dnia ulicznicy zabrali mi mój koszyk. Stara wybiła mnie i chleba nie dała. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy, na skroni – tam najwięcej boli...
– Bodaj ją piorun trząsł i to za wiele! – krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.
Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej.
– Powiedziałam wam tedy, że Puchaczka dręczyła mię, żebym płakała, to mię rozjątrzyło; ma złość jej śmiałam się idąc na most z koszykiem cukru owsianego. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdym nie skosztowała, ale tego wieczora z głodu i dla dokuczenia babie wzięłam laskę cukru i zjadłam.
– Brawo! – zawołał Szuryner.
– Puchaczka, widząc co się dzieje, grozi mi pięścią zdaleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru, jak za jednę... pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.
– Wybornie! brawo – wołał Szuryner. – Lecz Puchaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.
– Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie; myślałam, że padnę na miejscu, takiem się bała. Przyszedłszy do domu, Puchaczka zamknęła drzwi na klucz; ja padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. W tem stanęła przed półką i zdjęła z niej obcęgi.
– Obcęgi! – zawołał Szuryner, – naco?
– Wzięła obcęgi, żeby mi ząb wyrwać.
Szuryner wyzionął przekleństwo.
– Co ci jest? – spytała Gualeza.
– Co mi jest?... toćbym tę jednooką wiedźmę zabił gdyby mi wpadła w ręce. – I oko bandyty krwią nabierało.
– I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? – zapytał Rudolf.
– A jakże!... i to nie od pierwszego razu jeszcze. Mój Boże, jakżeż mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przytem: „Odtąd codzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zęba, wrzucę cię do wody”
– O przeklęta baba! – zawołał Szuryner.
– A czy dzisiaj znać co jeszcze? – odparła Gualeza i, uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów równych i białych jak perły.
– Co potem zrobiłaś? – spytał Szuryner.
– Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam dzień cały, błąkając się po ulicach.
Nocą wlazłam do składu drzewa pod stos kory. Głód dokuczał mi; próbowałam jeść trociny, ale nie mogłam. Tam mnie nazajutrz znaleźli i odprowadzili do komisarza policji. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawy, do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować. O! w dzień pogodny musiałam śpiewać; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.
– To prawdziwie urodziłaś się słowikiem, – rzekł Rudolf.
– Skończyłam lat szesnaście, gdy wyszłam z więzienia. Ledwiem wyszła na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tej szynkowni i kilka jeszcze starych kobiet. „Mój aniołku, mówią do mnie, czy chcesz mieszkać u nas? damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić”. Kto osiem lat wysiedział, ten wie jak to ma rozumieć. Anim ich chciała słuchać. Myślę sobie, mam zarobionych trzysta franków; robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy. Chętka do zabaw mnie zgubiła... ale nie było nikogo, ktoby mi dał dobrą radę... Zakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! potem ładną suknię, jeździłam na spacer...
– Czy z kochankiem? – spytał Szuryner.
– Gdzie tam! chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; dobra ta dziewczyna nazywa się Rigoletta.
– Rigoletta?! – przerwał Szuryner. – Nie znam jej.
– Bardzo wierzę. To poczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo... Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, że mi zostało tylko czterdzieści trzy franki. Już wybierałyśmy się z Rigolettą za miasto, żeby się hucznie za tę resztę zabawić, gdy dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czem zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czem okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i pilnowałyśmy jej aż znowu podnieść się mogła. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, com jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jesli tak dalej będzie, muszę sobie inną praczkę znaleźć.
– A gdy ci zabrakło pieniędzy?... – spytał Rudolf.
– Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia, i że chciałabym znaleźć miejsce. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię... wzięła mnie ze sobą... upoiła wódką... i tak rzeczy poszły!
– Rozumiem, – rzekł Szurymer. – To się nazywa zupełna spowiedź.
– Zdaje się, że zasmuca cię to, żeś opowiedziała swoje życie? – zapytał się Rudolf.
– Bądź co bądź, miło jest być uczciwą, – powiedziała Gualeza z westchnieniem.
– Uczciwą!... – zawołał bandyta, śmiejąc się. – A dlaczego? czy żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?
Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.
– Słuchaj – rzekła, – że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy, jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.
– Od ciebie? śliczna jesteś, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią – i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara, jak tutejsza gospodyni?
– O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę ciężko.
– Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? – spytał Rudolf.
– Czasem, może pan to lepiej zrozumiesz od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama jedna do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.
– A więc bądź uczciwą!
– Uczciwą, mój Boże! a jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winnam jej za mieszkanie i za stół... nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Dawaj pić, Szurynerze, – rzekła żywo, podsuwając szklankę – nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. – A wypiwszy z widocznem obrzydzeniem, dodała: – Szkoda, że wódka ma tak brzydki smak.
Rudolf słuchał tej smutnej powieści ze wzrastającem zajęciem. Nędza i opuszczenie zgubiły nieszczęsną.
IV. HISTORJA SZURYNERA.
Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, na których trzecia osoba, później przybyła, miała pilne oko. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarz nie był dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Guazely, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, który ich śledził, porównawszy postać ich z opisem na papierku, wstał i rzekł do gospodyni:
– Słuchajcie, matko, ja zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i mojego talerza.
– Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic niema, nikt ich nie dotknie.
Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza kolosalnego wzrostu. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru: węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.
Gualeza, chociaż odurzona nieco wódką, nie odzyskała swej wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.
Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze, sam jeden spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i odniósł słuszną karę, duma, z jaką upewniał, że nigdy nic nie kradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni, Szuryner nie jest zatwardziałym winowajcą. Stąd też Rudolf ciekawie czekał jego biografji. Bandyta wychylił szklankę i tak zaczął.
– Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puchaczka, która bodajby się smażyła w piekieł... Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na jakiem posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.
– Służyłeś więc? – zapytał Rudolf.
– Trzy lata. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kopalnie w Montrouge, gdzie piłują kamienie, tam spędziłem młodość. Mogłem mieć lat dwanaście, kiedym się dostał do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, wkrótce polubiłem mój stan.
– A jak cię nazywano? – spytał Rudolf.
– Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu, niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi są tem samem, co białe króliki między zwierzętami, – dodał poważnie.
– A twoi rodzice? twoi krewni?
– Rodzice? nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiejbądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wielem użył biedy.
– Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?
– Nigdy.
– Bałeś się pójść do więzienia?
– Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo... bo kraść – to nie moja natura.
Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.
– To dobrze, – rzekł, – masz jeszcze serce i honor.
Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z uszanowaniem. Pojmował, że przepaść ich rozdziela.
– Nie wiem, czy tak, – rzekł. – Ale to, coście mi powiedzieli... nikt jeszcze do mnie tak nie mówił... Dosyć... nigdy wam tego nie zapomnę!
– Czy długo byłeś w Montfaucon? – spytał Rudolf.
– Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedym zarzynał biedne szkapy. Ale, gdy przyszło lat siedemnaście, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem stało dwadzieścia koni, czekających na swą kolej. Ja bez koszuli, z wielkim ostrym nożem uwijałem się między niemi... oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi nóż z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi służbę. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową niema co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściekłość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach... miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.
Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.
– O czem myślisz, Szurynerze? – zapytał Rudolf.
– Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć – mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.
– Więc uciekłeś z więzienia?
– Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś, w czasie pożaru, wyniosłem z ognia starą, chorą babę!... Koniec końcem, mój obrońca tak wiele gadał, że nie miałem być rozstrzelany... Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tem, chciałem go zadławić...
– Żałowałeś, że ci zmienili karę?
– A zapewne... krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie...
– Sumienie cię gryzło?
– Nie; wszakże odsiedziałem swoje lata – odparł Szuryner; – ale dawniej, co noc prawie, śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej stojąc rzędem, czekają, żebym ich pozarzynał, jak niegdyś konie... Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało... Niedosyt tego... nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życiebym oddał... Zlany potem zimnym, budziłem się...
– Brzydki to sen, Szurynerze.
– Oj, tak! Myślałem, że zwarjuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. Wkońcu przemogło nawyknienie do życia.
– Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.
– Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakalarza... Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.
– Więc to uwolniony galernik?
– Skazany był na dożywotnie, ale sam się uwolnił.
– Uciekł? i nie wydadzą go?
– Ja go nie wydam.
– Jakże go policja nie wyśledzi?
– Bo dzisiaj chybaby go sam Lucyper nie poznał... Miał nos długi, oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witrjolem; od sześciu miesięcy jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.
– Za cóż siedział?
– Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.
– Złowią go prędzej czy później.
– Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.
– A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?
– Karuję drzewo. Z tego mam chleb.
– Ale gdy mimo wszystko nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu w złodziejskim cyrkule?
– I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam nudzę się; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.
Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.
Wtem nowe zdarzenie przypomniało wszystkim trzem, w jakiem się miejscu znajdują.
V. UWIĘZIENIE.
Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wróci! z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.
– Szczęśliwy przypadek, że się spotkamy, Borelu! wejdź, wypijemy szklankę wina.
Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie.
– Będzie tu awantura. Baczność!
Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco rzucili na się wzrokiem, wstali i poszli ku drzwiom. Agenci policyjni rzucili się na nich. Walka była zawzięta; inni jeszcze agenci wpadli, za otwartemi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z agentem, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie utrzymać go mogło. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdany.
Gospodyni, gdy się wszystko skończyło, zapytała obojętnie jednego ze znajomych agentów.
– Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?
– Zabili wczoraj starą kobietę, przy ulicy św. Krzysztofa. Nieszczęśliwa przed skonaniem zeznała, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.
Po wyjściu agenta nastąpiła chwila milczenia. Gospodyni wreszcie przerwała ją, mówiąc:
– Szczęście dla Bakalarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś z sobą interesy... Ależ o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.
Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął pewien rodzaj obawy; na Rudolfie nawet zrobił wrażenie widok tego strasznego zbójcy. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie, Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie blizny głębokie, sine, wygryzione witrjolem; wargi nabrzmiałe; po odjęciu chrząstek nosowych dwie dziury nieforemne zamiast nozdrzy. Oczy jasne, małe, okrągłe, błyszczały dzikością; czoło, spłaszczone jak u tygrysa, ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją Gualeza, pobladła, drżąca, schwyciła Rudolfa za rękę.
