Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajfun - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajfun - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 222 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ka­pi­tan Ma­cWhirr z pa­row­ca "Nan-Shan" miał ob­li­cze, któ­re w świe­cie zja­wisk fi­zycz­nych sta­no­wi­ło do­kład­ny od­po­wied­nik jego umy­słu: nie od­zna­cza­ło się ani sta­now­czo­ścią, ani głu­po­tą; nie po­sia­da­ło żad­nych cech wy­bit­nych; było po pro­stu zwy­czaj­ne, bez­na­mięt­ne i nie­wzru­szo­ne.

Jego wy­gląd mógł cza­sa­mi su­ge­ro­wać co naj­wy­żej nie­śmia­łość, kie­dy prze­sia­dy­wał w róż­nych biu­rach na lą­dzie, ze sła­bym uśmie­chem na opa­lo­nej twa­rzy i spusz­czo­ny­mi oczy­ma. Sko­ro je pod­niósł, wi­dać było, że są błę­kit­ne i pa­trzą pro­sto na roz­mów­cę. Wło­sy ja­sne i nad­zwy­czaj cien­kie obej­mo­wa­ły od skro­ni do skro­ni łysą ko­pu­łę czasz­ki niby kępa pu­szy­ste­go je­dwa­biu. Na­to­miast za­rost twa­rzy, ko­lo­ru pło­mien­nej mar­chwi, wy­glą­dał jak szczeć mie­dzia­ne­go dru­tu przy­cię­ta krót­ko nad li­nią ust; i choć­by nie wie­dzieć jak gład­ko się ogo­lił, kie­dy tyl­ko po­ru­szył gło­wą, ogni­ste, me­ta­licz­ne bły­ski prze­bie­ga­ły mu po po­licz­kach. Wzro­stu był mniej niż śred­nie­go, o ple­cach lek­ko za­okrą­glo­nych, a koń­czy­nach zbu­do­wa­nych tak moc­no, że ubra­nia wy­da­wa­ły się zwy­kle odro­bi­nę przy­cia­sne na no­gach i ra­mio­nach. Jak­by nie­zdol­ny po­jąć róż­ni­cy kli­ma­tów na roz­ma­itych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych, no­sił za­wsze brą­zo­wy me­lo­nik, brą­zo­wy gar­ni­tur i cięż­kie czar­ne buty. Ten por­to­wy strój nada­wał jego krę­pej po­sta­ci wy­gląd sztyw­nej, nie­zgrab­nej ele­gan­cji. Cien­ki srebr­ny łań­cu­szek ze­gar­ka zwi­sał na ka­mi­zel­ce, a kie­dy scho­dził na ląd, nie­odmien­nie ści­skał w po­tęż­nej, owło­sio­nej ręce swój ele­ganc­ki pa­ra­sol w naj­lep­szym ga­tun­ku, ale za­zwy­czaj nie zwi­nię­ty. Mło­dy Ju­kes, pierw­szy ofi­cer, od­pro­wa­dza­jąc do­wód­cę do tra­pu, zdo­by­wał się cza­sa­mi na de­li­kat­ną uwa­gę: "Pan po­zwo­li, pa­nie ka­pi­ta­nie" – i wziąw­szy z sza­cun­kiem pa­ra­sol, uno­sił drą­żek, po­trzą­sał fał­da­mi, w mgnie­niu oka do­kład­nie je skrę­cał i od­da­wał ka­pi­ta­no­wi; a minę miał przy tym tak uro­czy­stą, że pan Sa­lo­mon Rout, pierw­szy me­cha­nik, pa­ląc nad świe­tli­kiem swo­je po­ran­ne cy­ga­ro, od­wra­cał gło­wę, aby ukryć uśmiech. "Atak! Ten prze­klę­ty dra­pak… Dzię­ku­ję panu, dzię­ku­ję" – bą­kał ka­pi­tan ser­decz­nie, nie pod­no­sząc oczu. Ma­jąc tyle tyl­ko wy­obraź­ni, ile trze­ba na prze­ży­cie każ­de­go po­szcze­gól­ne­go dnia, był spo­koj­ny i pe­wien sie­bie: z tego sa­me­go po­wo­du nie było w nim ani tro­chę za­ro­zu­mia­ło­ści. Zwierzch­nik ob­da­rzo­ny wy­obraź­nią bywa ob­raź­li­wy, wy­nio­sły i trud­no go za­do­wo­lić; każ­dy zaś sta­tek do­wo­dzo­ny przez ka­pi­ta­na Ma­cWhir­ra był pły­wa­ją­cym sie­dli­skiem zgo­dy i spo­ko­ju. Praw­dę mó­wiąc ka­pi­ta­no­wi rów­nie trud­no by­ło­by ulec ja­kie­muś wy­bry­ko­wi fan­ta­zji, co ze­gar­mi­strzo­wi zło­żyć chro­no­metr bez żad­nych na­rzę­dzi prócz dwu­fun­to­we­go mło­ta i piły. A jed­nak nie­cie­ka­we ży­cie lu­dzi cał­ko­wi­cie po­chło­nię­tych spra­wa­mi bie­żą­cej chwi­li po­sia­da rów­nież swo­je ta­jem­ni­ce. Na przy­kład w wy­pad­ku ka­pi­ta­na Ma­cWhir­ra nie moż­na było w ża­den spo­sób zro­zu­mieć, co skło­ni­ło do uciecz­ki na mo­rze tego cał­kiem uda­ne­go syna drob­ne­go skle­pi­ka­rza z Bel­fa­stu. A prze­cież to wła­śnie zro­bił, kie­dy miał pięt­na­ście lat. Wy­star­czy­ło się nad tym za­sta­no­wić, by wy­obra­zić so­bie ja­kąś ol­brzy­mią, po­tęż­ną a nie­wi­dzial­ną rękę, któ­ra wsu­wa się w ziem­skie mro­wi­sko, chwy­ta za ra­mio­na, ude­rza gło­wa­mi o gło­wy i pcha nie­świa­do­mych lu­dzi w kie­run­ku nie­zro­zu­mia­łych ce­lów, w stro­ny, o któ­rych im się na­wet nie śni­ło.

