Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Tajny agent. The Secret Agent - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajny agent. The Secret Agent - ebook

Tajny agent (The Secret Agent) autorstwa Josepha Conrada to fascynująca powieść szpiegowska, której akcja toczy się w Londynie pod koniec XIX wieku. Wydana w 1907 roku i dostępna w edycji dwujęzycznej polsko-angielskiej, książka przedstawia mroczny świat anarchizmu, terroryzmu i manipulacji. Głównym bohaterem jest Adolf Verloc, szpieg działający na zlecenie nieokreślonego państwa, prawdopodobnie Rosji. W swojej codzienności prowadzi podwójne życie: z jednej strony jest niepozornym właścicielem sklepu, z drugiej – uwikłanym w sieć politycznych intryg. Powieść ukazuje nie tylko jego skomplikowane relacje z tajemniczymi mocodawcami, ale również dramatyczną więź z rodziną, w szczególności z niepełnosprawnym intelektualnie szwagrem Steviem, którego losy splatają się z niebezpiecznymi wydarzeniami. Tajny agent to nie tylko trzymająca w napięciu historia szpiegowska, ale także głęboka analiza moralnych dylematów i społecznych niepokojów epoki. Conrad, odchodząc od morskich opowieści, zagłębia się tutaj w psychologię swoich bohaterów, kreśląc przy tym ponury obraz Londynu, który przywołuje na myśl "Bleak House" Charlesa Dickensa. Dzięki swojej uniwersalnej tematyce, powieść zyskała status literackiego klasyka, wielokrotnie adaptowanego na potrzeby teatru, filmu, radia i telewizji. Temat terroryzmu sprawił, że po atakach z 11 września 2001 roku, Tajny agent stał się jedną z najczęściej cytowanych książek w amerykańskich mediach. To dzieło, które nie tylko wciąga, ale i zmusza do refleksji nad naturą władzy, lojalności i ludzkiej kondycji.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-651-4
Rozmiar pliku: 526 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA AUTORA

Poczęcie Tajnego agenta: wybór tematu, sposób ujęcia go, cel artystyczny i wszelkie inne pobudki, które mogą skłonić pisarza do wzięcia za pióro — wszystko to, jak mi się zdaje, związane jest z okresem przełomowym mego umysłu i ducha.

Jest faktem niezaprzeczonym, że zacząłem tę książkę wiedziony nagłym porywem i pisałem ją bez przerwy. Kiedy w odpowiednim czasie pojawiła się w druku, krytycy zganili mię za to, że w ogóle ją napisałem. Jedni sądzili mię surowo, inni nade mną ubolewali. Nie mam przed oczami tych recenzyj, ale pamiętam doskonale powtarzający się w nich zarzut — bardzo prosty; pamiętam także swoje zdumienie nad rodzajem tego zarzutu. Wszystko to wydaje mi się teraz zamierzchłą przeszłością! Nie są to jednak czasy bardzo odległe. Muszę stwierdzić, że w roku 1907 miałem jeszcze wiele z pierwotnej swej naiwności. Sądzę teraz, iż nawet ktoś naiwny mógł przewidzieć co nastąpi, a mianowicie to że niektórzy z krytyków wezmą za punkt wyjścia plugawe tło książki i jej moralny brud.

Ten zarzut jest oczywiście poważny. Nie wszyscy go jednak wysunęli. W gruncie rzeczy wygląda to niezbyt ładnie, że pamiętam tak nieliczne zarzuty wśród tylu ocen inteligentnych i życzliwych; mam jednak nadzieję, iż czytelnicy niniejszej przedmowy nie przypiszą tego zranionej miłości własnej lub wrodzonemu popędowi do niewdzięczności. Pozwolę sobie nadmienić, że człek wyrozumiały mógłby przypisać tę wrażliwość na krytyki ujemne wrodzonemu mi skromnemu usposobieniu. A jednak niekoniecznie skromność każe mi wybrać owe zarzuty dla wyjaśnienia mej sprawy. Nie, właściwie nie jest to skromność i nie twierdzę wcale abym się odznaczał skromnością; lecz ci, którzy śledzili moją twórczość, dadzą mi wiarę iż pewne poczucie przyzwoitości, takt, „savoir faire“ — czy ja wiem co zresztą — powstrzymałyby mię od wysnucia z ludzkich słów pochwalnego hymnu na własny rachunek. Tak! Wspominam owe krytyki ujemne z zupełnie innej przyczyny. Miałem zawsze skłonność do usprawiedliwiania swych czynów. Nie do ich obrony: do usprawiedliwiania. Nie upieram się że mam słuszność, tylko po prostu tłumaczę, iż na dnie moich porywów nie było ani złośliwych intencyj, ani ukrytej pogardy dla wrodzonej ludziom wrażliwości.

Słabość tego rodzaju można by nazwać niewinną, bo jest niebezpieczna z jednego tylko względu: grozi tym że człowiek może się stać nudziarzem. Świat bowiem nie interesuje się na ogół przyczyną jakiegoś jawnego czynu tylko jego skutkami. Wbrew mylnym pozorom ludzie nie wnikają w cudze pobudki. Lubią to co oczywiste. Wzdragają się przed wyjaśnieniami. A jednak wyjaśnień nie zaprzestanę, jasne jest że mogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia takiego właśnie tematu; używam tu słowa temat nie tylko w zastosowaniu do wątku samej opowieści ale i w szerszym pojęciu, obejmującym pewien szczególny przejaw w życiu ludzkości. Przyznaję że mogłem tej książki nie pisać. Lecz myśl stworzenia samej brzydoty jedynie w tym celu aby zgorszyć lub zaskoczyć czytelników zmianą stanowiska — taka myśl nigdy nie postała mi w głowie. Stwierdzam to, spodziewając się że czytelnicy dadzą mi wiarę nie tylko ze względu na zasadnicze rysy mego charakteru, ale również i z tej przyczyny, która dla każdego jest oczywista, że sam sposób ujęcia tematu, że przenikające powieść oburzenie zaprawione litością i wzgardą dowodzi mego oderwania od brudu i plugastwa, tkwiących po prostu w zewnętrznych okolicznościach tła.

Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w czasie którego byłem pochłonięty bez reszty pracą nad Nostromem — powieścią o obcym temacie, o atmosferze obcej, latyńsko-amerykańskiej — tudzież pracą nad ściśle osobistym Zwierciadłem morza. Pierwsza z tych książek jest zapamiętałym wysiłkiem dążącym do stworzenia powieści, która pozostanie chyba na zawsze mym dziełem o największej rozpiętości; druga zaś usiłuje szczerze wydobyć na jaw głęboką moją zażyłość z morzem i wpływy, które urabiały mię niemal przez połowę życia. W tym okresie wspomagała mnie w zgłębianiu prawdy bardzo wielka pobudliwość wyobraźni i uczuć; owa pobudliwość, choć na wskroś szczera i wierna faktom, przyprawiła mię (już po ukończeniu pracy) o wrażenie, że straciwszy cel z oczu, zagubiłem się wśród zetlałych uczuć w świecie innych, niższych wartości.

Nie umiem powiedzieć, czy istotnie pragnąłem wówczas zmiany — zmiany wyobraźni, wizyj i postawy duchowej. Myślę raczej że, choć tego nie czułem, zasadnicza zmiana nastroju już się była we mnie dokonała. Nie pamiętam aby w owym czasie zaszedł jakiś fakt określony. Ukończyłem Zwierciadło morza z pełną świadomością tego, że w każdym wierszu tej książki jestem uczciwy zarówno względem siebie jak względem czytelnika i na jakiś czas oddałem się dość przyjemnemu wypoczynkowi. I wówczas to, kiedy tkwiłem jeszcze w miejscu, że się tak wyrażę i kiedy ani mi się śniło zbaczać z drogi aby szukać czegoś „brzydkiego“, nastręczył mi się temat do Tajnego agenta (mam na myśli powieść, nie dramat) w postaci kilku słów wypowiedzianych przez znajomego podczas jakiejś rozmowy o anarchistach, a raczej o działalności anarchistycznej; skąd ta rozmowa wynikła, już sobie dziś nie przypominam.

Pamiętam jednak że mówiłem o zbrodniczej jałowości anarchizmu, o jałowości jego doktryny i wprowadzania jej w czyn, o jałowej umysłowości jego wyznawców; o tym jak nędzną wydaje mi się ta na wpół obłędna poza, podobna do bezczelnego oszustwa żerującego na dotkliwym nieszczęściu i namiętnej łatwowierności rodzaju ludzkiego, który z taką tragiczną skwapliwością dąży zawsze do własnej zguby. Dla tej właśnie przyczyny nie mogłem wybaczyć anarchizmowi jego filozoficznych uroszczeń. Rozmowa zeszła na przykłady z życia i wspomnieliśmy dawną już sprawę zamachu, mającego na celu wysadzenie w powietrze obserwatorium w Greenwich — ów absurd krwawy i tak niepoczytalny, że nie podobna było zgłębić jego przyczyn, czy to rozumując logicznie, czy wszelką logikę odrzucając. Gdyż w obłędnym absurdzie tkwi również specyficzna logika. Lecz nie dało się w żaden sposób pochwycić sensu tego zamachu; pozostał tylko fakt — człowiek rozszarpany na strzępy, przy czym nic nie wskazywało aby wchodziła tu w grę jakaś idea, czy to anarchistyczna czy jakakolwiek inna. Co się zaś tyczy murów obserwatorium, nie ukazało się na nich najlżejsze nawet pęknięcie.

Przypomniałem to wszystko memu znajomemu; milczał przez chwilę a potem rzekł z właściwą sobie obojętnością człowieka, który wie wszystko:

— Ależ ten człowiek był na wpół idiotą. Jego siostra odebrała sobie potem życie.

Były to jedyne słowa jakie zamieniliśmy; oniemiałem na chwilę, zdumiony nieoczekiwaną wiadomością, a mój znajomy zaczął natychmiast mówić o czymś innym. Nie przyszło mi wcale do głowy zapytać później, skąd ma tę informację. Wiem, że wszystkie jego związki ze światem podziemnym polegały co najwyżej na tym, iż może raz w życiu widział z daleka jakiego anarchistę. Ale lubił rozmawiać z najróżniejszymi ludźmi i mógł dowiedzieć się owych rewelacyjnych szczegółów z drugich lub trzecich ust, od zamiatacza ulic, od dymisjonowanego urzędnika policji, od pierwszego lepszego członka klubu, może nawet od ministra spotkanego na publicznym lub prywatnym przyjęciu.

Że owe szczegóły były rewelacyjne, nie miałem co do tego wątpliwości. Czułem się jak człowiek, który wyszedł z lasu na równinę — niewiele tam było widać, ale światła miało się pod dostatkiem. Tak, niewiele było tam widać i mówiąc szczerze, przez długi czas nie usiłowałem nawet nic dostrzec. Pozostało mi tylko wrażenie rozwiązanej zagadki — wrażenie miłe lecz pozbawione twórczych podniet.

Jakoś w tydzień później natknąłem się na książkę, która, o ile wiem, nie zdobyła nigdy rozgłosu; były to dość powierzchowne wspomnienia nadinspektora policji, człowieka widać zdolnego, o nastawieniu wybitnie religijnym. Został urzędnikiem w czasie londyńskich zamachów dynamitowych na początku lat osiemdziesiątych. Książka była wcale interesująca i oczywiście bardzo dyskretna; zapomniałem już teraz co zawierała. Nie przynosiła żadnych rewelacyj; autor prześlizgiwał się w miły sposób po powierzchni zdarzeń i to było wszystko. Nie będę nawet usiłował wyjaśnić, dlaczego mię uderzył niewielki ustęp — około siedmiu wierszy — ustęp, w którym autor (nazywał się chyba Anderson) przytaczał swoją krótką rozmowę w hallu izby gmin z podsekretarzem stanu ministerstwa spraw wewnętrznych, sir Williamem Harcourtem, o ile pamiętam. Podsekretarz stanu był bardzo zirytowany a urzędnik tłumaczył się gęsto. Z trzech zdań, które wymienili, najbardziej mię uderzyło gniewne powiedzenie sir W. Harcourta:

— Wszystko to bardzo pięknie. Ale widać tam u was tajemnica służbowa polega na tym, żeby podsekretarza stanu o niczym nie zawiadamiać.

Słowa te były dość charakterystyczne dla usposobienia Sir Williama Harcourta, lecz same przez się szczególnej wagi nie miały. Jednak musiała być w tym dialogu pewnego rodzaju atmosfera, bo nagle uczułem jakąś podnietę. A potem nastąpiło we mnie coś, co student chemii najlepiej by zrozumiał, gdyby to określić przez analogię jako proces krystalizacji, wywołany przez dodanie drobnej kropli odpowiedniego płynu do probówki zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.

Z początku odczułem jakby zmianę duchowego klimatu, zmianę która zmąciła ukojoną mą wyobraźnię; zaczęły przede mną się zjawiać dziwne postacie o konturach zarysowanych wyraźnie lecz trudno uchwytnych; przykuwały moją uwagę — jak kryształy — dziwacznością niespodziewanych kształtów. Zastanowił mię ten objaw, którego już doznawałem w stosunku do Południowej Ameryki — kontynentu o surowym blasku słońca i brutalnych rewolucjach — a także i w stosunku do morza, rozległej przestrzeni słonych wód, zwierciadła uśmiechów i gniewu nieba, reflektora słonecznych blasków. Potem wizja olbrzymiego miasta zjawiła się przede mną, miasta-kolosu o ludności liczniejszej niż ludność niektórych kontynentów; miasta co w swej potędze, stworzonej przez człowieka, nie dba o uśmiechy nieba lub jego gniew i jest okrutnym pożeraczem słonecznego blasku. W tym mieście dość jest miejsca dla każdej opowieści, dość głębi dla każdego uczucia, dość rozmaitości dla wyposażenia każdego tła, dość mroku dla wchłonięcia pięciu milionów ludzi.

Nieodpartą koleją rzeczy stało się owo miasto tłem dla następnego okresu mych dociekliwych rozmyślań. Nieskończone perspektywy odsłoniły się przede mną w różnych kierunkach. Upłyną lata nim znajdę właściwą drogę! Zdawało mi się, że trzeba na to lat!... Zaczęło się we mnie rodzić przekonanie o namiętnej miłości matczynej pani Verloc i rozpaliło się zwolna płomieniem między mną a tłem miasta; zabarwiło je swym ukrytym żarem i nasiąkło w zamian mrocznym kolorytem Londynu. Wreszcie historia Winnie Verloc wystąpiła przede mną w całości od dzieciństwa Winnie aż do końca; nie chwytałem jeszcze właściwych proporcyj, wszystko było jakby na pierwszym planie, ale cały materiał miałem już w ręku. Trwało to około trzech dni.

Niniejsza książka jest właśnie ową historią sprowadzoną do właściwych rozmiarów, a punktem centralnym, dokoła którego oplata się cały wątek, jest okrutny absurd wybuchu w Greenwich Park. Miałem tu zadanie nie powiem ciężkie lecz trudne i pochłaniające. Ale doprowadzić je do końca musiałem. To była konieczność. Wynikiem tej właśnie konieczności są otaczające panią Verloc postacie, związane bezpośrednio lub też pośrednio z tragicznym jej przekonaniem, że „życie nie znosi aby je zanadto zgłębiać“. Osobiście wcale o tym nie wątpiłem, iż historia pani Verloc jest prawdziwa, ale musiałem ją wydobyć na jaw z olbrzymiego miasta i uczynić prawdopodobną, przy czym mozoliłem się mniej nad wiarogodnością samej Winnie niż nad wiarogodnością jej otoczenia, mniej nad jej psychologią niż nad jej ludzką treścią. Materiału do odtworzenia tła miałem pod dostatkiem. Musiałem walczyć zawzięcie aby utrzymać w przyzwoitej odległości wspomnienia dawnych swych samotnych przechadzek nocą po Londynie, bo inaczej byłyby się wdarły i przytłoczyły każdą stronę powieści, w miarę jak te strony wyłaniały się jedna za drugą wśród głębokiej powagi mych uczuć i myśli, gdyż nigdy nie byłem bardziej przejęty swoim tematem. W związku z tym pragnę zaznaczyć, że Tajny agent jest książką bardzo szczerą. Nawet cel czysto artystyczny — ujęcie pod kątem ironii tego rodzaju tematu — został powzięty z całą rozwagą, w głębokim przekonaniu że tylko ironiczne podejście do rzeczy umożliwi mi wypowiedzenie wszystkiego co wypowiedzieć pragnąłem ze wzgardą czy też ze współczuciem. Zaliczam to do przyjemności mego literackiego życia, że powziąwszy raz owo postanowienie, zdołałem, jak sądzę, przeprowadzić je aż do końca. Co się zaś tyczy osób, które bezwzględna konieczność sprawy — sprawy pani Verloc — wprowadza na tło Londynu, dały mi one również te drobne przyjemności, co naprawdę są tak wielką pomocą w walce z przygnębiającym zwątpieniem, które prześladuje uporczywie każdy twórczy wysiłek. Na przykład o samym panu Władimirze (nadawał się doskonale do karykatury) wysłuchałem z zadowoleniem opinii pewnego doświadczonego światowca, który, jak mi powtórzono, odezwał się w te słowa:

— Conrad musiał być w kontakcie z tą sferą, a może ma tak niezawodną intuicję, bo pan Władimir jest nie tylko prawdopodobny w szczegółach, lecz zgodny z prawdą w rysach zasadniczych.

Poza tym pewien mój gość z Ameryki opowiadał, jakoby różnego rodzaju emigranci rewolucyjni w New Yorku twierdzili, że Tajny agent jest napisany przez kogoś kto dużo wie o nich. Uznałem to za bardzo wielki komplement, zważywszy że Bogiem a prawdą miałem z nimi styczność jeszcze luźniejszą niż ów wszechwiedzący przyjaciel, który dał mi pierwszy pomysł do Tajnego agenta. Mimo to twierdzę, iż w czasie pisania tej powieści czułem się chwilami skrajnym rewolucjonistą — niekoniecznie bardziej zaciekłym od owych emigrantów z New Yorku, lecz bez wątpienia dążącym do celu z zawziętością, na którą żaden z nich nigdy się nie zdobył. Nie są to z mej strony przechwałki. Po prostu spełniałem to co do mnie należało. W stosunku do swych książek spełniałem zawsze to co do mnie należało — z najgłębszym przejęciem. To oświadczenie również nie jest przechwałką. Nie mógłbym postępować inaczej. Udawanie zanadto by mię nużyło.

Pomysły do niektórych osób z powieści, zarówno tych co są w zgodzie z prawem jak i występnych, pochodzą z różnych źródeł, które czytelnik może tu i ówdzie rozpoznał. Nie są ukryte głęboko. Ale zamiar usprawiedliwienia którejkolwiek z tych postaci jest ode mnie daleki; nawet jeśli chodzi o stosunek moralny przestępców do policji i odwrotnie, pozwolę sobie tylko nadmienić, że mój zasadniczy pogląd na tę sprawę jest łatwy do uzasadnienia.

Dwanaście lat, które upłynęły od wydania książki, nie zmieniły w niczym mych zapatrywań. Nie żałuję żem ją napisał. W ostatnich czasach okoliczności — nie mające nic wspólnego z zasadniczą treścią niniejszej przedmowy — zmusiły mię do odarcia powieści z jej literackich szat pogardy i oburzenia, szat w które przed laty ubrałem ją gwoli przyzwoitości z tak wielkim trudem. Byłem zmuszony — że tak powiem — spojrzeć na jej nagi szkielet; wyznam iż jest przerażający. Mimo to jednak twierdzę, że opowiadając dzieje Winnie Verloc aż do anarchistycznego ich kresu, opisując zupełne jej osamotnienie, obłęd i rozpacz tak jak to uczyniłem, nie miałem zamiaru znęcać się bez powodu nad uczuciami ludzkości.

1920

J. C.I

Pan Verloc, wychodząc rano na miasto, zostawił sklep niby to pod opieką szwagra. Mógł sobie na to pozwolić, bo przez cały dzień ruch był niewielki, pod wieczór zaś ustawał prawie zupełnie. A przy tym żona Verloca opiekowała się jego szwagrem. Zresztą pan Verloc niewiele dbał o handel, z którego pozornie się utrzymywał.

Sklep był mały, dom także. Zaliczał się do tych brudnych ceglanych budynków, których istniało mnóstwo, nim era przebudowy zaświtała nad Londynem. Przypominał kwadratowe pudło o froncie oszklonym małymi szybkami. Za dnia drzwi sklepu były zamknięte; wieczorem uchylano ich w sposób dyskretny lecz podejrzany.

Wystawa zawierała fotografie tancerek w strojach mniej lub więcej skąpych, jakieś nieokreślone paczki podobne do leczniczych specyfików, żółte zalepione koperty z cienkiego papieru, oznaczone ceną dwóch i pół szylinga wypisaną wielkimi czarnymi cyframi; w poprzek okna wisiały na sznurku stare francuskie pisma humorystyczne, jakby się suszyły; były tam jeszcze różne inne przedmioty — ciemnoniebieska miska porcelanowa, szkatułka z czarnego drzewa, butelki wiecznego atramentu, stemple gumowe; dalej kilka książek z nagłówkami zatrącającymi pornografią i parę egzemplarzy najwidoczniej starych gazet o lichym druku i nieznanych tytułach, jak Pochodnia, Gong — tytułach-pobudkach. Dwa płomyki gazu na wystawie były zawsze przykręcone, może przez oszczędność a może ze względu na klientów.

Owymi klientami byli albo młodzi chłopcy, którzy ociągali się czas jakiś przed wystawą, nim wśliznęli się nagle do sklepu, albo ludzie w wieku bardziej dojrzałym, nie wyglądający zwykle na zamożnych. Niektórzy mieli kołnierze palt podniesione, tak że sięgały wąsów; spodnie, zbryzgane u dołu błotem, były znoszone i liche. A i nogi tkwiące w tych spodniach przedstawiały się na ogół nieszczególnie. Z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie palt wsuwali się bokiem do sklepu, jakby w obawie aby dzwonek się nie odezwał.

A dzwonek, wiszący u drzwi na wygiętej taśmie stalowej, nie łatwo dawał się podejść. Był pęknięty na amen, ale wieczorem przy najlżejszym poduszczeniu grzechotał za plecami klienta czelnie i jadowicie.

Grzechotał — a na to hasło w brudnych szklanych drzwiach za pomalowaną ladą z drzewa sosnowego stawał pan Verloc, wyłaniając się szybko z pokoju za sklepem. Powieki z natury miał ciężkie; wyglądał jakby się cały dzień tarzał w ubraniu po niezasłanym łóżku. Kto inny na jego miejscu byłby rozumiał że taki wygląd wyraźnie mu szkodzi. W transakcjach detalicznego handlu wiele zależy od ujmującej, miłej powierzchowności kupca. Ale pan Verloc znał swój fach i nie przejmował się brakiem estetyki we własnym wyglądzie. Spoglądał na gościa twardym wzrokiem ze spokojną bezczelnością, niby odpierając z góry możliwość jakiejś ohydnej groźby i zabierał się do sprzedawania poprzez ladę przedmiotów, które najoczywiściej nie były warte żądanej ceny, skandalicznie wysokiej; mogło to być na przykład pudełeczko z tektury wyglądające jakby nic nie zawierało, albo jedna z owych lichych, zalepionych starannie żółtych kopert, albo nieoprawna, wybrudzona książka o tytule obiecującym. Zdarzało się, że któraś z wypłowiałych żółtych tancerek znajdowała nabywcę, jakby była żywa i młoda.

Czasem na wezwanie pękniętego dzwonka ukazywała się pani Verloc. Winnie Verloc była młodą kobietą o szerokich biodrach i wydatnym biuście opiętym w ciasny stanik. Uczesana była bardzo starannie. Oczy miała spokojne podobnie jak mąż i stając za osłoną lady, zachowywała nieprzeniknioną obojętność. Niejeden klient w wieku stosunkowo młodym mieszał się nagle, widząc że ma do czynienia z kobietą; ze wściekłością w sercu prosił o butelkę wiecznego atramentu wartości sześciu pensów (w sklepie Verloca kosztowała półtora szylinga) i znalazłszy się na ulicy, rzucał ją ukradkiem do rynsztoka.

Goście, którzy przychodzili wieczorem — ci w nastawionych kołnierzach i miękkich kapeluszach opuszczonych na oczy — witali panią Verloc poufałym skinieniem głowy; mruknąwszy coś na powitanie, podnosili klapę u końca lady aby przejść do saloniku, skąd korytarz prowadził dalej na strome schody. Drzwi od sklepu były jedynym wejściem do domku, gdzie pan Verloc prowadził swój handel polegający na sprzedaży podejrzanych towarów. Tam też spełniał swe powołanie obrońcy społeczeństwa i uprawiał cnoty domowe. Te ostatnie były wybitne. Pan Verloc lubił bardzo siedzieć w domu. Żadne jego potrzeby — ani duchowe, ani umysłowe, ani fizyczne — nie zmuszały go do przebywania długo na mieście. Miał w domu wygody dla ciała, spokój sumienia, tudzież małżeńską troskliwość żony i pełne szacunku względy teściowej.

Matka Winnie, była to tęga kobieta o wielkiej brunatnej twarzy i sapliwym głosie. Nosiła czarną perukę pod białym czepkiem. Wskutek opuchniętych nóg nie mogła się niczym zajmować. Twierdziła że rodzina jej pochodzi z Francji, co mogło być i prawdą; gdy po wielu latach pożycia umarł jej mąż, właściciel sklepu kolonialnego niższej kategorii, zarabiała na życie odnajmując umeblowane pokoje niedaleko Vauxhall Bridge Road, przy skwerze, który cieszył się dawniej niejakim splendorem i należał jeszcze wciąż do dzielnicy Belgravia. Chociaż ten fakt topograficzny miał znaczenie dodatnie, gdy się ogłaszało o pokojach do wynajęcia, lokatorzy zacnej wdowy nie należeli do ludzi szykownych. Niemniej córka jej, Winnie, pomagała ich obsługiwać. Ślady francuskiego pochodzenia, którymi chełpiła się wdowa, były widoczne i w powierzchowności jej córki; przejawiały się w niezmiernie schludnym i estetycznym upięciu lśniących, czarnych włosów. Winnie miała jeszcze inne uroki — młodość, okrągłe kształty, świeżą cerę i niezmierną, aż wyzywającą powściągliwość, która jednak nigdy nie powstrzymywała jej od rozmowy z lokatorami, prowadzonej przez nich z ożywieniem a przez nią z zawsze równą uprzejmością.

Pan Verloc uległ snać tym ponętom. Nie był lokatorem stałym. Przyjeżdżał i wyjeżdżał bez żadnej wyraźnej przyczyny. Przybywał zwykle (jak influenca) z kontynentu, z tą różnicą że nie był zapowiadany przez prasę. Jego wizytom towarzyszył nastrój wielkiej powagi. Śniadanie jadał w łóżku, gdzie z miną spokojną i zadowoloną wylegiwał się do południa — czasem nawet i dłużej. Ale gdy już raz wyszedł na miasto, zdawało się że ma wielkie trudności w odnalezieniu drogi powrotnej do swego chwilowego mieszkania przy Belgravian Square. Opuszczał je późno i wracał wcześnie — o jakiej trzeciej albo czwartej nad ranem; budził się o dziesiątej, a gdy Winnie przynosiła mu śniadanie, odzywał się do niej z żartobliwą uprzejmością głosem ochrypłym i wyczerpanym, jak człowiek, który mówił z zapałem wiele godzin z rzędu. Zawracał tęsknie i zalotnie wypukłymi oczami o ciężkich powiekach, podciągając kołdrę aż pod brodę; ciemne, gładkie wąsy zakrywały grube jego wargi skłonne do wypowiadania przymilnych żartów.

Matka Winnie była zdania, że pan Verloc jest człowiekiem bardzo przyzwoitym i sympatycznym. Z doświadczenia nabytego w różnych „interesach handlowych“, poczciwa kobiecina stworzyła sobie pojęcie o ideale gentlemana na wzór mężczyzn stołujących się w barach. Pan Verloc zbliżał się do tego ideału, a nawet go dosięgał.

— Twoje meble, mamo, zabierzemy naturalnie z sobą — oświadczyła Winnie.

Trzeba było skończyć z wynajmowaniem umeblowanych pokojów. Okazało się że dalsze prowadzenie tego interesu byłoby nie na miejscu. Sprawiłoby panu Verlocowi zbyt wiele kłopotu. Przeszkadzałoby mu w jego drugim zajęciu. Pan Verloc nie wyjawił, na czym polegało to zajęcie, ale po zaręczynach z Winnie zdobywał się na wstawanie z łóżka przed południem i zszedłszy na dół po schodach, zabawiał rozmową matkę Winnie w jadalnym pokoju znajdującym się w suterenie, gdzie wiodła życie pozbawione ruchu. Głaskał kota, poprawiał ogień na kominku, wreszcie jadł drugie śniadanie. Opuszczał z widoczną niechęcią ten przytulny, nieco duszny pokój, ale mimo to wracał dopiero późną nocą. Nigdy nie zapraszał Winnie do teatru, co powinien był uczynić człowiek tak dobrze wychowany. Wieczory miał zawsze zajęte. Raz powiedział, że jego praca jest w pewien sposób związana z polityką. Uprzedził Winnie, iż będzie musiała zachowywać się bardzo uprzejmie względem jego politycznych kolegów. Spojrzała na niego uczciwie niezgłębionymi oczami i odrzekła, że to się samo przez się rozumie.

Co jej mówił ponadto o swym zajęciu, tego matka Winnie przeniknąć nie mogła. Małżonkowie zabrali ją na nowe mieszkanie razem z meblami. Nędzny wygląd sklepu ją zdumiał. Zamiana skweru Belgravii na wąską uliczkę w dzielnicy Soho wpłynęła źle na jej nogi. Spuchły do niemożliwych rozmiarów. Natomiast pozbyła się zupełnie trosk materialnych. Posępna dobroduszność zięcia natchnęła ją poczuciem zupełnego bezpieczeństwa. Przyszłość córki była oczywiście zapewniona, a nawet i o syna, Steviego, staruszka nie potrzebowała się już niepokoić. Musiała przyznać w duchu, że ten biedny Stevie był źródłem strasznych kłopotów. Lecz wziąwszy pod uwagę przywiązanie Winnie do jej słabowitego brata oraz dobrotliwe i hojne usposobienie pana Verloca, matka czuła teraz że jej biedny chłopiec jest wcale bezpieczny na tym burzliwym padole. W gruncie rzeczy może się i nie martwiła iż Verlocowie dzieci nie mają. Zdawało się, że pan Verloc wcale się tym nie trapi, a ponieważ Winnie znalazła w swym bracie przedmiot prawie matczynego przywiązania, więc chyba wszystko to wyjdzie nieborakowi na dobre.

Trudno było wynaleźć chłopcu jakieś zajęcie. Wyglądał na delikatnego i był ładny mimo opuszczonej bezmyślnie dolnej wargi. Dzięki naszemu świetnemu systemowi przymusowego nauczania umiał czytać i pisać, w czym nieszczególny wygląd dolnej wargi mu nie przeszkodził. Lecz pracując jako goniec nie osiągnął powodzenia. Zapominał w jakim celu został wysłany, a z prostej drogi obowiązku sprowadzały go łacno przynęty w postaci zbłąkanych kotów i psów, za którymi snuł się po wąskich uliczkach prowadzących na cuchnące podwórza. Wpatrywał się z otwartymi ustami w sceny uliczne, narażając na szwank interesy swego chlebodawcy; pochłaniały go także dramaty przewróconych koni. Groza i gwałtowność tych scen wyrywały mu niekiedy przenikliwe krzyki, gdy stał wśród tłumu, a tłum nie lubi aby odgłosy bólu przeszkadzały mu w spokojnym rozkoszowaniu się narodowym widowiskiem. Kiedy poważny, opiekuńczy policjant odprowadzał Steviego, okazywało się często że nieborak zapomniał — przynajmniej na pewien czas — gdzie mieszka. Zapytany nagle, zaczynał się jąkać aż do utraty tchu. Kiedy go coś zaskoczyło i zakłopotało, zezował w okropny sposób, ale nie miewał żadnych ataków (co było pocieszające). W dzieciństwie mógł zawsze się schronić za krótką spódniczkę siostry Winnie, uciekając przed naturalnymi wybuchami niecierpliwości ze strony ojca.

Skądinąd można było Steviego podejrzewać, że tai w sobie całe mnóstwo bezczelnych psot. Gdy skończył lat czternaście, przyjaciel jego zmarłego ojca, agent zagranicznej firmy wyrabiającej skondensowane mleko, nastręczył chłopcu sposobność do rozpoczęcia kariery, dając mu w biurze miejsce gońca. Tymczasem w pewne mgliste popołudnie okazało się, że Stevie podczas nieobecności szefa zaczął puszczać fajerwerki na klatce schodowej. Wypuścił jedną po drugiej całą serię wściekłych rakiet, gniewnie wirujących słońc, głośno wybuchających szmermeli — i sprawa mogła wziąć obrót bardzo poważny. Okropny popłoch wybuchł w całym budynku. Krztuszący się urzędnicy o błędnych oczach pędzili korytarzami pełnymi dymu; po schodach toczyły się cylindry, osobno zaś toczyli się interesanci w podeszłym wieku.

Zdawało się, że postępek Steviego nie sprawił mu żadnej przyjemności. Trudno było zrozumieć, co go pobudziło do tego oryginalnego czynu. Dopiero w jakiś czas później Winnie wydobyła z niego mętne i bezładne wyznanie. Okazało się że dwaj gońcy z tego samego domu, drażniąc chłopca opowiadaniem różnych historyj o niesprawiedliwości i wyzysku, doprowadzili w końcu jego współczucie do stanu wrzenia. Oczywiście przyjaciel ojca z miejsca odprawił Steviego, bojąc się aby tego rodzaju wybryki nie zrujnowały przedsiębiorstwa. Po tym altruistycznym czynie używano chłopca do zmywania naczyń w kuchni i do czyszczenia butów panom zajmującym umeblowane pokoje. Taka praca nie miała oczywiście przyszłości. Od czasu do czasu Stevie dostawał od lokatorów po szylingu. Pan Verloc okazał się najhojniejszy. Ale wszystko razem nie wynosiło wiele i nie otwierało pomyślnych perspektyw, więc też gdy Winnie oznajmiła, że pan Verloc jest z nią zaręczony, matka jej spojrzała z westchnieniem w stronę kuchni, zadając sobie pytanie co teraz będzie z biednym Stefanem.

Okazało się, że pan Verloc gotów jest go zabrać razem z teściową i umeblowaniem, które stanowiło cały majątek rodziny. Pan Verloc przygarnął do szerokiej, dobrodusznej piersi wszystko co mu się nasunęło. Meble zostały rozmieszczone możliwie najkorzystniej po całym domu, ale teściowej przydzielono tylko dwa parterowe pokoje od podwórza. W jednym z nich spał biedny Stevie. Rzadki, puszysty zarost przesłaniał już wówczas złotą mgiełką ostre kontury jego cofniętej dolnej szczęki. Pomagał siostrze w gospodarstwie ze ślepą miłością i posłuszeństwem. Pan Verloc uważał, że trochę zajęcia wyjdzie mu na pożytek. Cały swój wolny czas poświęcał Stevie rysowaniu cyrklem i ołówkiem kół na kawałku papieru. Pochylony nisko nad kuchennym stołem, rozstawiał szeroko łokcie, przykładając się z wielką pilnością do tej rozrywki. Przez otwarte drzwi saloniku sąsiadującego ze sklepem Winnie spoglądała nań od czasu do czasu z macierzyńską czujnością.CHAPTER I

Mr Verloc, going out in the morning, left his shop nominally in charge of his brother-in-law. It could be done, because there was very little business at any time, and practically none at all before the evening. Mr Verloc cared but little about his ostensible business. And, moreover, his wife was in charge of his brother-in-law.

The shop was small, and so was the house. It was one of those grimy brick houses which existed in large quantities before the era of reconstruction dawned upon London. The shop was a square box of a place, with the front glazed in small panes. In the daytime the door remained closed; in the evening it stood discreetly but suspiciously ajar.

The window contained photographs of more or less undressed dancing girls; nondescript packages in wrappers like patent medicines; closed yellow paper envelopes, very flimsy, and marked two-and-six in heavy black figures; a few numbers of ancient French comic publications hung across a string as if to dry; a dingy blue china bowl, a casket of black wood, bottles of marking ink, and rubber stamps; a few books, with titles hinting at impropriety; a few apparently old copies of obscure newspapers, badly printed, with titles like The Torch, The Gong—rousing titles. And the two gas jets inside the panes were always turned low, either for economy’s sake or for the sake of the customers.

These customers were either very young men, who hung about the window for a time before slipping in suddenly; or men of a more mature age, but looking generally as if they were not in funds. Some of that last kind had the collars of their overcoats turned right up to their moustaches, and traces of mud on the bottom of their nether garments, which had the appearance of being much worn and not very valuable. And the legs inside them did not, as a general rule, seem of much account either. With their hands plunged deep in the side pockets of their coats, they dodged in sideways, one shoulder first, as if afraid to start the bell going.

The bell, hung on the door by means of a curved ribbon of steel, was difficult to circumvent. It was hopelessly cracked; but of an evening, at the slightest provocation, it clattered behind the customer with impudent virulence.

It clattered; and at that signal, through the dusty glass door behind the painted deal counter, Mr Verloc would issue hastily from the parlour at the back. His eyes were naturally heavy; he had an air of having wallowed, fully dressed, all day on an unmade bed. Another man would have felt such an appearance a distinct disadvantage. In a commercial transaction of the retail order much depends on the seller’s engaging and amiable aspect. But Mr Verloc knew his business, and remained undisturbed by any sort of æsthetic doubt about his appearance. With a firm, steady-eyed impudence, which seemed to hold back the threat of some abominable menace, he would proceed to sell over the counter some object looking obviously and scandalously not worth the money which passed in the transaction: a small cardboard box with apparently nothing inside, for instance, or one of those carefully closed yellow flimsy envelopes, or a soiled volume in paper covers with a promising title. Now and then it happened that one of the faded, yellow dancing girls would get sold to an amateur, as though she had been alive and young.

Sometimes it was Mrs Verloc who would appear at the call of the cracked bell. Winnie Verloc was a young woman with a full bust, in a tight bodice, and with broad hips. Her hair was very tidy. Steady-eyed like her husband, she preserved an air of unfathomable indifference behind the rampart of the counter. Then the customer of comparatively tender years would get suddenly disconcerted at having to deal with a woman, and with rage in his heart would proffer a request for a bottle of marking ink, retail value sixpence (price in Verloc’s shop one-and-sixpence), which, once outside, he would drop stealthily into the gutter.

The evening visitors—the men with collars turned up and soft hats rammed down—nodded familiarly to Mrs Verloc, and with a muttered greeting, lifted up the flap at the end of the counter in order to pass into the back parlour, which gave access to a passage and to a steep flight of stairs. The door of the shop was the only means of entrance to the house in which Mr Verloc carried on his business of a seller of shady wares, exercised his vocation of a protector of society, and cultivated his domestic virtues. These last were pronounced. He was thoroughly domesticated. Neither his spiritual, nor his mental, nor his physical needs were of the kind to take him much abroad. He found at home the ease of his body and the peace of his conscience, together with Mrs Verloc’s wifely attentions and Mrs Verloc’s mother’s deferential regard.

Winnie’s mother was a stout, wheezy woman, with a large brown face. She wore a black wig under a white cap. Her swollen legs rendered her inactive. She considered herself to be of French descent, which might have been true; and after a good many years of married life with a licensed victualler of the more common sort, she provided for the years of widowhood by letting furnished apartments for gentlemen near Vauxhall Bridge Road in a square once of some splendour and still included in the district of Belgravia. This topographical fact was of some advantage in advertising her rooms; but the patrons of the worthy widow were not exactly of the fashionable kind. Such as they were, her daughter Winnie helped to look after them. Traces of the French descent which the widow boasted of were apparent in Winnie too. They were apparent in the extremely neat and artistic arrangement of her glossy dark hair. Winnie had also other charms: her youth; her full, rounded form; her clear complexion; the provocation of her unfathomable reserve, which never went so far as to prevent conversation, carried on on the lodgers’ part with animation, and on hers with an equable amiability. It must be that Mr Verloc was susceptible to these fascinations. Mr Verloc was an intermittent patron. He came and went without any very apparent reason. He generally arrived in London (like the influenza) from the Continent, only he arrived unheralded by the Press; and his visitations set in with great severity. He breakfasted in bed, and remained wallowing there with an air of quiet enjoyment till noon every day—and sometimes even to a later hour. But when he went out he seemed to experience a great difficulty in finding his way back to his temporary home in the Belgravian square. He left it late, and returned to it early—as early as three or four in the morning; and on waking up at ten addressed Winnie, bringing in the breakfast tray, with jocular, exhausted civility, in the hoarse, failing tones of a man who had been talking vehemently for many hours together. His prominent, heavy-lidded eyes rolled sideways amorously and languidly, the bedclothes were pulled up to his chin, and his dark smooth moustache covered his thick lips capable of much honeyed banter.

In Winnie’s mother’s opinion Mr Verloc was a very nice gentleman. From her life’s experience gathered in various “business houses” the good woman had taken into her retirement an ideal of gentlemanliness as exhibited by the patrons of private-saloon bars. Mr Verloc approached that ideal; he attained it, in fact.

“Of course, we’ll take over your furniture, mother,” Winnie had remarked.

The lodging-house was to be given up. It seems it would not answer to carry it on. It would have been too much trouble for Mr Verloc. It would not have been convenient for his other business. What his business was he did not say; but after his engagement to Winnie he took the trouble to get up before noon, and descending the basement stairs, make himself pleasant to Winnie’s mother in the breakfast-room downstairs where she had her motionless being. He stroked the cat, poked the fire, had his lunch served to him there. He left its slightly stuffy cosiness with evident reluctance, but, all the same, remained out till the night was far advanced. He never offered to take Winnie to theatres, as such a nice gentleman ought to have done. His evenings were occupied. His work was in a way political, he told Winnie once. She would have, he warned her, to be very nice to his political friends.

And with her straight, unfathomable glance she answered that she would be so, of course.

How much more he told her as to his occupation it was impossible for Winnie’s mother to discover. The married couple took her over with the furniture. The mean aspect of the shop surprised her. The change from the Belgravian square to the narrow street in Soho affected her legs adversely. They became of an enormous size. On the other hand, she experienced a complete relief from material cares. Her son-in-law’s heavy good nature inspired her with a sense of absolute safety. Her daughter’s future was obviously assured, and even as to her son Stevie she need have no anxiety. She had not been able to conceal from herself that he was a terrible encumbrance, that poor Stevie. But in view of Winnie’s fondness for her delicate brother, and of Mr Verloc’s kind and generous disposition, she felt that the poor boy was pretty safe in this rough world. And in her heart of hearts she was not perhaps displeased that the Verlocs had no children. As that circumstance seemed perfectly indifferent to Mr Verloc, and as Winnie found an object of quasi-maternal affection in her brother, perhaps this was just as well for poor Stevie.

For he was difficult to dispose of, that boy. He was delicate and, in a frail way, good-looking too, except for the vacant droop of his lower lip. Under our excellent system of compulsory education he had learned to read and write, notwithstanding the unfavourable aspect of the lower lip. But as errand-boy he did not turn out a great success. He forgot his messages; he was easily diverted from the straight path of duty by the attractions of stray cats and dogs, which he followed down narrow alleys into unsavoury courts; by the comedies of the streets, which he contemplated open-mouthed, to the detriment of his employer’s interests; or by the dramas of fallen horses, whose pathos and violence induced him sometimes to shriek pierceingly in a crowd, which disliked to be disturbed by sounds of distress in its quiet enjoyment of the national spectacle. When led away by a grave and protecting policeman, it would often become apparent that poor Stevie had forgotten his address—at least for a time. A brusque question caused him to stutter to the point of suffocation. When startled by anything perplexing he used to squint horribly. However, he never had any fits (which was encouraging); and before the natural outbursts of impatience on the part of his father he could always, in his childhood’s days, run for protection behind the short skirts of his sister Winnie. On the other hand, he might have been suspected of hiding a fund of reckless naughtiness. When he had reached the age of fourteen a friend of his late father, an agent for a foreign preserved milk firm, having given him an opening as office-boy, he was discovered one foggy afternoon, in his chief’s absence, busy letting off fireworks on the staircase. He touched off in quick succession a set of fierce rockets, angry catherine wheels, loudly exploding squibs—and the matter might have turned out very serious. An awful panic spread through the whole building. Wild-eyed, choking clerks stampeded through the passages full of smoke, silk hats and elderly business men could be seen rolling independently down the stairs. Stevie did not seem to derive any personal gratification from what he had done. His motives for this stroke of originality were difficult to discover. It was only later on that Winnie obtained from him a misty and confused confession. It seems that two other office-boys in the building had worked upon his feelings by tales of injustice and oppression till they had wrought his compassion to the pitch of that frenzy. But his father’s friend, of course, dismissed him summarily as likely to ruin his business. After that altruistic exploit Stevie was put to help wash the dishes in the basement kitchen, and to black the boots of the gentlemen patronising the Belgravian mansion. There was obviously no future in such work. The gentlemen tipped him a shilling now and then. Mr Verloc showed himself the most generous of lodgers. But altogether all that did not amount to much either in the way of gain or prospects; so that when Winnie announced her engagement to Mr Verloc her mother could not help wondering, with a sigh and a glance towards the scullery, what would become of poor Stephen now.

It appeared that Mr Verloc was ready to take him over together with his wife’s mother and with the furniture, which was the whole visible fortune of the family. Mr Verloc gathered everything as it came to his broad, good-natured breast. The furniture was disposed to the best advantage all over the house, but Mrs Verloc’s mother was confined to two back rooms on the first floor. The luckless Stevie slept in one of them. By this time a growth of thin fluffy hair had come to blur, like a golden mist, the sharp line of his small lower jaw. He helped his sister with blind love and docility in her household duties. Mr Verloc thought that some occupation would be good for him. His spare time he occupied by drawing circles with compass and pencil on a piece of paper. He applied himself to that pastime with great industry, with his elbows spread out and bowed low over the kitchen table. Through the open door of the parlour at the back of the shop Winnie, his sister, glanced at him from time to time with maternal vigilance.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: