- W empik go
Tajemnicza wyspa - ebook
Tajemnicza wyspa - ebook
Wspaniała powieść przygodowa klasyka fantastyki - Juliusza Verne.
Balon, uniesiony jak kula na sam wierzchołek trąby i pochwycony kołowym wirem słupa powietrza, leciał w przestrzeni z prędkością 166 kilometrów na godzinę, jakby nadprzyrodzoną unoszony siłą. Pod tym balonem zawieszona była łódka, zawierająca pięciu podróżnych, których zaledwie można było dostrzec z powodu gęstej mgły, opuszczającej się aż do powierzchni oceanu.
Z jakichże stron świata przybywał ten balon, będący teraz tak strasznej burzy igrzyskiem? Boć przecie niepodobna, aby go puszczono podczas rozszalałego huraganu. A jednak huragan ten trwał już od pięciu dni, a pierwsze jego objawy już od dnia 18 marca pokozywać się poczęły. Trzeba więc było wnosić, że przybywał ze stron bardzo odległych, gdyż musiał przynajmniej po dwa tysiące kilometrów przebywać w ciągu dwudziestu czterech godzin. (fragment)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63625-79-5 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Huragan w r. 1865. — Krzyk w powietrzu. — Balon uniesiony trąbą. — Naokoło tylko morze. — Pięciu podróżnych. — Co się działo w łódce. — Wybrzeże jakieś okazuje się woddali. — Rozwiązanie dramatu.
— Czy wznosimy się wyżej?
— Przeciwnie, balon się obniża.
— Nietylko obniża, lecz grozi upadkiem, panie Cyrusie.
— Wyrzućcie jak najprędzej balast.
— Wypróżniliśmy już ostatni worek.
— I czy balon wzniósł się wyżej?
— Nie.
— Słyszę jakby pluskanie fali.
— Balon unosi się nad morzem.
— Które niewięcej jak pięćset stóp odległe jest od nas.
Silny głos rozległ się w powietrzu i usłyszano te słowa:
— Wyrzucić wszystko, co tylko ma jakąkolwiek wagę!.. wszystko bez wyjątku, i... niech się dzieje wola Boża!
Rozkaz ten zabrzmiał w powietrzu ponad niezmiernym obszarem spienionych fal oceanu Spokojnego dnia 23 marca 1865 roku, około czwartej godziny wieczorem.
W owym roku, około porównania dnia z nocą, zerwał się straszny huragan, trwający bez przerwy od 18 do 26 marca. Pamiętne są okropne spustoszenia, jakich dokonał on wtedy w Ameryce, Azji i Europie. Miasta całe obrócone w perzynę, poniszczone lasy, których drzewa powyrywał z korzeniami, ogromne przestrzenie zalane wodą, okręty rozbite, których przeszło sto naliczono, rzucone na wybrzeża, tysiące osób zabitych na miejscu lub porwanych przez trąbę i rzuconych w morze — oto jakie były skutki przejścia rozszalałego huraganu. Przewyższył srogością straszne trąby i huragany, które tak niezmiernie spustoszyły Hawannę i Gwadelupę, pierwszą dnia 25 października 1810 r., drugą 26 lipca 1825 r.
Otóż, jednocześnie z tak przerażającemi katastrofami na lądzie i na morzu, równie okropny dramat rozgrywał się w powietrzu, wstrząsanem straszną burzą.
Balon, uniesiony jak kula na sam wierzchołek trąby i pochwycony kołowym wirem słupa powietrza, leciał w przestrzeni z prędkością 166 kilometrów na godzinę, jakby nadprzyrodzoną unoszony siłą. Pod tym balonem zawieszona była łódka, zawierająca pięciu podróżnych, których zaledwie można było dostrzec z powodu gęstej mgły, opuszczającej się aż do powierzchni oceanu.