Oj­ciec nig­dy mu w grun­cie rze­czy nie wy­ba­czył tego głu­pie­go nie­po­słu­szeń­stwa. "Mo­gli­by­śmy się obejść bez nie­go – ma­wiał póź­niej – ale mamy prze­cież sklep, a to nasz je­dy­ny syn"! Po jego znik­nię­ciu mat­ka bar­dzo pła­ka­ła. Po­nie­waż nie przy­szło mu na myśl zo­sta­wić ja­kąś wia­do­mość o so­bie, opła­ki­wa­no go jako zmar­łe­go, do­pó­ki po ośmiu mie­sią­cach nie przy­szedł pierw­szy list z Tal­ca­hu­ano. Był krót­ki i za­wie­rał stwier­dze­nie: "Mie­li­śmy bar­dzo pięk­ną po­go­dę pod­czas rej­su". Wi­docz­nie jed­nak w prze­ko­na­niu pi­szą­ce­go je­dy­ną waż­ną wia­do­mość sta­no­wił fakt, że te­goż dnia ka­pi­tan wcią­gnął go na li­stę sta­łej za­ło­gi w stop­niu zwy­kłe­go ma­ry­na­rza. "Bo umiem pra­co­wać" – wy­ja­śnił. Mat­ka zno­wu za­la­ła się łza­mi, a oj­ciec wy­ra­ził swo­je uczu­cia sło­wa­mi: "Tom jest osłem". Był to za­żyw­ny męż­czy­zna skłon­ny do żar­to­bli­wych kpin, któ­re do koń­ca ży­cia upra­wiał w sto­sun­ku do syna, trak­tu­jąc go z lek­kim po­li­to­wa­niem, jak oso­bę nie­speł­na ro­zu­mu.

Wi­zy­ty Ma­cWhir­ra w domu były z ko­niecz­no­ści rzad­kie, ale w mia­rę jak mi­ja­ły lata, wy­sy­łał ro­dzi­com dal­sze li­sty, za­wia­da­mia­jąc ich o swo­ich awan­sach i po­dró­żach po sze­ro­kim świe­cie. Były w tych li­stach ta­kie zda­nia: "okrop­ny jest tu upał" albo "w dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia o czwar­tej po po­łu­dniu na­po­tka­li­śmy góry lo­do­we". Sta­rzy ro­dzi­ce po­zna­li w ten spo­sób na­zwy wie­lu stat­ków, na­zwi­ska ka­pi­ta­nów, któ­rzy nimi do­wo­dzi­li, na­zwi­ska szkoc­kich i an­giel­skich ar­ma­to­rów, na­zwy mórz, oce­anów, cie­śnin, przy­ląd­ków, obce na­zwy por­tów drzew­nych, por­tów ry­żo­wych, por­tów ba­weł­nia­nych, na­zwy wysp i - imię jego dziew­czy­ny. Na­zy­wa­ła się Lucy. Nie wpadł na po­mysł, by na­pi­sać, czy mu się to imię po­do­ba. A po­tem sta­rzy zmar­li. W od­po­wied­nim cza­sie na­stą­pił wiel­ki dzień ślu­bu Ma­cWhir­ra, wkrót­ce po wiel­kim dniu, kie­dy otrzy­mał swo­je pierw­sze do­wódz­two.

Wszyst­ko to wy­da­rzy­ło się na wie­le lat przed owym ran­kiem, kie­dy w ka­bi­nie na­wi­ga­cyj­nej pa­row­ca "Nan-Shan" stwier­dził, że ba­ro­metr, któ­re­mu nie miał po­wo­du nie ufać – spa­da.