– Boże! Boże! to ona... to Puchaczka...
Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner i rzekł chrapliwym głosem:
– Hej! słuchajno, blondyno, porzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną...
Dziewczyna drżąc trzymała się Rudolfa.
– A ja... nie będę zazdrosna – zawołała Puchaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którem się pastwiła.
– Czy nie rozumiesz mnie, dziewko! – rzekł znów Bakałarz – jeśli zaraz nie pójdziesz, wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puchaczką; a ty z wąsami – mówił do Rudolfa – jeśli mi jej wnet nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.
– Boże! ratuj mnie! – zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: – Nie ruszaj się pan z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy policji ujmie się za mną.
– Bądź spokojna, moje dziecię, – odparł Rudolf patrząc śmiało na Bakałarza. – Ponieważ przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.
– Ty!... – krzyknął Bakałarz.
– Ja!... – odparł Rudolf.
I mimo błagania Gualezy, wstał od stołu.
Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomji Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak szlachetną twarz jego w jednej chwili wykrzywiła jakaś piekielna złość. W bitwie z Szurynerem okazał się wesołym; teraz ogarnęła go zajadła nienawiść; źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie, mający w spojrzeniu siłę magnetyczną. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się; nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po puginał. Możeby przyszło do zabójstwa, lecz Puchaczka zawołała:
– Poczekajno, poznaję tę dziewczynę. Toć to Marysia, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał małą... dowiedział się o imieniu twej matki... Masz bogatych rodziców...
– Rodzice!... znasz ich?... – krzyknęła Gualeza.
– Tak jest, mój wie, jak nazywa się twoja matka, ale wyrwałabym mu rychlej język, niżby ci to miał powiedzieć... Widział się wczoraj z tym, co cię do mnie przyprowadził, bo wtenczas chciał się ciebie pozbyć, gdyż przestali płacić za twoje utrzymanie... Matka twoja nie dbała o ciebie... Ale gdybyś znała jej nazwisko, mogłabyś ją pięknie oskubać! Ten, co ci mówię, ma list twej matki... Cóż, płaczesz! nie dowiesz się, kto twoja matka...
– Wolę, żeby myślała, że mnie już niema na święcie – rzekła Gualeza.
Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową silę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.
– Dość gawęd... Muszę fircykowi dać, co mu się należy...
Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, węglarz wpadł, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:
– Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.
Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.
– Wiwat! – zawołał Szuryner – poznaję te uderzenia, i ja się ich nauczę...
Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał próżnej pogoni i wrócił do szynkowni. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane szybkiem biegiem.
– Do czarta! – rzekł jeden z nowych gości – znowu nam znikł!
– Cierpliwości – odpowiedział drugi – każdy dzień ma dwadzieścia cztery godziny.
Goście ci rozmawiali po angielsku...........................................................................................................
I. WSTĘP.
13-go grudnia 1834 roku, wieczorem, mężczyzna postawy atletycznej, odziany w podartą bluzę, dążył szybkim krokiem przez most do dzielnicy Paryża, zwanej Cite, – labiryntu uliczek ciemnych, krzywych, błotnistych. Domy brudne, mają najczęściej szyby potłuczone, sienie ciemne, schody strome. Na dole znajdują się stragany węglarzy, garkuchnie. Dziesiąta biła na zegarze. Kobiety pod sklepionemi przysionkami, ciemnemi jak jaskinie, śpiewały półgłosem. Mężczyzna musiał znać jednę z nich, bo nagle schwycił ją za rękę. Cofnęła się z przestrachem:
– Dobry wieczór, Szurynerze.
– Gualezo! – rzekł mężczyzna; – zaraz kup mi vódki albo ciężko pożałujesz odmowy.
– Nie mam pieniędzy – odpowiedziała kobieta, drżąc cała.
– Szynkarka ci skredytuje!
– Ależ i tak jestem jej sporo winna...
– Śmiesz jeszcze gadać? – zawołał Szuryner i gwałtownie uderzył nieszczęsną. Jęknęła boleśnie. – To nic, moja panno, to tylko, żeby cię opamiętać! – Nagle strasznie zaklął: – Ukłułaś mnie w rękę nożyczkami!... – i wściekły rzucił się w pogoń za dziewczyną.
– Nie zbliżaj się do mnie – powiedziała śmiało – bo ci oczy wyłupię. Nic ci nie zrobiłam, czemu mnie biłeś?...
– Zaraz ci powiem – zawołał bandyta. – A! mam cię! teraz potańcujesz!
– Ty sam potańcujesz! – odezwał się głos męski.
– Kto tu? Ozy ty, Czerwony Janku?
– Nie jestem Czerwonym Jankiem – rzekł nieznajomy.
– Dobrze, ponieważ nie jesteś z naszych, spróbujmy się! – zawołał Szuryner; a w tejże chwili ręka wypieszczona, miękka, schwyciła go za gardło tak silnie, iż zdawało się, że cienka skóra okrywa muskuły stalowe.
Dziewczyna, uciekłszy w głąb sieni, rzekła do nieznajomego obrońcy:
– Dziękuje panu, żeś ujął się za mną... Szuryner bił mnie. Teraz mnie już nie dostanie; puszczaj go, strzeż się... To Szuryner!...
– I ja także chwat, z którym niełatwa sprawa, – odpowiedział nieznajomy.
Wszystko umilkło; przez kilka sekund, wśród wycia wiatru i plusku deszczu, słychać było tylko gwałtowne szamotanie się wałczących. Nieznajomy wyciągnął Szurynera aż na ulicę; podstawieniem nogi przewalił go, a gdy tamten znowu się porwał, obrońca Gualezy zaczął mu bębnić pięściami po głowie; uderzenia spadały gęste, jak grad. Nareszcie Szuryner, ogłuszony, padł na bruk.
– Nie dobijaj go, miej litość, – rzekła Gualez; która w ciągu tej bitwy wvszła na próg domu. – Lecz kto pan jesteś? Prócz Bakałarza nikt nie jest silniejszy niż Szuryner...
Nieznajomy słuchał uważnie głosu mówiącej; nigdy tony srebrzystsze nie głaskały mu ucha; chciał dojrzeć rysy twarzy, ale noc była zbyt ciemna, światło latarni niepewne. Poleżawszy kilka minut bez ruchu, Szuryner wyciągnął ręce, nogi, nareszcie usiadł.
– Strzeż się! – zawołała Gualeza, uciekając znowu do sieni i ciągnąc nieznajomego za sobą.
– Bądź spokojna, jeśli mu mało, posłużę czemś więcej.
Bandyta dosłyszał.
– Zbiłeś mnie na kwaśne jabłko, na dziś mam dosyć; kiedyindziej to nie mówię...
– Co! czyś niezadowolony? – zawołał groźnie nieznajomy.
– Nie! jesteś chwat, – rzekł bandyta ponuro. – Zbiłeś mnie, a wyjąwszy Bakałarza, nikt dotąd nie pochwalił się, żeby mnie zwalił z nóg...
– Dobrze, cóż dalej?
– Co dalej? znalazłem mistrza. A i ty swego znajdziesz, prędzej czy później. To tylko pewne, że teraz, kiedyś zwyciężył Szurynera, możesz robić w tym okręgu miasta, co ci się spodoba; wszystkie dziewki będą twojemi niewolnicami; szynkarze nie poważą się odmówić ci kredytu... kto jesteś?
– Chodź wypić ze mną kieliszek wódki, – rzekł nieznajomy, – a poznasz mnie.
– Dobrze!... uznaję w tobie mistrza... tęgo wywijasz pięściami... jak mi to leciało na łeb!... To wcale nowa sztuka... musisz mnie jej nauczyć...
– Zacznę na nowo, skoro zechcesz...
– Nie! Jeszczem odurzony... ale czy ty znasz Czerwonego Jana, żeś stał w sieni jego domu?
– Czerwonego Jana? – odparł nieznajomy zdziwiony. – Czy w tym domu mieszka?
– Nieinaczej, człowieku, Jan ma swoje przyczyny, żeby nie lubić sąsiadów.
– Tem lepiej dla niego, – odpowiedział nieznajomy. – Nie znam wcale Czerwonego Jana! deszcz padał; wszedłem na chwilę do sieni, żeby nie zmoknąć...tyś chciał wybić dziewczynę, tymczasem ja cię wybiłem... i tyle tego.
– Dobrze; wreszcie, twoje sprawy mnie nie obchodzą, nie wszyscy, co mają interes do Czerwonego Jana, trąbią o tem... – A zwracając się do Gualezy, dodał: – Daję słowo, dobra z ciebie dziewczyna! jam cię uderzył, tyś mnie pchnęła nożyczkami, nic sprawiedliwszego; ale to ładnie, żeś tego szaleńca nie podszczuwała na mnie, kiedy mu ustąpiłem... Pójdziesz pić z nami! on płaci! A, mosanie, – rzekł znowu do nieznajomego, – gdybyśmy, zamiast pójść na wódkę, poszli co zjeść?
– Dobrze. Czy idziesz z nami, Gualezo? – rzekł nieznajomy.
– Byłam głodna; ale nie lubię patrzeć na bitwy, mdło mi się robi. Nie chcę już jeść...
– Zachce ci się, pod Białym Królikiem kuchnia wyśmienita.
I wszyscy troje w najlepszej zgodzie poszli do garkuchni.
W czasie walki nieznajomego z Szurynerem, węglarz kolosalnego wzrostu, ukryty w innej sieni, przypatrywał się niespokojnie kolejom bitwy. Bandyta i Gualeza już przestąpili próg garkuchni, a nieznajomy miał wchodzić, gdy węglarz zbliżył się i szepnął:
– Książę... błagam, miej się na ostrożności!...
Nieznajomy wzruszył ramionami i wszedł. Węglarz stanął pode drzwiami garkuchni, nadstawiał pilnie ucha i zaglądał niekiedy przez mały otwór, znajdujący się w grubej powłoce wapna i kredy, którą szyby tych jaskiń łotrowskich zawsze są zamalowane.