Z jakichże stron świata przybywał ten balon, będący teraz tak strasznej burzy igrzyskiem? Boć przecie niepodobna, aby go puszczono podczas rozszalałego huraganu. A jednak huragan ten trwał już od pięciu dni, a pierwsze jego objawy już od dnia 18 marca pokozywać się poczęły. Trzeba więc było wnosić, że przybywał ze stron bardzo odległych, gdyż musiał przynajmniej po dwa tysiące kilometrów przebywać w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Sami podróżni nie wiedzieli, jak daleką przebyli drogę, gdyż pozbawieni byli wszelkiego sposobu jej oznaczenia. Co więcej, porwani burzą, nie czuli przecież jej gwałtowności; obracali się wkoło, nie wiedząc o tem; oczy ich nie mogły przebić gęstej mgły, otaczającej łódkę i tak zasłaniającej wszystko dokoła, iż nie wiedzieli nawet, czy jest dzień, czy noc zapadła. Ani promyk światła, ani jakikolwiek odgłos z ziem zamieszkałych, ani nawet ryk oceanu nie mógł dosięgnąć do nich podczas gdy w tak wysokich unosili się sferach, i dopiero, gdy balon nagle opadać zaczął, mogli poznać grożące im niebezpieczeństwo, dostrzegając, że znajdują się ponad falami morskiemi.
Uwolniony z ciężkich przedmiotów, to jest broni, nabojów i innych zapasów, balon wzniósł się w wyższe sfery powietrza, na wysokość 4500 stóp. Podróżni, widząc, że pod łódką pienią się morskie bałwany, zrozumieli, że w górze mniejsze grozi im niebezpieczeństwo, i bez wahania pozbywali się najpotrzebniejszych przedmiotów, byle ocalić łódkę, będącą dla nich arką zbawienia.
Noc przebyli wśród strasznego niepokoju, który mógłby stać się zabójczym dla mniej odważnych i wytrwałych; nadedniem huragan zaczął nieco słabnąć, nareszcie ustał zupełnie. Około jedenastej niższe warstwy powietrza znacznie się oczyściły; mgła podniosła się wgórę, lecz jednocześnie można było poznać, że balon zwolna opuszczał się ku dołowi, że skutkiem ubytku gazu tracił kształt kulisty a, rozciągając się wzdłuż, przybierał jajowaty. Około południa wznosił się już tylko o 2000 stóp ponad morzem. W tej chwili podróżni zaczęli wyrzucać zapasy żywności i nawet drobne przedmioty, jakie mieli w kieszeniach: widocznie coraz więcej brakowało gazu; niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą.
A u stóp ich szalało rozhukane morze. Jak wzrokiem zasięgnąć, nigdzie miejsca, gdzieby się spuścić można, chociaż z takiej wysokości nadzwyczaj rozległy roztaczał się widok. Trzeba więc było nie dopuścić do opadania balonu; lecz wszelkie usiłowania biednych powietrznych żeglarzy stawały się daremne, balon spadał nadzwyczaj szybko w kierunku wiatru, to jest z północo-wschodu na południo-zachód.
Straszne było położenie podróżników! Gaz uchodził raptownie, balon rozdarł się nieco i opadał, a o godzinie pierwszej łódka była co najwyżej o 600 stóp nad powierzchnią morza. Można było cokolwiek opóźnić straszną katastrofę, ale niepodobna było jej uniknąć i, jeżeli przed nadejściem nocy nie dojrzą gdzie ziemi, zguba ich jest nieuchronną.
Ale podróżni, znajdujący się w łódce balonowej, byli to ludzie energiczni, nie lękający się śmierci; ani jedna skarga z ust ich nie wyszła, postanowili jednak ratować się do ostatka. Łódka, był to prosty kosz, upleciony z łoziny, nie mogłaby więc w żaden sposób utrzymać się na powierzchni wody; gdy już obniżyła się o 400 zaledwie stóp nad morzem, dał się słyszeć silny głos męski:
— Czy już wszystko wyrzucone?
— Nie, pozostało jeszcze 10.000 fr. w złocie.
— Wrzucić je w morze.
I ciężki worek spadł w otchłanie wód oceanu.
— Czy teraz balon idzie wgórę?
— Cokolwiek, ale niebawem opadnie.
— Uchwyćmy się siatki, a łódkę rzucić w morze.
Rozkaz spełniono, był to ostatni środek ratunku. Teraz już tylko w miłosierdziu Bożem mogli pokładać nadzieję.
Wiadomo, że najmniejsze ulżenie ciężaru wywołuje zmianę w położeniu balonu, a więc po usunięciu ciężaru względnie dość ciężkiego musiała zajść zmiana nagła i ważna. Chwilowo balon wzbił się dość wysoko, lecz, że niepodobna było naprawić rozdarcia, nagle zaczął opadać. Wtem dało się słyszeć głośne szczekanie Topa. Był to ulubiony pies jednego z podróżujących statkiem powietrznym, który uczepił się sieci, tuż obok swego pana.
— Top coś zobaczył! — zawołał jeden z podróżników.
Wtem zagrzmiał głos silny:
— Ziemia! ziemia!
Wicher nieustannie popychał balon na południo-wschód; tym sposobem od świtu przebyto setki mil. Wreszcie ukazał się w tym kierunku ląd dość wyniosły, odległy jednak jeszcze z jakie trzydzieści mil. A czy przed upływem tego czasu balon nie postrada reszty gazu? Oto pytanie, jakie z przerażeniem stawiali sobie towarzysze niedoli.
Widzieli zoddali grunt, do którego koniecznie dostać się było trzeba; nie wiedzieli jednak, czy to ląd, czy wyspa, czy ziemia zamieszkała, czy bezludna — ale nie było wyboru.
Nie mogąc się utrzymać, balon dotykał już prawie powierzchni morza, unosząc się ciężko jak ptak, któremu ołów przyczepiono do skrzydeł. Nareszcie, gdy już ziemia zaledwie o milę była odległa, balon, spłaszczony niemal zupełnie, zaledwie w samej górze zachował nieco gazu. Przyczepieni do siatki podróżni zbyt wielki dla niego stanowili ciężar i już dotykali powierzchni morza, i czuli uderzenie spienionych bałwanów; wtem wiatr dostał się do wnętrza balonu i, pędząc go, jakby okręt płynący wiatrem, popchnął ku wybrzeżu, które już teraz zaledwie o paręset sążni było odległe.
Nagle straszny krzyk wydarł się z piersi czterech aeronautów i balon, który, jak się zdawało, nie mógł się już unieść, podskoczył do góry, jakby wyrzucony siłą bałwanów i oswobodzony od znacznej części swego ciężaru. Podniósł się znów na 1500 stóp w przeciwnym od ziemi kierunku; lecz na tej wysokości wiatr popchnął go ukośnie, i statek, raptownie wstrząśnięty, opadł nareszcie na wybrzeże, gdzie nie dosięgały rozhukane fale.
Pomagając sobie wzajemnie, podróżni zdołali nareszcie wyplątać się z siatki. Oswobodzony od wszelkiego ciężaru, balon poleciał, uniesiony wiatrem, i znikł w przestrzeni.
W łódce znajdowało się pięciu podróżnych i pies, a czterej tylko spadli na wybrzeże; widać brakujący wraz z wiernym psem swoim został uniesiony przez wzburzone fale, które, uderzając gwałtownie w siatkę, oderwały go od niej, a uwolniony od znacznej części ciężaru balon wzniósł się po raz ostatni i w chwilę potem spadł na nieznane brzegi.
Zaledwie stanąwszy na lądzie, rozbitki spostrzegli nieobecność współtowarzysza i wykrzyknęli jednocześnie:
— Pewnie próbuje ocalić się i wpław przepłynąć morze. Ratujmy go! ratujmy! — i rzucili się na pomoc nieszczęśliwemu.