Spa­dek ba­ro­me­tru – bio­rąc pod uwa­gę pre­cy­zję in­stru­men­tu, porę roku i po­ło­że­nie stat­ku na kuli ziem­skiej – nie wró­żył nic do­bre­go, ale czer­wo­na twarz ka­pi­ta­na nie zdra­dza­ła we­wnętrz­ne­go nie­po­ko­ju. Wróż­by dla nie­go nie ist­nia­ły i nie poj­mo­wał ich tre­ści, do­po­kąd nie sta­nął oko w oko z prze­po­wie­dzia­nym fak­tem. "Ba­ro­metr spa­da, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści – po­my­ślał. – Wi­docz­nie gdzieś w oko­li­cy tłu­cze się wy­jąt­ko­wo pa­skud­na po­go­da". "Nan-Shan" pły­nął z po­łu­dnia do wol­ne­go por­tu Fu­czou, wio­ząc to­war w dol­nych ła­dow­niach i dwu­stu chiń­skich ku­li­sów po­wra­ca­ją­cych po kil­ku la­tach pra­cy w roz­ma­itych pod­zwrot­ni­ko­wych ko­lo­niach do swo­ich wio­sek w pro­win­cji Fo­kien.

Ra­nek był pięk­ny, ole­iste mo­rze fa­lo­wa­ło gład­ko bez roz­iskrzeń, a na nie­bie wi­dać było dziw­ną, bia­łą, mgli­stą pla­mę po­dob­ną do sło­necz­nej au­re­oli. Przed­ni po­kład za­pcha­ny był Chiń­czy­ka­mi: ciem­ne ubra­nia, żół­te twa­rze, war­ko­czy­ki, wszyst­ko to po­prze­ty­ka­ne na­go­ścią ra­mion, bo wia­tru nie było i pa­no­wał dusz­ny upał. Ku­li­si wy­le­gi­wa­li się, ga­da­li, pa­li­li lub sta­li, ga­piąc się za bur­tę; nie­któ­rzy czer­pa­li wodę z mo­rza i ob­le­wa­li się wza­jem­nie. Paru spa­ło na po­kry­wach lu­ków, a kil­ka grup, po sze­ściu, przy­kuc­nię­tych na pię­tach ota­cza­ło że­la­zne tace z ry­żem i ma­leń­ki­mi fi­li­żan­ka­mi her­ba­ty; każ­dy zaś z tych oby­wa­te­li Pań­stwa Nie­bie­skie­go wiózł ze sobą wszyst­ko, co po­sia­dał na świe­cie – drew­nia­ny ku­fe­rek z brzę­czą­cym zam­kiem i mie­dzia­ny­mi oku­cia­mi na ro­gach za­wie­rał zdo­by­cze pra­cy: parę szat ce­re­mo­nial­nych, kil­ka pa­łe­czek ka­dzi­dła, może nie­co opium, ja­kieś bez­war­to­ścio­we dro­bia­zgi i nie­wiel­ki za­pas srebr­nych do­la­rów za­ro­bio­nych w tru­dzie na bar­kach wę­glo­wych, zdo­by­tych ha­zar­dem lub drob­nym han­dlem, wy­dar­tych pa­zu­ra­mi zie­mi, wy­po­co­nych w ko­pal­niach, na li­niach ko­le­jo­wych, w za­bój­czych dżun­glach, pod cię­ża­rem ła­dun­ków – na­gro­ma­dzo­ne cier­pli­wie, ukry­wa­ne sta­ran­nie, strze­żo­ne za­wzię­cie.

Oko­ło dzie­sią­tej krzy­żu­ją­ca się mar­twa fala nad­pły­nę­ła od stro­ny Cie­śni­ny For­mo­skiej, nie wzbu­dza­jąc zbyt­nie­go nie­po­ko­ju wśród pa­sa­że­rów, bo "Nan-Shan" był bar­dzo sze­ro­ki, miał pła­skie dno i bocz­ne stęp­ki prze­ciw­prze­chy­ło­we, a w ogó­le zna­ny był jako okręt wy­jąt­ko­wo sta­tecz­ny. Pan Ju­kes, w chwi­lach wy­lew­no­ści na lą­dzie, oświad­czał, że "sta­ra kry­pa jest tak samo so­lid­na jak i ślicz­na". Ka­pi­ta­no­wi Ma­cWhir­ro­wi na­wet do gło­wy by nie przy­szło wy­ra­żać gło­śno po­dob­nie wy­szu­ka­ne po­chwa­ły.

Sta­tek był z pew­no­ścią do­bry, a przy tym względ­nie nowy. Zbu­do­wa­no go w Dum­bar­ton przed trze­ma laty na za­mó­wie­nie fir­my han­dlo­wej w Sy­ja­mie, "Bra­cia Sigg i Syn". Kie­dy uno­sił się już na wo­dzie cał­ko­wi­cie wy­koń­czo­ny i go­tów do roz­po­czę­cia swo­ich ży­cio­wych za­dań, wła­ści­cie­le stocz­ni przy­glą­da­li mu się z dumą.

– Sigg pro­sił, że­by­śmy mu zna­leź­li od­po­wie­dzial­ne­go ka­pi­ta­na, któ­ry by za­brał stąd sta­tek – ode­zwał się je­den ze wspól­ni­ków; dru­gi zaś, po chwi­li za­sta­no­wie­nia, od­po­wie­dział: – Zda­je mi się, że Ma­cWhirr jest wła­śnie na lą­dzie. – Tak? To wy­ślij mu za­raz te­le­gram. To aku­rat czło­wiek, ja­kie­go nam po­trze­ba – bez chwi­li wa­ha­nia oświad­czył star­szy. Na­stęp­ne­go ran­ka Ma­cWhirr sta­nął przed nimi, jak zwy­kle spo­koj­ny; przy­je­chał z Lon­dy­nu noc­nym eks­pre­sem, po­że­gnaw­szy się z żoną na­gle i bez wy­lew­no­ści. Pani Ma­cWhirr po­cho­dzi­ła z do­brej ro­dzi­ny, któ­rej się kie­dyś le­piej po­wo­dzi­ło.

– Obej­rzyj­my te­raz sta­tek, ka­pi­ta­nie – po­wie­dział star­szy wspól­nik i trzej męż­czyź­ni uda­li się na oglę­dzi­ny wszyst­kich do­sko­na­ło­ści "Nan-Sha­nu" od dzio­bu do rufy i od dna ła­dow­ni do szczy­tów dwóch przy­sa­dzi­stych masz­tów.

Ka­pi­tan Ma­cWhirr za­czął od zdję­cia pal­ta, któ­re po­wie­sił na ko­twicz­nej win­dzie pa­ro­wej, wy­po­sa­żo­nej we wszel­kie ostat­nie udo­sko­na­le­nia.

– Wuj po­le­cił pana wczo­raj li­stow­nie na­szym do­brym zna­jo­mym, wie pan – Bra­ciom Sigg, i na pew­no za­trzy­ma­ją tam pana na sta­no­wi­sku – po­wie­dział młod­szy wspól­nik. – Bę­dzie się pan mógł szczy­cić, pa­nie ka­pi­ta­nie, do­wo­dząc naj­bar­dziej spraw­nym stat­kiem tych roz­mia­rów na wo­dach chiń­skich – do­dał.

– Na­pi­sa­li­ście, pa­no­wie? Dzię­ku­ję… – bąk­nął nie­wy­raź­nie Ma­cWhirr, na któ­rym od­le­gła per­spek­ty­wa ta­kiej moż­li­wo­ści nie zro­bi­ła więk­sze­go wra­że­nia niż pięk­no roz­le­głe­go kra­jo­bra­zu na krót­ko­wzrocz­nym tu­ry­ście; a jego oczy spo­czy­wa­ły wła­śnie na zam­ku od drzwi ka­bi­ny, do któ­rej zbli­żył się zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i, ener­gicz­nie po­trzą­sa­jąc klam­ką, po­wie­dział swo­im ci­chym, po­waż­nym gło­sem: – W dzi­siej­szych cza­sach rze­mieśl­ni­kom nie moż­na ufać. No­wiut­ki za­mek i nie dzia­ła. Za­ciął się. Pro­szę. Pro­szę zo­ba­czyć! Sko­ro tyl­ko wspól­ni­cy zo­sta­li sami w swo­im biu­rze po prze­ciw­nej stro­nie stocz­nio­we­go pla­cu, sio­strze­niec za­py­tał z od­cie­niem po­gar­dy w gło­sie:

– Chwa­li­łeś tego czło­wie­ka przed Sig­giem, ale co ty w nim wła­ści­wie wi­dzisz, wuju?

– Przy­zna­ję, że nie ma w nim nic z ro­man­tycz­ne­go ka­pi­ta­na, je­śli o to ci cho­dzi – od­po­wie­dział oschle star­szy. – Czy jest tam gdzie mistrz sto­lar­ski z "Nan-Sha­nu"?… Wejdź­cie, Ba­tes. Jak to się sta­ło, że­ście do­pu­ści­li, żeby lu­dzie Ta­ita wsa­dzi­li wa­dli­wy za­mek do drzwi ka­bi­ny? Ka­pi­tan od razu to za­uwa­żył, tyl­ko spoj­rzał. Pro­szę za­mek na­tych­miast wy­mie­nić. Dro­bia­zgi, Ba­tes. pa­mię­taj­cie o dro­bia­zgach…

Za­mek zo­stał wy­mie­nio­ny jak na­le­ży i parę dni póź­niej "Nan-Shan" wy­pły­nął na

Wschód. Ma­cWhirr nie ro­bił już żad­nych uwag na te­mat wy­po­sa­że­nia i nie sły­sza­no rów­nież, aby po­wie­dział choć jed­no sło­wo, zdra­dza­ją­ce, że jest dum­ny z okrę­tu, wdzięcz­ny za no­mi­na­cję albo za­do­wo­lo­ny z wi­do­ków na przy­szłość.

Nie był z uspo­so­bie­nia ani ga­da­tli­wy, ani mil­czą­cy, ale rzad­ko kie­dy wi­dział po­wód do ode­zwa­nia się. Były oczy­wi­ście te­ma­ty służ­bo­we – wska­zów­ki, roz­ka­zy i tym po­dob­ne; ale w jego mnie­ma­niu prze­szłość była za­ła­twio­na, a przy­szłość jesz­cze nie­obec­na, zaś bar­dziej ogól­ne spra­wy bie­żą­ce nie wy­ma­ga­ły ko­men­ta­rzy, fak­ty bo­wiem mogą mó­wić same za sie­bie z przy­tła­cza­ją­cą pre­cy­zją.

Sta­ry Sigg lu­bił lu­dzi ma­ło­mów­nych i ta­kich, "co do któ­rych moż­na mieć pew­ność, że nie będą pró­bo­wa­li udo­sko­na­lać da­nych im in­struk­cji". Ma­cWhirr czy­nił za­dość tym wy­ma­ga­niom, zo­stał więc za­twier­dzo­ny na sta­no­wi­sku ka­pi­ta­na i od­tąd po­świę­cał się cał­ko­wi­cie ostroż­ne­mu na­wi­go­wa­niu "Nan-Sha­nem" po wo­dach chiń­skich. Na po­cząt­ku sta­tek był za­re­je­stro­wa­ny jako bry­tyj­ski, ale po pew­nym cza­sie Bra­cia Sigg uzna­li za sto­sow­ne prze­nieść go pod ban­de­rę sy­jam­ską.

Na wia­do­mość o pro­jek­to­wa­nej zmia­nie Ju­kes stał się nie­spo­koj­ny, jak­by sta­no­wi­ło to dla nie­go oso­bi­stą ob­ra­zę. Ła­ził, mru­cząc coś do sie­bie pod no­sem i wy­bu­cha­jąc od cza­su do cza­su po­gar­dli­wym śmie­chem.

– Coś po­dob­ne­go – ja­kiś idio­tycz­ny słoń z Arki No­ego na ban­de­rze stat­ku – po­wie­dział raz w drzwiach ma­szy­now­ni. – Niech mnie dia­bli… je­śli to znio­sę. Ci­snę to wszyst­ko. A pan? Panu się nie­do­brze nie robi? – Pierw­szy me­cha­nik chrząk­nął tyl­ko z miną czło­wie­ka, któ­ry umie oce­nić do­brą po­sa­dę. Pierw­sze­go rana, kie­dy nowa ban­de­ra po­wie­wa­ła na ru­fie "Nan-Sha­nu", Ju­kes z nie­sma­kiem przy­glą­dał się jej z most­ka. Wal­czył przez chwi­lę z wła­sny­mi uczu­cia­mi, a po­tem za­uwa­żył:

– Dziw­nie pły­wać pod taką ban­de­rą, pa­nie ka­pi­ta­nie.

– Czy coś nie tak, jak trze­ba? – za­py­tał ka­pi­tan Ma­cWhirr. – Wy­da­je mi się zu­peł­nie w po­rząd­ku.

– I prze­szedł na skrzy­dło most­ka, by się le­piej przyj­rzeć.

– Dla mnie jest dzi­wacz­na – wy­buchł Ju­kes i wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi, zbiegł z most­ka.

Ka­pi­tan Ma­cWhirr zdu­miał się tym za­cho­wa­niem. Po chwi­li wszedł spo­koj­nie do ka­bi­ny na­wi­ga­cyj­nej i otwo­rzył swój Mię­dzy­na­ro­do­wy Kod Sy­gna­ło­wy w miej­scu, gdzie w ja­skra­wych ko­lo­rach przed­sta­wio­ne są do­kład­nie fla­gi wszyst­kich na­ro­dów. Prze­su­wał po nich pal­cem i na­tra­fiw­szy na Sy­jam, wpa­trzył się z wiel­ką uwa­gą w czer­wo­ne pole i bia­łe­go sło­nia. Nie mo­gło być nic prost­sze­go, ale dla pew­no­ści za­brał książ­kę na mo­stek, żeby po­rów­nać ko­lo­ro­wy ry­su­nek z praw­dzi­wą ban­de­rą na drzew­cu fla­go­wym na ru­fie. Kie­dy Ju­kes, któ­ry tego dnia speł­niał swo­je obo­wiąz­ki z ha­mo­wa­ną wście­kło­ścią, po­ja­wił się na most­ku, ka­pi­tan za­uwa­żył:

– Nic tej ban­de­rze nie bra­ku­je.

– Rze­czy­wi­ście? – wy­beł­ko­tał Ju­kes, klę­ka­jąc z roz­ma­chem przed skrzy­nią, skąd z fu­rią wy­szar­pał za­pa­so­wą lin­kę son­dy.

– Tak. Spraw­dzi­łem w książ­ce. Dwa razy tak dłu­ga jak sze­ro­ka i słoń do­kład­nie po­środ­ku. By­łem pe­wien, że tu­tej­si lu­dzie po­tra­fią zro­bić ban­de­rę wła­sne­go kra­ju. To prze­cież ja­sne. Nie miał pan ra­cji…

– Ale, pa­nie ka­pi­ta­nie – za­czął Ju­kes, wsta­jąc pod­nie­co­ny – mogę tyl­ko po­wie­dzieć… – trzę­są­cy­mi rę­ko­ma szu­kał w zwo­ju koń­ca lin­ki.

– Już do­brze, do­brze – uspo­ko­ił go ka­pi­tan Ma­cWhirr, sia­da­jąc cięż­ko na swo­im ulu­bio­nym płó­cien­nym skła­da­nym krze­śle. – Musi pan tyl­ko pil­no­wać, żeby nie wcią­ga­li sło­nia do góry no­ga­mi, za­nim się nie przy­zwy­cza­ją.

Ju­kes prze­rzu­cił nową lin­kę son­do­wą na przed­ni po­kład, wo­ła­jąc gło­śno:

– Ma­cie ją, bos­ma­nie-nie za­po­mnij­cie do­brze jej zmo­czyć – i z gwał­tow­ną sta­now­czo­ścią zwró­cił się do do­wód­cy; ale ka­pi­tan Ma­cWhirr roz­parł się już wy­god­nie łok­cia­mi na po­rę­czy skrzy­dła.

– Bo przy­pusz­czam, że to mo­gło­by być zro­zu­mia­ne jako sy­gnał wzy­wa­nia po­mo­cy – cią­gnął.

– Jak pan są­dzi? My­ślę, że ten słoń przed­sta­wia coś w ro­dza­ju Union Jac­ka na ban­de­rze…

– Czyż­by? – wrza­snął Ju­kes, tak że wszyst­kie gło­wy na po­kła­dach "Nan-Sha­nu" zwró­ci­ły się ku most­ko­wi. Po­tem wes­tchnął i z na­głą re­zy­gna­cją w gło­sie do­dał ła­god­nie: – Z pew­no­ścią to by okrop­nie wy­glą­da­ło.

Póź­niej tego sa­me­go dnia za­cze­pił pierw­sze­go me­cha­ni­ka, szep­cząc po­uf­nie:

– Słu­chaj no. Opo­wiem ci ostat­ni wy­czyn sta­re­go.

Pan Sa­lo­mon Rout (czę­sto zwa­ny Dłu­gim Sa­lem, Sta­rym Sa­lem albo Papą Ro­utem), jako że na wszyst­kich stat­kach by­wał pra­wie za­wsze naj­wyż­szym człon­kiem za­ło­gi, wy­ro­bił w so­bie po­sta­wę nie­fra­so­bli­wej po­błaż­li­wo­ści. Wło­sy miał rzad­kie, pia­sko­we­go ko­lo­ru, bla­de pła­skie po­licz­ki, ko­ści­ste prze­gu­by i wą­skie dło­nie na­ukow­ca – rów­nież bla­de, jak gdy­by całe ży­cie spę­dził w cie­niu.

Uśmiech­nął się ze swo­ich wy­żyn do Ju­ke­sa i da­lej pa­lił, roz­glą­da­jąc się spo­koj­nie wo­ko­ło, niby do­bry wu­ja­szek go­to­wy wy­słu­chać opo­wia­da­nia pod­nie­co­ne­go ucznia­ka. Po­tem, wiel­ce uba­wio­ny, choć by­najm­niej nie wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi, spy­tał:

– No i rzu­cił pan po­sa­dę?