II. GARKUCHNIA.
Dom, w którym mieści się garkuchnia pod Białym Królikiem, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole; izba zadymiona, brudna; z obu stron izby sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.
Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali miarę wina, co przed nimi stała i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden, blady, szpakowaty, nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej, zagasłym wzroku; długie czarne włosy spadały mu na szyję, palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarę wódki. Reszta gości nie odznaczała się tak dalece; twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubijańska, albo rozpustna, milczenie ponure, albo głupowate.
Nieznajomy, Szuryner i Gualeza weszli.
Szuryner, wysokiego wzrostu, atletycznej budowy, z bakenbardami ognisto rudemi; upały spaliły mu twarz. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił zszarzaną niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.
Gualeza ma lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosi się nad twarzą owalną, rozjaśnioną niebieskiemi oczami o długich rzęsach. Usta ma purpurowe, nos zgrabny. Na skroniach zaczesała z obu stron po wstędze cudnie jasnych włosów. Głowa związana chustką bawełnianą; na szyi sznur korali. Ciemna suknia zdradza wysmukłą kibić. Dźwięk głosu Gualezy słodki, harmonijny, tak był zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała i dał jej przezwisko Gualezy (śpiewaczki).
Nieznajomy, obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem), miał lat około trzydziestu. Jego postawa zwinna, proporcjonalne, nie zapowiadała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Cerę miał bladą; oczy prawie roztargnione, uśmiech ironiczny, zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą pieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę tej części miasta. Niektóre zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanem oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Miał włosy ciemne i takiż wąsik; brodę nieco wystającą, starannie ogoloną. Zresztą tak wybornie naśladował zachowanie właściwe gościom, bywającym w garkuchniach, że powierzchownie był do nich podobny.. Prócz rąk, białych i miękkich, nic go nie odróżniało od reszty gości.
Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:
– Cześć zwycięzcy Szurynera!... Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał... Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra, albo łeb rozbity, nie wyjmując Bakalarza, który tym razem znajdzie swego mistrza...
Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni uśmiechnęła się do niego, wstała, by go zapytać, co rozkaże podać.
Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:
– Czy był tu Bakałarz?
– Nie – odpowiedziała gospodyni.
– A wczoraj?
– Był. Czemu pytasz o niego?
– Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.
– Śliczne to muszą być interesy, zbóje!...
– Zbóje! – powtórzył bandyta rozjątrzony – z nich żyjesz!
– Ejże! czy będziesz cicho! – zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna, mrucząc, siadł znowu na miejscu. – Czemże każecie sobie służyć? – spytała uprzejmie Rudolfa.
– Spytajcie Szurynera, matko; on ugaszcza, ja płacę... No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?
– Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa.
– Gualezo, – rzekł Szuryner, – mów, czy będziesz jeść?
– Nie... nie jestem głodna...
– Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy, – zawołał Szuryner, śmiejąc się ma całe gardło. – Czy boisz się patrzeć na niego?
Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, nad którą Szuryner unosił się w zachwyceniu gastronomicznem; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny, ubrany w kurtkę. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wiedzieli, kto on jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowoprzybyły siadł tak, żeby, sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się był o Bakałarza.
Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner okazywał Rudolfowi pewien rodzaj uległości: człowiek ten nie szanował praw, ale szanował siłę.
– Słowo daję, – rzekł, – choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, żem cię spotkał. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.
– Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?
– Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy powiedzą, żeś silniejszy od niego.
– Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić, – rzekł Rudolf niedbale; potem dodał. – Ależ na dworze pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzebaby kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza możeby nam zaśpiewała.
– Zgoda, – rzekł Szuryner.
– I powiemy sobie, kim jesteśmy, – dodał Rudolf.
Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział.
– Albinos, inaczej zwany Szuryneręm, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty – dodał – mój panie? pierwszy raz widzimy cię w tej stronie miasta... Musisz mieć jakieś rzemiosło?
– Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.
– Malarz! – zawołał Szuryner, – a więc dlatego masz ręce tak białe. Ale czemu chodzisz do takiej szynkowni jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje, i galernicy?
– Przychodzę tu, bo lubię się bawić.
– Hm! hm! – bąknął Szuryner. – Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz i tego ci nie mam za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.
– Malarz, to ładne rzemiosło, – rzekła Gualeza.
– Wiele też na dzień zarabiacie? – spytał Szuryner.
– Kiedy pilnie siedzę, – odparł Rudolf, – mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.
– A często wałęsasz się, paniczu?
– Hm! dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc codzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.
– A twoi rodzice? – rzekła Gualeza.
– Umarli na cholerę.
– Au kogóż pracujesz, kto twój majster?
– Nazywa się Borel, głupi gbur, złodziej i skąpiec, wolałby dać sobie oko wybić, niż człowiekowi za robotę płacić. Niechaj przepadnie! Byłem u niego na nauce od piętnastego roku, od spisu wojskowego jestem wolny, mieszkam przy ulicy Juiverie (Żydowskiej) na czwartem piętrze od frontu, nazywam się Rudolf. Otóż macie moją historję.
III. HISTORJA GUALEZY.
– Teraz ty gadaj, Gualezo – rzekł Szuryner.
– Tak... twoi rodzice? – spytał Rudolf.
– Nie zmam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.
– Gualezo, – zawołał Szuryner; – jesteśmy krewni, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.
– A kto cię wychował? – przerwał Rudolf.
– Nie wiem... O ile pamiętam (miałam wtedy lat siedem), byłam przy starej babie jednookiej; nazywali ją Puchaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier owsiany, a w rzeczy samej żebrałam... Kiedym, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce, zamiast wieczerzy.
– A pewna jesteś, że to nie twoja matka? – spytał Rudolf.
– Najpewniejsza, bo mi Puchaczka dość często wymawiała, żem sierota bez ojca i matki.
– I tak, – rzekł Szuryner, – zawsze byłaś bita?
– Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w stary siennik, w którym Puchaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takież śniadanie, jak wieczerzę i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaczki do wędek, bo Puchaczka sprzedawała na moście wędki.
– Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna, – przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. – Ale cóż ci to, bracie... panie Rudolfie? Czegoś posępny?... czy dlatego, że ta dziewczyna biedy użyła?... Nam wszystkim nielepiej było.
– O! ręczę, że nie tyle wycierpiałeś co ja, Szurynerze.
– Ależ zważ, dziewczyno, że w porówna mu ze mną miałaś się, jak hrabina. Przynajmniej, gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb... ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno, a karmiłem się liśćmi kapusty, a głód mi nogi łamał.
– Mężczyzna ma więcej siły, – odparła Gualeza, – ale biedna dziewczynka... Stałam ci ja na moście z moim cukrem owsianym i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puchaczka, widząc, że im więcej płaczę, tem więcej zbiorę, umyśliła bić mię zawsze, nim postawi na moście.
– Niezły koncept!
– Tak myślisz, Szurynerze? Ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Więc się śmiałam, zamiast płakać, śpiewałam... chociaż mi się nie chciało śpiewać, jednego dnia ulicznicy zabrali mi mój koszyk. Stara wybiła mnie i chleba nie dała. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy, na skroni – tam najwięcej boli...
– Bodaj ją piorun trząsł i to za wiele! – krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.
Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej.
– Powiedziałam wam tedy, że Puchaczka dręczyła mię, żebym płakała, to mię rozjątrzyło; ma złość jej śmiałam się idąc na most z koszykiem cukru owsianego. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdym nie skosztowała, ale tego wieczora z głodu i dla dokuczenia babie wzięłam laskę cukru i zjadłam.
– Brawo! – zawołał Szuryner.
– Puchaczka, widząc co się dzieje, grozi mi pięścią zdaleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru, jak za jednę... pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.
– Wybornie! brawo – wołał Szuryner. – Lecz Puchaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.
– Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie; myślałam, że padnę na miejscu, takiem się bała. Przyszedłszy do domu, Puchaczka zamknęła drzwi na klucz; ja padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. W tem stanęła przed półką i zdjęła z niej obcęgi.
– Obcęgi! – zawołał Szuryner, – naco?
– Wzięła obcęgi, żeby mi ząb wyrwać.
Szuryner wyzionął przekleństwo.
– Co ci jest? – spytała Gualeza.
– Co mi jest?... toćbym tę jednooką wiedźmę zabił gdyby mi wpadła w ręce. – I oko bandyty krwią nabierało.
– I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? – zapytał Rudolf.
– A jakże!... i to nie od pierwszego razu jeszcze. Mój Boże, jakżeż mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przytem: „Odtąd codzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zęba, wrzucę cię do wody”
– O przeklęta baba! – zawołał Szuryner.
– A czy dzisiaj znać co jeszcze? – odparła Gualeza i, uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów równych i białych jak perły.
– Co potem zrobiłaś? – spytał Szuryner.
– Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam dzień cały, błąkając się po ulicach.
Nocą wlazłam do składu drzewa pod stos kory. Głód dokuczał mi; próbowałam jeść trociny, ale nie mogłam. Tam mnie nazajutrz znaleźli i odprowadzili do komisarza policji. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawy, do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować. O! w dzień pogodny musiałam śpiewać; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.
– To prawdziwie urodziłaś się słowikiem, – rzekł Rudolf.
– Skończyłam lat szesnaście, gdy wyszłam z więzienia. Ledwiem wyszła na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tej szynkowni i kilka jeszcze starych kobiet. „Mój aniołku, mówią do mnie, czy chcesz mieszkać u nas? damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić”. Kto osiem lat wysiedział, ten wie jak to ma rozumieć. Anim ich chciała słuchać. Myślę sobie, mam zarobionych trzysta franków; robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy. Chętka do zabaw mnie zgubiła... ale nie było nikogo, ktoby mi dał dobrą radę... Zakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! potem ładną suknię, jeździłam na spacer...
– Czy z kochankiem? – spytał Szuryner.
– Gdzie tam! chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; dobra ta dziewczyna nazywa się Rigoletta.
– Rigoletta?! – przerwał Szuryner. – Nie znam jej.
– Bardzo wierzę. To poczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo... Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, że mi zostało tylko czterdzieści trzy franki. Już wybierałyśmy się z Rigolettą za miasto, żeby się hucznie za tę resztę zabawić, gdy dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czem zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czem okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i pilnowałyśmy jej aż znowu podnieść się mogła. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, com jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jesli tak dalej będzie, muszę sobie inną praczkę znaleźć.
– A gdy ci zabrakło pieniędzy?... – spytał Rudolf.
– Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia, i że chciałabym znaleźć miejsce. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię... wzięła mnie ze sobą... upoiła wódką... i tak rzeczy poszły!
– Rozumiem, – rzekł Szurymer. – To się nazywa zupełna spowiedź.
– Zdaje się, że zasmuca cię to, żeś opowiedziała swoje życie? – zapytał się Rudolf.
– Bądź co bądź, miło jest być uczciwą, – powiedziała Gualeza z westchnieniem.
– Uczciwą!... – zawołał bandyta, śmiejąc się. – A dlaczego? czy żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?
Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.
– Słuchaj – rzekła, – że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy, jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.
– Od ciebie? śliczna jesteś, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią – i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara, jak tutejsza gospodyni?
– O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę ciężko.
– Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? – spytał Rudolf.
– Czasem, może pan to lepiej zrozumiesz od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama jedna do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.
– A więc bądź uczciwą!
– Uczciwą, mój Boże! a jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winnam jej za mieszkanie i za stół... nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Dawaj pić, Szurynerze, – rzekła żywo, podsuwając szklankę – nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. – A wypiwszy z widocznem obrzydzeniem, dodała: – Szkoda, że wódka ma tak brzydki smak.
Rudolf słuchał tej smutnej powieści ze wzrastającem zajęciem. Nędza i opuszczenie zgubiły nieszczęsną.
IV. HISTORJA SZURYNERA.
Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, na których trzecia osoba, później przybyła, miała pilne oko. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarz nie był dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Guazely, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, który ich śledził, porównawszy postać ich z opisem na papierku, wstał i rzekł do gospodyni:
– Słuchajcie, matko, ja zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i mojego talerza.
– Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic niema, nikt ich nie dotknie.
Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza kolosalnego wzrostu. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru: węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.
Gualeza, chociaż odurzona nieco wódką, nie odzyskała swej wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.
Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze, sam jeden spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i odniósł słuszną karę, duma, z jaką upewniał, że nigdy nic nie kradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni, Szuryner nie jest zatwardziałym winowajcą. Stąd też Rudolf ciekawie czekał jego biografji. Bandyta wychylił szklankę i tak zaczął.
– Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puchaczka, która bodajby się smażyła w piekieł... Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na jakiem posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.
– Służyłeś więc? – zapytał Rudolf.
– Trzy lata. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kopalnie w Montrouge, gdzie piłują kamienie, tam spędziłem młodość. Mogłem mieć lat dwanaście, kiedym się dostał do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, wkrótce polubiłem mój stan.
– A jak cię nazywano? – spytał Rudolf.
– Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu, niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi są tem samem, co białe króliki między zwierzętami, – dodał poważnie.
– A twoi rodzice? twoi krewni?
– Rodzice? nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiejbądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wielem użył biedy.
– Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?
– Nigdy.
– Bałeś się pójść do więzienia?
– Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo... bo kraść – to nie moja natura.
Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.
– To dobrze, – rzekł, – masz jeszcze serce i honor.
Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z uszanowaniem. Pojmował, że przepaść ich rozdziela.
– Nie wiem, czy tak, – rzekł. – Ale to, coście mi powiedzieli... nikt jeszcze do mnie tak nie mówił... Dosyć... nigdy wam tego nie zapomnę!
– Czy długo byłeś w Montfaucon? – spytał Rudolf.
– Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedym zarzynał biedne szkapy. Ale, gdy przyszło lat siedemnaście, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem stało dwadzieścia koni, czekających na swą kolej. Ja bez koszuli, z wielkim ostrym nożem uwijałem się między niemi... oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi nóż z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi służbę. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową niema co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściekłość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach... miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.
Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.
– O czem myślisz, Szurynerze? – zapytał Rudolf.
– Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć – mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.
– Więc uciekłeś z więzienia?
– Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś, w czasie pożaru, wyniosłem z ognia starą, chorą babę!... Koniec końcem, mój obrońca tak wiele gadał, że nie miałem być rozstrzelany... Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tem, chciałem go zadławić...
– Żałowałeś, że ci zmienili karę?
– A zapewne... krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie...
– Sumienie cię gryzło?
– Nie; wszakże odsiedziałem swoje lata – odparł Szuryner; – ale dawniej, co noc prawie, śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej stojąc rzędem, czekają, żebym ich pozarzynał, jak niegdyś konie... Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało... Niedosyt tego... nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życiebym oddał... Zlany potem zimnym, budziłem się...
– Brzydki to sen, Szurynerze.
– Oj, tak! Myślałem, że zwarjuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. Wkońcu przemogło nawyknienie do życia.
– Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.
– Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakalarza... Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.
– Więc to uwolniony galernik?
– Skazany był na dożywotnie, ale sam się uwolnił.
– Uciekł? i nie wydadzą go?
– Ja go nie wydam.
– Jakże go policja nie wyśledzi?
– Bo dzisiaj chybaby go sam Lucyper nie poznał... Miał nos długi, oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witrjolem; od sześciu miesięcy jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.
– Za cóż siedział?
– Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.
– Złowią go prędzej czy później.
– Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.
– A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?
– Karuję drzewo. Z tego mam chleb.
– Ale gdy mimo wszystko nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu w złodziejskim cyrkule?
– I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam nudzę się; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.
Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.
Wtem nowe zdarzenie przypomniało wszystkim trzem, w jakiem się miejscu znajdują.
V. UWIĘZIENIE.
Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wróci! z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.
– Szczęśliwy przypadek, że się spotkamy, Borelu! wejdź, wypijemy szklankę wina.
Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie.
– Będzie tu awantura. Baczność!
Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco rzucili na się wzrokiem, wstali i poszli ku drzwiom. Agenci policyjni rzucili się na nich. Walka była zawzięta; inni jeszcze agenci wpadli, za otwartemi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z agentem, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie utrzymać go mogło. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdany.
Gospodyni, gdy się wszystko skończyło, zapytała obojętnie jednego ze znajomych agentów.
– Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?
– Zabili wczoraj starą kobietę, przy ulicy św. Krzysztofa. Nieszczęśliwa przed skonaniem zeznała, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.
Po wyjściu agenta nastąpiła chwila milczenia. Gospodyni wreszcie przerwała ją, mówiąc:
– Szczęście dla Bakalarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś z sobą interesy... Ależ o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.
Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął pewien rodzaj obawy; na Rudolfie nawet zrobił wrażenie widok tego strasznego zbójcy. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie, Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie blizny głębokie, sine, wygryzione witrjolem; wargi nabrzmiałe; po odjęciu chrząstek nosowych dwie dziury nieforemne zamiast nozdrzy. Oczy jasne, małe, okrągłe, błyszczały dzikością; czoło, spłaszczone jak u tygrysa, ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją Gualeza, pobladła, drżąca, schwyciła Rudolfa za rękę.
– Boże! Boże! to ona... to Puchaczka...
Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner i rzekł chrapliwym głosem:
– Hej! słuchajno, blondyno, porzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną...
Dziewczyna drżąc trzymała się Rudolfa.
– A ja... nie będę zazdrosna – zawołała Puchaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którem się pastwiła.
– Czy nie rozumiesz mnie, dziewko! – rzekł znów Bakałarz – jeśli zaraz nie pójdziesz, wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puchaczką; a ty z wąsami – mówił do Rudolfa – jeśli mi jej wnet nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.
– Boże! ratuj mnie! – zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: – Nie ruszaj się pan z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy policji ujmie się za mną.
– Bądź spokojna, moje dziecię, – odparł Rudolf patrząc śmiało na Bakałarza. – Ponieważ przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.
– Ty!... – krzyknął Bakałarz.
– Ja!... – odparł Rudolf.
I mimo błagania Gualezy, wstał od stołu.
Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomji Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak szlachetną twarz jego w jednej chwili wykrzywiła jakaś piekielna złość. W bitwie z Szurynerem okazał się wesołym; teraz ogarnęła go zajadła nienawiść; źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie, mający w spojrzeniu siłę magnetyczną. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się; nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po puginał. Możeby przyszło do zabójstwa, lecz Puchaczka zawołała:
– Poczekajno, poznaję tę dziewczynę. Toć to Marysia, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał małą... dowiedział się o imieniu twej matki... Masz bogatych rodziców...
– Rodzice!... znasz ich?... – krzyknęła Gualeza.
– Tak jest, mój wie, jak nazywa się twoja matka, ale wyrwałabym mu rychlej język, niżby ci to miał powiedzieć... Widział się wczoraj z tym, co cię do mnie przyprowadził, bo wtenczas chciał się ciebie pozbyć, gdyż przestali płacić za twoje utrzymanie... Matka twoja nie dbała o ciebie... Ale gdybyś znała jej nazwisko, mogłabyś ją pięknie oskubać! Ten, co ci mówię, ma list twej matki... Cóż, płaczesz! nie dowiesz się, kto twoja matka...
– Wolę, żeby myślała, że mnie już niema na święcie – rzekła Gualeza.
Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową silę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.
– Dość gawęd... Muszę fircykowi dać, co mu się należy...
Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, węglarz wpadł, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:
– Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.
Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.
– Wiwat! – zawołał Szuryner – poznaję te uderzenia, i ja się ich nauczę...
Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał próżnej pogoni i wrócił do szynkowni. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane szybkiem biegiem.
– Do czarta! – rzekł jeden z nowych gości – znowu nam znikł!
– Cierpliwości – odpowiedział drugi – każdy dzień ma dwadzieścia cztery godziny.
Goście ci rozmawiali po angielsku...........................................................................................................
więcej..