– Nie – wy­rzu­cił z sie­bie Ju­kes znu­żo­nym, znie­chę­co­nym gło­sem, usi­łu­jąc prze­krzy­czeć przy­kry war­kot wind ła­dun­ko­wych "Nan-Sha­nu". Pra­co­wa­ły wszyst­kie peł­ną parą, po­ry­wa­jąc uno­sy to­wa­ru i wzno­sząc wy­so­ko aż do koń­ca dłu­gich żu­ra­wi, jak­by tyl­ko po to, żeby je w bie­gu nie­dba­le po­rzu­cać. Łań­cu­chy stro­pów zgrzy­ta­ły na blo­kach, brzę­cza­ły na zręb­ni­cach, obi­ja­ły się ło­sko­tem po bur­cie; cały sta­tek dy­go­tał, a jego dłu­gie, sza­re bur­ty spo­wi­te były w kłę­by pary. – Nie – krzyk­nął Ju­kes – nie wy­mó­wi­łem. Co by to dało? Rów­nie do­brze mógł­bym rzu­cić swo­ją dy­mi­sję o tę grodź. Nie wie­rzę, aby taki czło­wiek mógł co­kol­wiek zro­zu­mieć.

On mnie po pro­stu wy­kań­cza.

Wła­śnie w tej chwi­li uka­zał się na po­kła­dzie po­wra­ca­ją­cy z lądu ka­pi­tan Ma­cWhirr z pa­ra­so­lem w ręce; za nim szedł po­sęp­ny, opa­no­wa­ny Chiń­czyk w je­dwab­nych pan­to­flach na pa­pie­ro­wych po­de­szwach, rów­nież trzy­ma­ją­cy pa­ra­sol.

Ka­pi­tan "Nan-Sha­nu", któ­ry swo­im zwy­cza­jem mó­wił ci­cho, spo­glą­da­jąc na wła­sne buty, oznaj­mił, że tym ra­zem mu­szą za­wi­nąć do Fu­czou, więc pan Rout ma mieć sta­tek pod parą ju­tro punk­tu­al­nie o pierw­szej. Zsu­nął ka­pe­lusz, by otrzeć pot z czo­ła, i oświad­czył, że nie cier­pi scho­dze­nia na ląd; gó­ru­ją­cy nad nim pan Rout nie ra­czył po­wie­dzieć sło­wa i pa­lił z po­wa­gą, opie­ra­jąc swój pra­wy ło­kieć na le­wej dło­ni. Po­tem tym sa­mym przy­tłu­mio­nym gło­sem ka­pi­tan za­ko­mu­ni­ko­wał Ju­ke­so­wi, że ma nie ła­do­wać przed­nich po­miesz­czeń mię­dzy­po­kła­do­wych. Umie­ści się tam dwu­stu ku­li­sów. Fir­ma "Bun Hin" od­sy­ła ich do domu. Sam­pan do­wie­zie za­raz dwa­dzie­ścia pięć wor­ków ryżu do ma­ga­zy­nu. Wszy­scy ci lu­dzie wra­ca­ją po sied­miu la­tach pra­cy i każ­dy wie­zie ku­fe­rek z kam­fo­ro­we­go drze­wa – po­wie­dział ka­pi­tan Ma­cWhirr. Trze­ba ka­zać cie­śli po­przy­bi­jać trzy­ca­lo­we li­stwy w rzę­dach wzdłuż mię­dzy­po­kła­du, żeby skrzy­nie nie prze­su­wa­ły się pod­czas po­dró­ży. Le­piej niech się Ju­kes zaj­mie tym od razu. – Sły­szy pan, Ju­kes? Ten Chiń­czyk po­pły­nie z nimi do Fu­czou – bę­dzie czymś w ro­dza­ju tłu­ma­cza. Jest urzęd­ni­kiem Bun Hina i chce obej­rzeć po­miesz­cze­nie. Niech go tam Ju­kes za­pro­wa­dzi. Sły­szy pan? Ju­kes pil­no­wał się, by we wła­ści­wym mo­men­cie wtrą­cać prze­pi­so­we "Tak jest, pa­nie ka­pi­ta­nie", choć mó­wił to bez en­tu­zja­zmu. Rzu­cił ostro: "Chodź no, John, zro­bić, zo­ba­czyć", i Chiń­czyk ru­szył za nim krok w krok. – On chcieć pa­trzeć zo­ba­czyć, to móc pa­trzeć zo­ba­czyć – po­wie­dział Ju­kes, któ­ry nie ma­jąc zdol­no­ści do ob­cych ję­zy­ków, prze­krę­cał okrop­nie na­wet żar­gon an­giel­sko-chiń­ski. Wska­zał na otwar­ty luk. – On zła­pać pri­ma ka­wa­łek miej­sce do spać, ech? Był gbu­ro­wa­ty, jak przy­sta­ło jego wyż­szo­ści ra­so­wej, ale nie był nie­przy­ja­zny. Chiń­czyk smut­no i bez sło­wa spo­glą­dał w mrok luku, jak­by stał nad otwar­tym, zie­ją­cym gro­bem. – Nie zła­pać deszcz tam w dół, ro­zu­mieć? – do­dał Ju­kes. -

Jak cała taka pięk­na po­go­da, je­den ka­wa­łek ku­lis wyjść na góra – cią­gnął z oży­wie­niem. – Zro­bić tak: Phuu! – Na­brał do płuc po­wie­trza i wy­dął po­licz­ki. – Ro­zu­miesz, John? Od­dy­chać… świe­że po­wie­trze. Do­bre. Co? Prać swój ka­wa­łek por­t­ki, papu na góra… wi­dzisz, John? Ru­szał usta­mi i żywo ge­sty­ku­lo­wał rę­ko­ma, na­śla­du­jąc je­dze­nie ryżu i pra­nie odzie­ży; Chiń­czyk zaś, po­kry­wa­jąc swo­ją nie­uf­ność wo­bec tej pan­to­mi­my spo­koj­nym za­cho­wa­niem z od­cie­niem ła­god­nej, wy­twor­nej me­lan­cho­lii, rzu­cał spoj­rze­nia mig­da­ło­wych oczu to na Ju­ke­sa, to na luk.

– Bal­dzo do­ble – mruk­nął ci­cho stra­pio­nym gło­sem i spiesz­nie prze­śli­znął się po po­kła­dzie, wy­mi­ja­jąc prze­szko­dy na dro­dze. Znikł, da­jąc nura pod unos dzie­się­ciu wor­ków ju­to­wych z ja­kimś cen­nym to­wa­rem, wy­dzie­la­ją­cym od­ra­ża­ją­cy za­pach. W tym cza­sie ka­pi­tan Ma­cWhirr prze­szedł na mo­stek, do ka­bi­ny na­wi­ga­cyj­nej, gdzie cze­kał nań roz­po­czę­ty przed dwo­ma dnia­mi list. Dłu­gie li­sty ka­pi­ta­na za­czy­na­ły się za­wsze od słów: "Moja uko­cha­na żono", a ste­ward w prze­rwach mię­dzy szo­ro­wa­niem pod­łóg i od­ku­rza­niem skrzy­nek z chro­no­me­tra­mi ła­pał każ­dą oka­zję, by je czy­tać. In­te­re­so­wa­ły go o wie­le bar­dziej niż ko­bie­tę, dla któ­rej oczu były prze­zna­czo­ne, po­nie­waż za­wie­ra­ły dro­bia­zgo­we opi­sy każ­dej po­szcze­gól­nej po­dró­ży "Nan-Sha­nu". Ka­pi­tan, wier­ny fak­tom, bo one je­dy­nie znaj­dy­wa­ły od­bi­cie w jego świa­do­mo­ści, spi­sy­wał je pra­co­wi­cie na wie­lu stro­ni­cach. Do­mek, do któ­re­go ad­re­so­wa­ne były te kart­ki, stał na pół­noc­nym przed­mie­ściu, miał skra­wek ogród­ka przed wy­ku­szem okien­nym, sze­ro­ki, do­brze się pre­zen­tu­ją­cy ga­nek i w drzwiach wej­ścio­wych ko­lo­ro­we szyb­ki uję­te w ram­ki na­śla­du­ją­ce ołów. Pła­cił za to rocz­nie czter­dzie­ści pięć fun­tów i nie uwa­żał, że czynsz jest wy­gó­ro­wa­ny, bo pani Ma­cWhirr (pre­ten­sjo­nal­na oso­ba o chu­dej szyi i po­gar­dli­wym spo­so­bie by­cia) ucho­dzi­ła za wy­twor­ną damę i są­sie­dzi uwa­ża­li ją za "coś lep­sze­go". Je­dy­ną ta­jem­ni­cę jej ży­cia sta­no­wił po­twor­ny lęk na myśl o po­wro­cie męża na sta­łe do domu. Pod tym sa­mym da­chem miesz­ka­ła rów­nież cór­ka Ly­dia i syn Tom. Obo­je zna­li ojca bar­dzo sła­bo. Był on dla nich rzad­kim, ale uprzy­wi­le­jo­wa­nym go­ściem, któ­ry wie­czo­ra­mi pa­lił faj­kę w ja­dal­ni i sy­piał w ich domu. Mi­zer­na dziew­czyn­ka wsty­dzi­ła się go w grun­cie rze­czy, chło­pak zaś był szcze­rze i cał­ko­wi­cie obo­jęt­ny z nie­kła­ma­ną roz­kosz­ną pro­sto­tą wła­ści­wą chło­pię­co – mę­skiej na­tu­rze. Ka­pi­tan Ma­cWhirr pi­sy­wał z Chin do domu dwa­na­ście razy na rok, wy­ra­ża­jąc oso­bli­wie sfor­mu­ło­wa­ne ży­cze­nia, by "po­le­cić go pa­mię­ci dzie­ci", i pod­pi­sy­wał się "Twój ko­cha­ją­cy mąż" z ta­kim spo­ko­jem, jak gdy­by sło­wa te, uży­wa­ne od tak daw­na przez tylu męż­czyzn, były już tyl­ko zu­ży­tą for­mu­łą o wy­bla­kłym zna­cze­niu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: