Tajny układ - ebook
Tajny układ - ebook
Jedna z najbardziej tajnych organizacji w Ameryce nie podlega niczyjej kontroli. Działa w ukryciu, udając agendę rządową, a jej władza jest nieograniczona. Kiedy pięciu kandydatów na stanowisko szefa tej zagadkowej instytucji przepada bez śladu, Scot Harvath, tajny agent sekcji antyterrorystycznej, przystępuje do ryzykownej akcji, w której gra toczy się o najwyższą stawkę.
Wkrótce okazuje się, że zaginieni kandydaci padli ofiarą morderstwa. Żeby przeniknąć w głąb spisku, Harvath rzuca się w wir niebezpiecznych wydarzeń. Agent musi pokonać najpotężniejsze zagrożenie, jakie kiedykolwiek zawisło nad jego krajem...
„Jedna z najlepszych powieści Brada Thora”. Washington Post
„Każdy, komu wydaje się, że najstraszniejszy jest sam strach, powinien poznać historie tworzone przez Brada Thora”. Newsweek
„Jeden z najlepszych pisarzy, jakich kiedykolwiek czytaliście”. WROK
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-092-2 |
Rozmiar pliku: | 937 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SEA ISLAND, GEORGIA
Claire Marcourt powinna była położyć się do łóżka parę godzin temu. Nie powinna była natomiast otwierać tej drugiej butelki białego burgunda, która chłodziła się w lodówce, tylko odstawić pusty kieliszek do zlewu i iść na górę do sypialni. Ale ogarniała ją nostalgia, a im więcej piła, tym bardziej jej nastrój się wzmagał. Wzięła butelkę i wyszła na zewnątrz.
Noc była ciepła, a bryza znad oceanu niosła zapach magnolii. Tuż za brzegiem jej basenu spienione fale wylewały się na opustoszałą plażę.
Jej basen. Claire trudno było uwierzyć, jak dalece może się zmienić status rodziny w ciągu pokolenia. Jej matka sprzątała domy na Sea Island. Teraz ona była właścicielką jednego z nich i kandydowała na jedno z najbardziej wpływowych stanowisk na świecie. Takie rzeczy tylko w Ameryce, mówiła sobie.
Czuła ból w sercu na myśl, że jej matka nie może tego zobaczyć. W wieku czterdziestu pięciu lat Claire miała wszystko – była spełniona zawodowo, miała przystojnego męża i troje ślicznych dzieci, a także rezydencję, którą otaczały majestatyczne omszałe dęby. Matka byłaby z niej taka dumna, ale nawet nie doczekała końca jej studiów. Zmarła na raka i po jej śmierci Claire nabierała coraz większych obaw, że ona też może paść ofiarą śmiertelnej choroby i przedwcześnie opuścić swoją rodzinę.
Nalała sobie kolejny kieliszek, po czym postawiła butelkę na stoliku i wyszła na skraj tarasu. Zaczęła popadać w melancholię. Zasłuchana w szum oceanu pociągnęła długi łyk i zamknęła oczy. Fale przetaczały się po plaży, a ona rozmyślała, jakim błogosławieństwem był dla niej powrót do Georgii, gdzie schroniła się przed zgiełkiem Manhattanu. Ostatnimi czasy jej rodzina nie odwiedzała wyspy wystarczająco często. Wszyscy byli tak zapracowani. Co zabawne jednak, kiedy Paul i dzieci wreszcie się zjawiali, nikt nie miał ochoty wyjeżdżać.
Trudno było im się dziwić. Pobyt na wyspie nie tylko dodawał im sił, ale również pozwalał odżyć. Było to jedyne miejsce, gdzie wszyscy czuli się naprawdę u siebie, naprawdę bezpiecznie.
Szum fal przypomniał jej wiersz Sidneya Laniera Moczary w Glynn opiewający te okolice.
„Niech ci odwagi doda ziemia, którą dostałeś od Boga, która zawsze cię karmiła i wiecznie trwa, niech będzie źródłem twej otuchy”.
Claire uśmiechnęła się i otworzyła oczy, a melancholia, która wzbierała w jej sercu, odpłynęła z cofającą się falą. Przyszło jej do głowy, że powinna częściej wspominać ten wiersz i rozmyślać o tych stronach. Praca pochłaniała ją prawie bez reszty i nie zapowiadało się, że będzie choć trochę lżej, jeżeli sprawy potoczą się tak, jak przewidywała.
Dopiła resztkę wina i stojąc na brzegu, patrzyła przed siebie zauroczona potęgą oceanu. Pogrążona w myślach nie zauważyła postaci, która wyłoniła się z cienia i bezszelestnie weszła na taras. Mężczyzna poruszał się błyskawicznie i był bardzo silny. Zatkał jej usta dłonią w rękawiczce i zanim zdążyła się zorientować, poczuła lekkie ukłucie, jakby użądlił ją jakiś owad, a potem jej ciało zwiotczało. Nie mogła poruszyć żadnym mięśniem ani wydobyć z siebie głosu.
Mężczyzna zdjął rękę z jej ust, pochylił się i zarzucił sobie na ramię jej bezwładne ciało. Nie czuła nawet panicznego kołatania własnego serca. Gorączkowe pytania rozsadzały jej głowę jak niemy krzyk. Co się dzieje? Dlaczego ja? Czego on chce? Dokąd mnie zabiera?
Po chwili poznała odpowiedź na ostatnie z pytań. Patrząc na jego czarne spodnie i masywne ciężkie buty zauważyła, że zszedł z wyłożonej kamienną kostką ścieżki i idzie po piachu. Niósł ją na plażę.
Dlaczego na plażę? – zastanawiała się. Czy potrzebuje jakiegoś ustronnego miejsca, żeby zrobić ze mną to, co zamierza zrobić?
Dwieście metrów dalej Claire dostrzegła coś, co sprawiło, że jej serce zaczęło uderzać jeszcze szybciej. Na plaży spoczywał wyciągnięty na brzeg szary ponton Zodiac.
Bała się śmiertelnie pływania po otwartych akwenach, zwłaszcza po wodach oceanu. Mieszkać tuż przy brzegu, w domu z widokiem na ocean to jedno; znaleźć się na wodzie to coś zupełnie innego. Jednak teraz nie miała wpływu na to, co miało się stać.
Mężczyzna położył ją na gumowym dnie, obrócił ponton dziobem w stronę oceanu i zepchnął go na wodę. Claire poczuła kołysanie, kiedy łódź ześliznęła się z piaszczystej plaży i odpłynęła niesiona falą. Ogarnęły ją mdłości i miała ochotę zwymiotować, ale jej żołądek pozostawał obojętny. Odnosiła wrażenie, jakby znalazła się poza swoim ciałem. Jakby była pogrążona w śpiączce i nikt nie wiedział, że tak naprawdę jest przytomna.
Kiedy porywacz wskoczył na pokład i uruchomił silnik, jej strach przed oceanem ustąpił miejsca innemu uczuciu – rezygnacji. Uświadomiła sobie, że kimkolwiek jest ten mężczyzna i cokolwiek zamierza zrobić, ona już nigdy nie zobaczy swojej rodziny.
Kierując się na południe, po jedenastu kilometrach Zodiac przeciął cieśninę St. Simons i popłynął dalej tym samym kursem. Na końcu wąskiego, zalesionego cypla znajdowało się ujście niewielkiego strumienia, którego kręte koryto wrzynało się w głąb lądu. Mężczyzna wyłączył silnik spalinowy, aby zastąpić go cichszym i mniejszym silnikiem elektrycznym. Nie mógł sobie pozwolić, aby ktoś go zauważył. Jego zadanie prawie dobiegło końca. Kiedy wyjdzie na jaw, że Claire Marcourt zaginęła, cały plan będzie już w toku i nikt nie zdoła stanąć mu na przeszkodzie.
Zerkając na kobietę, sięgnął po wodoodporny telefon satelitarny i wystukał na klawiaturze ciąg cyfr. Kiedy uzyskał połączenie, podał swój kryptonim.
– Zulu uniform? – zapytał męski głos w słuchawce.
Rozmawiali szyfrem, używając wojskowego alfabetu fonetycznego, gdzie słowo „zulu” odpowiadało literze Z, która w ich przypadku oznaczała „zakładnika”. Analogicznie słowo „uniform” odpowiadało literze U, jak „uprowadzony”.
– Potwierdzam, zulu uniform.
– Oscar sierra papa.
Określ swoją pozycję.
– Papa trzy – odparł mężczyzna w pontonie, informując rozmówcę, że wpłynął do koryta strumienia.
– Przyjąłem, papa trzy – potwierdził głos w słuchawce. – Kilo Mike.
Kontynuuj misję.
– Przyjąłem. Kilo Mike.
Te dwa słowa przypieczętowały los Claire Marcourt, a dalszy ciąg operacji został oficjalnie zatwierdzony.ROZDZIAŁ 1
SALONIK DLA PASAŻERÓW I KLASY LUFTHANSY
PORT LOTNICZY FRANKFURT, NIEMCY
Lydia Ryan oderwała wzrok od tabletu, kiedy kelner postawił przed nią szklankę z drinkiem.
– Nie zamawiałam tego.
– Wiem, proszę pani – odparł kelner. – To od tamtego dżentelmena.
Ryan wyłączyła tablet i ostrożnie rozejrzała się po eleganckim wnętrzu pełnym chromu i skórzanych obić, ale nie zauważyła nikogo, kto by się jej przyglądał.
– Którego?
Kelner się uśmiechnął.
– Tego dżentelmena – odezwał się za jej plecami głos, który rozpoznała niemal natychmiast. Obróciła głowę w jego stronę. – Mogę się przysiąść?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, mężczyzna już szedł w jej stronę, trzymając w dłoni szklankę.
Chociaż ścieżki agentów wywiadu czasami przypadkowo się przecinają, Ryan nie była aż tak naiwna, by teraz uwierzyć w zbieg okoliczności. Fakt, że Nafi Nasiri, zastępca szefa jordańskich służb wywiadowczych, znalazł się w tym samym miejscu co ona, nie był zwyczajnym zrządzeniem losu.
Nasiri dobiegał pięćdziesiątki. Był wysokim mężczyzną o subtelnych rysach twarzy i czarnych włosach średniej długości. Pochodził z zamożnej rodziny spokrewnionej z królem i studiował w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Miał słabość do ciemnych włoskich garniturów, a jego buty zawsze były starannie wyglansowane. Na jego lewym nadgarstku Ryan zauważyła ten sam zegarek Patek Philippe, który nosił przed laty.
– Miło znów cię widzieć, Lydio – rzekł, stawiając aktówkę na podłodze, i usiadł naprzeciwko niej.
– Sporo czasu minęło, Nafi.
– Nawet jeżeli, to w ogóle się nie zmieniłaś. Jesteś tak samo piękna jak zawsze.
A ty tak samo czarujesz, pomyślała i z uśmiechem pokręciła głową.
– Jak twoje ramię? – spytała, zanim zdążył sam poruszyć ten temat.
– Zmiany ciśnienia dają mi się we znaki, zwłaszcza kiedy zanosi się na deszcz – odparł, sięgając lewą dłonią do prawego barku.
Przed trzema laty pchnął ją na ziemię i osłonił własnym ciałem chwilę przed tym, jak zamachowiec samobójca zdetonował swój ładunek. Jeden z odłamków trafił go w ramię i od tamtej pory Nasiri wykorzystywał swój uraz, by grać na jej sumieniu, kiedy próbował zaciągnąć ją do łóżka.
– To przykre. Dobrze chociaż, że mieszkasz na pustyni.
Nasiri się uśmiechnął. Od lat współpracował z wieloma agentkami i żadna nie potrafiła mu się oprzeć – żadna z wyjątkiem Ryan.
Różniła się od wszystkich kobiet, które znał. Jako wyśmienity owoc związku Greczynki i Irlandczyka była wysoka – mierzyła prawie metr osiemdziesiąt – a jej gęste czarne włosy okalały twarz o arystokratycznych rysach, którą rozświetlały duże, głęboko zielone oczy. Nigdy nie uległa jego zalotom, co sprawiało, że pragnął jej jeszcze bardziej.
Była również mistrzynią w swoim fachu. Chociaż niedawno przekroczyła trzydziestkę, wiele razy udowodniła, że jest tak samo odważna, doświadczona i śmiertelnie skuteczna jak jej koledzy z branży. Nasiri mógł sobie jedynie wyobrażać, jak wyjątkowa byłaby w łóżku. Teraz pożerał ją wzrokiem, co nie uszło jej uwadze, dlatego postanowiła przejść do konkretów.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że ty i ja znajdziemy się równocześnie we Frankfurcie?
– Chciałem się z tobą zobaczyć.
– A więc to nie przeznaczenie? – Ryan wydęła wargi, udając rozczarowanie.
– Niestety nie – odparł Nasiri z uśmiechem i nagle jego pogodny i niewymuszony sposób bycia znikł. – Czy moglibyśmy porozmawiać w jakimś bardziej ustronnym miejscu? – dodał służbowym, niemal naglącym tonem. – Zarezerwowałem dla nas jedną z salek konferencyjnych.
– Co się stało, Nafi?
– Zapraszam – powiedział, wstając z fotela.
– Zamierzałam coś zjeść przed podróżą.
– W sali już czeka bufet.
Ryan nie miała pojęcia, o co chodzi, ale taki wstęp bez wątpienia wzbudził jej zaciekawienie.
– Cóż, jak mogłabym ci odmówić, widząc, że zadałeś sobie tyle trudu.
Obydwoje zabrali swoje rzeczy i udali się w stronę wyjścia. Kiedy znaleźli się w salce, Nasiri zaciągnął zasłony, tymczasem Ryan przejrzała wybór przygotowanych przekąsek. Nałożyła sobie jedzenie na talerz i zapoznawszy się z asortymentem napojów, napełniła szklankę wodą mineralną. Musiała zrezygnować z wina. Lubiła Nasiriego, ale nie mogła sobie pozwolić na utratę czujności w jego towarzystwie. Pocieszyła się, że na pokładzie samolotu wypije parę kieliszków, ale teraz całkowicie skoncentrowała się na pracy.
Zasiadłszy przy stole, rozłożyła sobie serwetkę na kolanach i kiedy wzięła do ust pierwszy kęs wędzonej kaczki, Nasiri usiadł naprzeciwko niej.
– Czy Jordania to kolejny punkt na waszej liście? – zapytał ni stąd, ni zowąd.
Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Przełknęła mięso i zapytała:
– Co proszę?
– Czy Jordania jest następna w kolejce?
– Nie rozumiem. W kolejce do czego?
– Daj spokój, Lydio – odparł. – Znamy się dosyć dobrze i obydwoje widzieliśmy dosyć paskudnych rzeczy. Nie powinniśmy grać w podchody.
– Nie gram z tobą, Nafi, ale powinieneś wreszcie przejść do konkretów. O czym właściwie rozmawiamy?
Nasiri wyjął z aktówki kartonową teczkę i położył ją na blacie.
– Te zdjęcia zostały zrobione trzy dni temu.
Teraz naprawdę wzbudził jej ciekawość. Ryan odsunęła na bok talerz i otworzyła teczkę. Głośne westchnienie i przekleństwo, które wymknęły się z jej ust na widok pierwszej fotografii, były niezamierzone i nieprofesjonalne.
– Chyba nie musimy się spierać, czy ci ludzie byli twoimi współpracownikami, czy nie.
Faktycznie byli to jej dawni współpracownicy. Wszyscy brali udział w tajnym programie, który miał za zadanie zaburzać równowagę na gruncie społecznym, politycznym i gospodarczym za granicą. Ich główną specjalność stanowiły kraje muzułmańskie. Oprócz wymyślnych spisków, które miały na celu wprowadzanie chaosu w szeregach Al-Kaidy, Talibanu, Hamasu, Asz-Szabab czy Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej, agenci zajmowali się również przewożeniem terrorystów do tajnych więzień w ramach nieoficjalnej kontynuacji rzekomo wstrzymanego programu wydawania więźniów w trybie nadzwyczajnym.
Realizując program opatrzony kryptonimem Zaćmienie, agenci CIA naruszyli wszystkie możliwe zasady. A im więcej ich łamali, tym więcej ich zespół miał na koncie udanych akcji. Taka reakcja łańcuchowa sprawiła, że uzależnili się od sukcesu i jak prawdziwi nałogowcy wciąż szukali coraz silniejszych podniet, podejmując coraz trudniejsze wyzwania i przeprowadzając coraz śmielsze operacje. Nie wyobrażali sobie, że mogliby popełnić jakiś błąd.
Ich przekonanie o własnej nieomylności jak na ironię doprowadziło do tego, że wkrótce już tylko popełniali błędy. Zaczęło się od drobnych uchybień i zaniżania standardów, kiedy przestali się przykładać do sporządzania raportów i przestrzegać trzeźwości podczas akcji. Stąd było już niedaleko do takich nadużyć jak wykorzystywanie należących do agencji helikopterów do polowań na dzikie owce w górach Hindukusz, a niektórzy agenci i agentki pomimo zakazu nawiązali bardziej osobiste stosunki i zaczęli ze sobą sypiać.
Renoma, jaką cieszyli się ci ludzie w świecie tajnych operacji wywiadowczych, wkrótce przerosła ich rzeczywiste zdolności. Byli złotymi dziećmi CIA, zbieraniną analityków i egzekutorów, którzy nie tylko uwierzyli w pochwały, jakich nie szczędziły im media, ale zaczęli uważać się za nieśmiertelnych. W ferworze globalnej wojny z terroryzmem pędzili na oślep ku przepaści i nikt nie naciskał na hamulec. Właśnie w tym momencie przestał sprzyjać im los.
Kiedy bez uzgodnienia z włoskimi władzami próbowali zgarnąć prosto z ulicy wysoko postawionego członka Al-Kaidy, wywiązała się strzelanina. Obstawa terrorysty otworzyła ogień, zabijając pięciu włoskich obywateli, a wśród nich dwóch funkcjonariuszy policji. To był koniec programu Zaćmienie, a Centralna Agencja Wywiadowcza zwolniła wszystkich członków zespołu. Wszystkich oprócz Lydii Ryan.
– Gdzie zostały zrobione te zdjęcia? – zapytała Lydia.
– Na Cyprze.
– Mówisz, że trzy dni temu?
– Tak – odparł Nasiri. – Brakowało tylko ciebie.
– Nie mam już z nimi nic wspólnego.
– Ale to twój stary zespół, nie?
– Zgadza się, ale wszyscy zostali wylani. Wiesz o tym.
– Nie jestem już tego taki pewien. Ale ciebie CIA nie zwolniła, prawda?
– To zupełnie co innego – powiedziała Ryan.
Nasiri rozparł się w fotelu i spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Mianowicie?
– Przydzielono mnie do nadzoru nad tą ekipą. Ci ludzie byli dobrzy, ale zachowywali się jak kowboje. Nikt nie utrzyma się długo w Langley, jeśli nie przestrzega zasad.
– To ciekawe. O ile pamiętam, sama złamałaś wiele z nich.
– Nie – zaoponowała Ryan. – Co najwyżej możesz pamiętać durnego szefa placówki CIA i amerykańskiego ambasadora naiwnego jak Pollyanna. Mieliśmy oficjalne zezwolenie na wszystko, co robiliśmy, zwłaszcza na rzeczy, które trzymaliśmy w tajemnicy przed tamtymi dwoma. W naszej pracy dosyć trudno jest uniknąć wewnętrznych tarć.
Nasiri wzruszył ramionami.
– Chyba będę musiał uwierzyć ci na słowo.
– Co to, do cholery, ma znaczyć?
– To, droga Lydio, że twoja grupa dywersyjna była skuteczna, co sama byłaś skłonna przyznać. A mimo to ktoś postanowił ją rozwiązać i zwolnić wszystkich jej członków. Wszystkich oprócz ciebie. O ile dobrze pamiętam, dostałaś awans. Na oficera prowadzącego, zgadza się?
– Jeśli za tym wszystkim coś się kryje, proponuję ci, Nafi, abyś wreszcie powiedział, w czym rzecz. – Ryan zerknęła wymownie na zegarek.
– Rzecz w tym, że cała ta grupa, oczywiście pozbawiona nadzoru w twojej osobie, trzy dni temu spotkała się na Cyprze z ludźmi, którzy bardzo działają na nerwy mojemu rządowi.
– Z tymi dwoma? – zapytała, wskazując na jedno ze zdjęć. – Kim oni są?
– To wysoko postawieni członkowie jordańskiego Bractwa Muzułmańskiego.
Nagle uderzyła ją pewna myśl.
– Zaczekaj. Sądzisz, że Stany Zjednoczone planują przewrót w waszym kraju?
Jordańczyk rozłożył otwarte dłonie i przechylił głowę na bok.
– Co byś pomyślała, będąc na naszym miejscu, gdyby twoje władze traciły grunt pod nogami z każdej strony?
– Moim zdaniem taki kraj jak Jordania powinien mieć na tyle pewności siebie, żeby polegać na swoich sojusznikach – odparła. – Oto, co myślę.
– Czy Jordania jest kolejnym krajem na Bliskim Wschodzie, w którym zamierzacie dokonać przewrotu?
– Istnieje wiele innych powodów, dla których mogło dojść do tego spotkania na Cyprze.
– Czyżby? – Nasiri pochylił się, wyjął z aktówki dwie kolejne teczki i rzucił je na blat. – Skoro istnieje jakikolwiek inny powód, to dlaczego widziano twój zespół w Egipcie i w Libii na krótko przed upadkiem tamtejszych rządów?
Lydia była zbyt oszołomiona jego słowami, by po raz kolejny zaznaczyć, że nie ma już nic wspólnego z tym zespołem. Amerykanie, których widziała na zdjęciach, nie tylko zostali zwolnieni z CIA, ale odeszli ze zszarganą opinią i z naganami w papierach.
O co w tym wszystkim chodziło?
Lydia Ryan posiadała dobry zmysł obserwacji, dlatego zauważyła, że Nafi Nasiri jest w stu procentach pewny informacji, które posiada, czegokolwiek one dotyczą. Oznaczało to, że jego pewność podziela również szef jordańskiego wywiadu, a być może nawet sam król. W przeciwnym razie nikt nie wysłałby Nafiego tak po prostu na to spotkanie.
– Nie wiem, co powiedzieć – odezwała się wreszcie.
Jordańczyk przesunął teczki w jej stronę.
– Powiedz, że przeczytasz te akta.
– Oczywiście, ale…
– I odpowiesz mi na kilka pytań.
– Niczego nie mogę ci obiecać.
Nasiri spojrzał na jej nieprzejednaną minę, po czym sięgnął do aktówki i wyjął ostatnią teczkę, ale nie otworzył jej ani nie przesunął po stole w stronę Ryan. Przez chwilę trzymał ją i stukał palcem w kartonową okładkę.
– Przepraszam, ale muszę to zrobić – powiedział.
– Za co mnie przepraszasz?
– Powinnaś zrozumieć, że każde zagrożenie dla królestwa Jordanii traktujemy bardzo poważnie.
Ryan usłyszała w jego głosie jakiś inny ton i nie spodobało jej się to.
– Co jest w tej teczce?
Jordańczyk uniósł okładkę, ale tylko na tyle, by móc samemu do niej zajrzeć. Z miejsca naprzeciwko nie było widać, co jest w środku.
– Tej zimy rozpracowaliśmy komórkę terrorystyczną, która przerzucała do Syrii przez Liban konstruktorów bomb, materiały wybuchowe i zamachowców samobójców. Nasz człowiek, który przeniknął w ich szeregi, dowiedział się o zaawansowanym planie ataku wymierzonego w Stany Zjednoczone.
Ryan otworzyła szeroko oczy.
– Dowiedzieliście się o ataku przeciwko Stanom Zjednoczonym i dopiero teraz to ujawniasz? Daj mi tę teczkę. Muszę zobaczyć, co jest w środku.
Nasiri pokręcił głową.
– Monitorujemy całą sytuację.
– Gówno monitorujecie. – Ryan ogarnęła złość. – Wiesz co, Nafi? W dupie mam ciebie i cały twój wywiad. Nie można zatajać tego rodzaju informacji.
– Nie chcieliśmy wam o niczym mówić, dopóki nie będziemy pewni.
– To jest szantaż. Królestwo Jordanii szantażuje Stany Zjednoczone. Oto, co się dzieje. Nie dostanę od ciebie tego, na czym mi zależy, dopóki sama czegoś ci nie dam.
Jordańczyk schował teczkę z powrotem do aktówki i wstał. Ryan poczuła, że gotuje się w niej krew. Wiedziała, że ulega emocjom i nie jest to dobre, ale nie potrafiła opanować gniewu.
– Nie dałeś mi nawet skrawka dowodu. Dlaczego sądzisz, że moi zwierzchnicy w ogóle w to uwierzą?
Nasiri zatrzymał się przy drzwiach sali konferencyjnej i zmarszczył brwi.
– Moim zdaniem taki kraj jak Ameryka powinien mieć na tyle pewności siebie, żeby polegać na swoich sojusznikach. Oto, co myślę. Udanej podróży, Lydio.
Po tych słowach wyszedł, pozostawiając Lydię Ryan i całą CIA sam na sam z koszmarem w postaci spisku, który mógł naprawdę istnieć albo i nie, ale nikt nie miał pojęcia, jak go unieszkodliwić.ROZDZIAŁ 2
WYBRZEŻE SOMALII
PONIEDZIAŁEK
Od samego początku wszyscy mówili, że plan operacji nie tylko jest pełen wad i skazany na porażkę, ale kompletnie szalony. Trzech ludzi, którzy mieli odmienne zdanie, Scot Harvath z miejsca przyjął do swojego zespołu.
Lądowanie ze spadochronem na pokładzie rufowym tankowca Sienna Star wydawało się misją samobójczą, ale zdołali tego dokonać. Podczas desantu jeden z członków zespołu został ranny, mimo to pozostałym udało się opanować statek i uwolnić załogę. Nie przewidzieli jednak, że porywacze zabezpieczyli się na wypadek takiej akcji i ukradkiem przewieźli na brzeg kapitana jako zakładnika. Harvath i jego ludzie znaleźli się w bardzo trudnym położeniu.
Zadanie polegało na przejęciu tankowca i uratowaniu całej załogi. Szef Harvatha zaproponował niebotyczną stawkę za to zlecenie, ale żeby przebić oferty konkurentów, przystał na warunek, że armator nie będzie mu nic winien, jeżeli operacja nie powiedzie się w stu procentach.
Jako były komandos Navy SEALs, który miał na koncie wiele spektakularnych dokonań, a obecnie pracował dla prywatnej agencji wywiadowczej, Scot Harvath żył dla tego typu zadań. Nie była to pierwsza tak ryzykowna misja, jakiej musiał się podjąć. Niedawno ktoś próbował zabić jego pracodawcę, Reeda Carltona, który swoim nazwiskiem firmował całą spółkę. Zamachowcy wzięli również na cel wszystkich czołowych agentów Carlton Group. Harvath i jego szef szczęśliwym zrządzeniem losu zdołali ujść z życiem, ale firma straciła tylu cennych pracowników, że nie była w stanie funkcjonować na dotychczasowym poziomie i musiała wycofać się z najpoważniejszego i jedynego kontraktu rządowego, jaki zawarła z Departamentem Obrony. W takich okolicznościach Carlton musiał przyjmować wszystkie zlecenia, często na bardzo niekorzystnych warunkach, żeby postawić agencję na nogi.
W trakcie przygotowań do tego zadania Stary, jak Harvath nazywał swojego szefa, zagrał va banque, wydając małą fortunę na sformowanie dodatkowej ekipy i rozpoznanie przy użyciu dronów, które latały nad Zatoką Adeńską. Jednak mimo prowadzonej od dziesięciu dni obserwacji nikt nie wiedział, że piraci ukradkiem przerzucili kapitana na brzeg. Fakt ten wyszedł na jaw dopiero, kiedy Harvath i jego ludzie odbili Sienna Star. W tym momencie mieli tylko jedno wyjście. Musieli uwolnić kapitana. Pozostawała im nadzieja, że porywacze nawet nie biorą pod uwagę tak ryzykownego posunięcia, jak atak na ich wioskę.
Typowe dla Somalijczyków było to, że sprowadzali z zagranicy, głównie z Kenii, wykwalifikowanych techników, którzy kierowali uprowadzonymi statkami do czasu, aż ich armatorzy, a przeważnie spółki ubezpieczeniowe, zapłacą żądany okup. Jednak podczas uprowadzenia Sienna Star został zabity nawigator i właściciel tankowca chciał przykładnie ukarać piratów. Wszyscy musieli zginąć.
Harvath nie miał z tym problemu, zważywszy na fakt, że piraci zamordowali jednego z członków załogi. Skoro wszyscy stanowili zagrożenie, należało odpowiednio się z nimi rozprawić i właśnie w taki sposób zespół Scota przeprowadził akcję odbicia. Jednak w przypadku Mukamiego, kenijskiego inżyniera zwerbowanego przez piratów, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Mukami nie tylko okazał się przydatny na pokładzie Sienna Star, ale również pomógł w przygotowaniu planu uwolnienia kapitana. Wiedział, gdzie piraci go przetrzymują, i za odpowiednią cenę zgodził się nawet wskazać to miejsce. Harvath przystał na jego warunki. Kenijczyk wpadł na pomysł, aby zastosować taktykę piratów i przejąć ich motorówkę, która regularnie dobijała do tankowca, zaopatrując go w wodę, żywność i świeże liście khatu. Oprócz pieniędzy zależało mu jeszcze tylko na jednym. Nie chciał, aby coś się stało jego kuzynowi Piliemu, który również był inżynierem z Kenii i miał przypłynąć łodzią z zaopatrzeniem. Na to Harvath też się zgodził.
Pozostawiwszy na pokładzie rannego kolegę wraz z drugim członkiem ekipy, Harvath i trzeci z jego towarzyszy – były komandos Navy SEALs, Matt Sanchez – opanowali motorówkę, wykorzystując w charakterze przynęty Mukamiego, który uśmiechał się i machał do piratów. Kiedy wyrzucili za burtę trzech martwych Somalijczyków, wielkie żarłacze białe, od których roiło się w Zatoce Adeńskiej, w ciągu kilku sekund rozszarpały ich ciała na strzępy.
Pili, który przypłynął, żeby zastąpić kuzyna na pokładzie Sienna Star, był kompletnie zaskoczony strzelaniną i długo nie mógł otrząsnąć się z szoku. Kiedy Mukami prowadził łódź z powrotem do portu, Harvath i Sanchez wyczyścili i sprawdzili broń, a potem jeszcze raz omówili plan działania.
Mieli przybić do brzegu na północnym krańcu małej zatoki, gdzie zwykle cumowały motorówki dowożące zaopatrzenie. Samochód, z którego korzystali obaj Kenijczycy, już tam czekał. Postanowili, że Pili zostanie na łodzi, a jego kuzyn przejedzie z Harvathem i Sanchezem obok należącego do piratów domu, aby mogli mu się przyjrzeć, a potem wysadzi ich za rogiem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że Mukami po powrocie do portu wstępował do otoczonej murem posiadłości, żeby odebrać zapłatę, a potem jechał do hotelu. Zazwyczaj piraci częstowali go alkoholem i fajką wodną i zapraszali do gry w karty. Gdyby postąpili tak również tego wieczoru, Harvath kazał mu przyjąć propozycję.
Mukami dostał od niego telefon satelitarny. Gdyby piraci zauważyli urządzenie, miał powiedzieć, że na tankowcu wystąpiły problemy z instalacją elektryczną i musi być dostępny, aby w razie czego udzielić kuzynowi konsultacji technicznej. Znalazłszy się w budynku, miał ustalić, gdzie jest przetrzymywany grecki kapitan, i przekazać tę informację Harvathowi oraz Sanchezowi. Reszta należała do nich.
Kiedy dogadali już szczegóły operacji, Harvath zadał mu osobiste pytanie:
– Dlaczego?
– Co masz na myśli? – zapytał Kenijczyk.
– Dlaczego robicie to wszystko? Dlaczego pracujecie dla piratów?
– Z tego samego powodu co wszyscy. Dla pieniędzy.
– Ale piraci są źli.
– Niestety w Afryce nie możemy sobie pozwolić na taki luksus, żeby wybierać, kto nam płaci.
– Przecież ty i twój kuzyn wyglądacie na przyzwoitych ludzi. Jesteście uprzejmi i wykształceni, znacie kilka języków. Tacy jak wy muszą mieć wiele innych szans na zarobek.
– Mylisz się. Nigdzie nie udałoby się nam zarobić tyle, ile potrzebujemy.
– Nie rozumiem – powiedział Harvath.
– Moja siostra i siostra Piliego wyjechały za granicę. Zapłaciły złym ludziom, którzy przeszmuglowali je do Europy. Obiecywali im pracę i szansę na rozpoczęcie lepszego życia, ale okazali się oszustami. Nasze siostry padły ofiarą handlarzy żywym towarem. Zaginęły dwa lata temu i od tamtej pory nie mieliśmy od nich znaku życia. Ci ludzie powiedzieli, że jeśli im zapłacimy, odzyskamy nasze siostry. To dlatego pracujemy dla każdego, kto może nam dobrze zapłacić.
Była to jedna z tysięcy rozdzierających serce opowieści, jakie można usłyszeć w krajach Trzeciego Świata. Harvath pożałował swojej dociekliwości, kiedy uświadomił sobie, że to w gruncie rzeczy nie jego sprawa. Na pokładzie zapadło milczenie, które rozpraszał jedynie odgłos silnika.
Gdy wpłynęli do pirackiego portu, było już grubo po północy. Przy wyludnionym nabrzeżu kołysało się na wodzie kilka podobnych motorówek zaopatrzeniowych, których załogi już dawno wróciły do domów. Po drugiej stronie maleńkiej zatoki stały zacumowane burta w burtę kutry rybackie pełniące rolę statków matek i szybkie łodzie szturmowe. Chociaż w Somalii piractwo było już w zaniku, mieszkańcy tej wioski najwyraźniej czerpali całkiem spore dochody z tego procederu.
Ukryci w sterówce Harvath i Sanchez omietli wzrokiem przystań, a chwilę później Mukami zszedł na ląd, żeby przygotować samochód. Pili miał zostać na łodzi i czekać, aż wszyscy wrócą. Patrzyli, jak Kenijczyk oddala się w stronę brązowego mercedesa, sfatygowanego sedana z wybitą tylną szybą, który jedne drzwi miał dosztukowane z jakiegoś białego egzemplarza. Kiedy wsiadł do środka i uruchomił silnik, zgasił reflektory, a potem znów je włączył. Był to umówiony sygnał, który oznaczał, że teren jest czysty.
Komandosi jeszcze raz potoczyli badawczym wzrokiem po okolicy, po czym wychynęli ze sterówki i wyskoczyli na brzeg. Wprawdzie zadbali o kamuflaż, zakładając ubrania Somalijczyków zabitych na pokładzie tankowca, ale z bliska nikt nie dałby się na to nabrać. Oni jednak nie zamierzali zbliżać się do nikogo z wyjątkiem ludzi, których mieli zabić.
Gdy tylko Harvath i Sanchez wsiedli do samochodu, Mukami skręcił w boczną ulicę, kierując się w stronę twierdzy piratów. Był na tyle rozsądny, by trzymać się z dala od głównej arterii. Osada nie była wielka, ale widok anten satelitarnych na dachach i drogich zagranicznych samochodów zaparkowanych przed raczej okazałymi domostwami utwierdził Harvatha w przekonaniu, że piractwo zapewnia mieszkańcom wysokie dochody.
Zbliżając się do jednej z takich posiadłości, Kenijczyk zwolnił i poinformował swoich pasażerów, że ich cel znajduje się po lewej. Z wnętrza domu dobiegały dźwięki muzyki, a w oknach na piętrze paliło się światło. Sanchez zauważył, że przed budynkiem nie ma strażników.
– To piraci – rzekł Mukami. – Mają dużo, dużo broni. Kto byłby tak głupi, żeby się tam pchać?
Wprawdzie nic podobnego jeszcze nigdy się nie wydarzyło, ale nie oznaczało to, że nie może się wydarzyć. Harvath pokręcił głową na myśl, że nawet Somalijczycy pozwalają sobie na takie złudne bezpieczeństwo. Piratów czekała bolesna i bardzo kosztowna nauczka.
Mukami skręcił w najbliższą przecznicę i wysadził komandosów przy opuszczonej rybackiej chacie z zapadniętym dachem i wybitymi oknami.
– Wiesz, co robić? – zapytał Harvath.
Kenijczyk pokiwał głową i nie czekając na kolejne pytania, odjechał. Sanchez patrzył, jak stary mercedes rozpływa się w mroku.
– Myślisz, że tego nie spieprzy?
Harvath pokręcił głową.
– Jest nerwowy, ale to dla niego gra warta świeczki. Uda mu się.
Dwadzieścia minut później ukryci we wnętrzu zrujnowanej chaty komandosi odebrali esemesa od Mukamiego. Kapitan znajdował się na terenie posiadłości i był uwięziony w pokoju na parterze. Oprócz niego w domu przebywało co najmniej trzydziestu Somalijczyków.
– Trzydziestu. – Sanchez zagwizdał cicho. – To dużo celów.
– To dużo karabinów.
– I granatników.
– I granatników – potwierdził Harvath. – Zobaczymy, czy uda nam się trochę przetrzebić to towarzystwo. Gotów?
Sanchez pokiwał głową, tymczasem jego towarzysz sięgnął po krótkofalówkę, żeby połączyć się z załogą kutra patrolowego. To właśnie ten zespół prowadził wcześniej rozpoznanie przed desantem na pokład tankowca, a teraz pływał wzdłuż wybrzeża, trzymając się poza zasięgiem wzroku, i w każdej chwili był gotów udzielić im wsparcia ogniowego.
– Flinta, zgłoś się. Tu Wiking, słyszysz mnie? Odbiór.
Po chwili w głośniku radia rozległa się odpowiedź:
– Tu Flinta, słyszę cię, Wiking. Odbiór.
– Macie zielone światło. Powtarzam, zielone światło. Możecie przypiekać. Odbiór.
– Przyjąłem, Wiking. Flinta ma zielone światło. Przypiekamy za dziewięćdziesiąt sekund. Bez odbioru.
Harvath spojrzał na swojego towarzysza.
– Stawiam każdemu piwo, kiedy będzie po wszystkim.
– Przyjąłem – odparł Sanchez. – Do roboty.ROZDZIAŁ 3
Harvath i Sanchez stanęli przed zrujnowaną chatą i czekali. Znajdowali się na tyle blisko brzegu, że słyszeli wyraźnie, jak załoga Flinty zaczyna atak. Chwilę później poczuli, jak ziemia zadrżała pod ich stopami, kiedy ostrzelane z granatników pirackie kutry i szybkie łodzie szturmowe zaczęły wybuchać raz za razem. Nagle w wiosce rozpętało się istne pandemonium.
Dwaj komandosi wykorzystali zamieszanie, żeby zakraść się niepostrzeżenie do twierdzy piratów. Ukryci za stojącym przy drodze samochodem przyglądali się, jak co najmniej dwudziestu mężczyzn wypada z budynku i biegnie w stronę zatoki. Odczekali jeszcze minutę i kiedy nikt więcej się nie pokazał, postanowili wkroczyć do środka.
Zakradli się na dziedziniec przez otwartą na oścież bramę. Każdy obserwował swoją część pola ostrzału i Harvath od razu zdjął dwóch piratów po lewej, a Sanchez, który szedł tuż za nim, jednego po prawej. Wykorzystując szybkość, zaskoczenie i przytłaczającą gwałtowność ataku, prowadzili ogień i posuwali się w stronę budynku. Jednak zanim zdążyli dobiec do drzwi, z wnętrza domu zaczął do nich strzelać przerażony i odurzony khatem Somalijczyk. Podczas gdy Harvath odgryzał się krótkimi seriami ze swojego MP7, Sanchez zaszedł pirata z boku i strzelił do niego przez okno, zabijając go na miejscu.
Kiedy weszli do środka, trzej Somalijczycy ukryci na galeryjce nad salonem zasypali ich gradem kul. Tym razem to Sanchez odpowiedział ogniem, osłaniając Harvatha, który próbował zająć dogodną pozycję i wyeliminować przeciwników. Problem w tym, że nie mógł takiej pozycji znaleźć. Ze swojego miejsca pod sufitem piraci kontrolowali całe pomieszczenie i zdawali sobie z tego sprawę.
W końcu Harvath znalazł na nich sposób. Dał znak swojemu partnerowi, po czym policzył do trzech i rzucił się biegiem w głąb salonu. Ubezpieczany przez Sancheza, który ostrzeliwał piratów, trzymając ich w szachu, wśliznął się pod drewnianą galeryjkę, wycelował w górę i puścił kilka serii. Ostrołukowe pociski o dużej prędkości wylotowej przebiły deski i poszatkowały ciała Somalijczyków. Gdy tylko Sanchez uniósł rękę, dając mu znak, że salon jest czysty, Harvath przemknął z powrotem do drzwi.
Już miał zasugerować, aby poszli w prawo, gdy z pokoju na przeciwległym końcu korytarza wypadło dwóch kolejnych piratów. Komandosi natychmiast położyli ich trupem, a potem szybko ruszyli w tamtą stronę. Mieli nadzieję, że właśnie odkryli pomieszczenie, w którym jest przetrzymywany zakładnik. Sanchez położył dłoń na klamce, a gdy Harvath kiwnął głową, otworzył drzwi jednym szarpnięciem.
W środku zastali ostatniego z piratów oraz dwóch innych mężczyzn – kapitana Sienna Star i kenijskiego inżyniera, który pomógł im dostać się do wioski. Mukami trzymał w ręku telefon satelitarny, który dostał od Harvatha, a do głowy miał przystawioną lufę kałasznikowa.
Zanim Harvath zdążył krzyknąć, nie mówiąc nawet o oddaniu strzału, Somalijczyk nacisnął spust i w powietrzu uniosła się różowa mgiełka, a ścianę pokryły rozbryzgi krwi wymieszane z odłamkami kości i kawałkami mózgu. Bezwładne ciało Kenijczyka runęło na podłogę, tymczasem Harvath wziął pirata na cel i strzelał do niego tak długo, aż opróżnił cały magazynek.
– Jasny szlag – warknął. – Niech to jasny szlag trafi.
Sanchez milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Odwrócił się z powrotem w stronę korytarza na wypadek, gdyby ktoś chciał zajść ich od tyłu.
Starając się zapanować nad gniewem, Harvath zrobił krok w głąb pokoju i sięgnął po leżący na podłodze telefon satelitarny. Potem pochylił się nad ciałem Mukamiego i wyjął z jego kieszeni kluczyki do mercedesa. Kiedy odzyskał obojętny wyraz twarzy, spojrzał na kapitana.
– Kapitanie Velopoulos, przyszliśmy pana uwolnić – powiedział. – Proszę trzymać się możliwie jak najbliżej nas i wypełniać wszystkie nasze polecenia. Rozumie pan?
Grek pokiwał głową i po chwili komandosi wyprowadzili go z budynku na dziedziniec. Podczas gdy Sanchez stał w bramie i obserwował ulicę, Harvath połączył się z załogą kutra patrolowego i opisał wygląd samochodu, którym przyjadą, oraz przybliżony czas przybycia do zatoki.
– Przyjąłem, Wiking – rozległa się odpowiedź w głośniku krótkofalówki. – Widzimy się w porcie za dwie minuty. Bez odbioru.
Harvath kazał kapitanowi położyć się na podłodze z tyłu samochodu, a sam zajął miejsce za kierownicą. Sanchez usiadł obok niego. Już w połowie drogi do najbliższego skrzyżowania zobaczyli na tle nocnego nieba strzelające wysoko płomienie, które trawiły łodzie piratów.
– Nie będą zachwyceni, kiedy nas zobaczą – odezwał się Sanchez.
Harvath, wciąż wytrącony z równowagi śmiercią Kenijczyka, nacisnął mocniej pedał gazu.
– Pieprzyć ich – warknął.
Sanchez pokiwał głową i włączył krótkofalówkę.
– Flinta, zgłoś się. Tu Piorun. Czas dojazdu do punktu ewakuacji sześćdziesiąt sekund. Odbiór.
– Przyjąłem, Piorun. Uprzedzam cię, że w porcie roi się od cherlaków. Odbiór.
– Rozumiem. Po prostu bądźcie na miejscu. Odbiór.
– Nie martw się, będziemy. Bez odbioru.
Sanchez schował krótkofalówkę i spojrzał na swojego towarzysza.
– Jesteś gotów?
Harvath mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
– Patrz i podziwiaj – odparł.
Pędząc z rykiem silnika, mercedes wpadł do portu. Ponieważ na wąskiej ulicy było pełno ludzi, którzy biegali we wszystkich kierunkach, Harvath nie zdejmował ręki z klaksonu. Bez wątpienia był to szlachetny gest, jednak sprawił, że wszyscy zaczęli zwracać na nich uwagę, zwłaszcza piraci, którzy stali na plaży i patrzyli bezradnie, jak płonie ich flota.
– Mam nadzieję, że nasz pasażer ma wygodne buty – rzekł Sanchez, oglądając się za siebie. – Czeka nas długi spacer z parkingu.
– Kto powiedział, że jedziemy na parking?
Harvath skierował mercedesa w stronę nabrzeża i jeszcze bardziej przyspieszył, taranując stertę drewnianych skrzynek.
– Chyba żartujesz… – zaczął Sanchez, ale przerwała mu seria pocisków, która podziurawiła tylny błotnik. Odpowiedział ogniem, celując w grupę uzbrojonych Somalijczyków, a potem sięgnął po krótkofalówkę. – Flinta, zgłoś się. Tu Piorun. Mamy kontakt. Banda uzbrojonych cherlaków na plaży. Cel jest wasz. Potrzebujemy wsparcia. Odbiór.
– Przyjąłem, Piorun. Macie nas na trzeciej.
Gdy pędzący mercedesem komandosi spojrzeli w prawo, zauważyli kuter patrolowy, który płynął niemal równolegle do nich, pokrywając plażę niszczycielskim ogniem z zamontowanego na dziobie sześciolufowego karabinu maszynowego. Harvath zahamował gwałtownie przy nabrzeżu, po czym wyskoczył zza kierownicy i omiatając przystań lufą MP7, kazał Sanchezowi przeprowadzić ukrytego w samochodzie kapitana do zacumowanej nieopodal łodzi zaopatrzeniowej. Kiedy Velopoulos znalazł się na pokładzie, Sanchez podbiegł z powrotem do mercedesa i odkręcił korek wlewu paliwa, do którego wepchnął nasączoną benzyną szmatę, a następnie przytknął płomień zapalniczki do zwisającego na zewnątrz końca.
– Wynośmy się stąd – krzyknął do Harvatha, odwiązując cumę.
Kiedy Pili zobaczył, że obaj komandosi wskoczyli na pokład, odbił od brzegu i skierował łódź w stronę wyjścia zatoki. Uzbrojony kuter patrolowy płynął tuż za nimi, osłaniając ich odwrót. Gdy spojrzeli za siebie, zobaczyli ostatnich ocalałych piratów, którzy biegli jak opętani wzdłuż nabrzeża i strzelali na oślep ze swoich kałasznikowów. Jeden z nich ukląkł nawet na jedno kolano i wycelował do nich z granatnika, ale zanim zdążył nacisnąć spust, eksplodował bak mercedesa i wszystko dokoła stanęło w płomieniach.ROZDZIAŁ 4
Kiedy kapitan Velopoulos wrócił bezpiecznie na Sienna Star, Harvath i jego ludzie wysłuchali relacji marynarzy, zatopili w morzu swoją broń i opuścili statek na trzy kwadranse przed tym, jak w pobliżu kenijskiego portu Mombasa na jego pokład weszli funkcjonariusze Interpolu.
Na brzegu czekał na komandosów opłacony przez Carltona celnik. Urzędnik podstemplował ich paszporty i zaprowadził do samochodu, którym dojechali na lotnisko. Jedyne odstępstwo od planu ewakuacji polegało na tym, że zamiast odlecieć do kraju samolotem rejsowym wraz z towarzyszami, Harvath udał się w podróż prywatnym odrzutowcem, który już czekał na niego na pasie startowym. Stary nie kwapił się do podawania zbyt wielu szczegółów, chociaż połączenie satelitarne było zaszyfrowane. Powiedział mu tylko, że jest pilnie potrzebny i musi jak najszybciej wrócić do kraju.
Harvath wiedział, że nie ma sensu zadawać pytań. Stary był legendą w szpiegowskim świecie. Zanim odszedł na emeryturę i założył prywatną firmę, przez ponad trzy dekady pracował dla CIA i przyczynił się do powstania ośrodka do walki z terrorem. Skoro kazał mu wracać jak najszybciej, oznaczało to, że musi wracać jak najszybciej.
Wprawdzie Harvath nie był zachwycony, że nie dopilnuje osobiście, aby wszyscy jego ludzie bezpiecznie opuścili Afrykę, ale każdy z nich był świetnie wyszkolonym agentem i dużym chłopcem, który potrafił sobie poradzić z kontrolą paszportową i trafić na właściwy lot. Oczywiście nie obyło się bez złośliwych komentarzy, że Harvath „wozi się prywatnym odrzutowcem” i „jest zbyt wielkim gwiazdorem, by gnieść się z nimi w zwyczajnym samolocie”. Nie było to jednak nic innego jak zwykłe samcze docinki. Żaden z ludzi nie miał mu tego za złe. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że w takiej pracy czas to nie tylko pieniądz, ale również sprawa życia i śmierci.
Pocieszając się myślą, że każdemu z jego towarzyszy zdarzyło się kiedyś podróżować w równie komfortowych warunkach, Harvath przeszedł kontrolę paszportową, ale kiedy stanął na pasie startowym, szybko zmienił zdanie. Był przekonany, że żaden z prywatnych odrzutowców, jakimi latali jego ludzie, nie wyglądał jak ten.
Chociaż nieraz był przerzucany do różnych krajów ekskluzywnymi gulfstreamami, cessnami, hawkerami, bombardierami, dassaultami i embraerami, taką maszynę widział pierwszy raz w życiu. Z długim ostro zakończonym dziobem i wygiętymi do tyłu skrzydłami aerion supersonic business jet wyglądał jak pomniejszona futurystyczna wersja concorde’a przystosowana do prywatnego użytku.
U podnóża trapu czekali na niego dwaj piloci i stewardesa, którzy przedstawili się, ściskając mu rękę na powitanie, a kapitan oprowadził go dookoła samolotu. Wyprodukowany przez amerykańską firmę z Reno w Nevadzie odrzutowiec rozwijał prędkość maksymalną 1,8 macha, czyli ponad tysiąc dziewięćset kilometrów na godzinę, i miał zasięg ośmiu i pół tysiąca kilometrów. Kapitan wyjaśnił, że wprawdzie nad wodą prędkość przelotowa aeriona wynosi 1,6 macha, ale lecąc nad lądem, będą musieli zwolnić do niespełna 1,2 macha, żeby nadal rozwijać prędkość ponaddźwiękową, ale nie robić przy tym hałasu. Podzielił się z Harvathem jeszcze wieloma interesującymi informacjami, nie powiedział mu tylko, czyją własnością jest ta warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów maszyna. Z pewnością nie należała do Starego, ale jej właściciel musiał mieć jakiś związek z przyczyną, dla której Carlton kazał mu niezwłocznie wracać do Waszyngtonu.
Kiedy kapitan dołączył do drugiego pilota, żeby zająć się przygotowaniami do startu, pasażerem zaopiekowała się stewardesa. Była atrakcyjną rudowłosą kobietą o imieniu Natalie i mówiła nienaganną angielszczyzną, ale Harvath od razu wychwycił szwedzki akcent. Kryptonim Wiking nadano mu nie dlatego, że wyglądał jak mieszkaniec Skandynawii. W zasadzie jako niebieskooki szatyn najbardziej przypominał Niemca. Wikingiem został na początku służby w Navy SEALs, kiedy umawiał się regularnie ze stewardesami Scandinavian Airlines. Ten niewinny przyjacielski żart przylgnął do niego na dobre, ale Scot nie miał powodu do narzekań. Przydomki agentów czasami wywodziły się z o wiele gorszych źródeł.
Natalie wprowadziła go po schodkach do wnętrza samolotu. Luksusowa kabina z dużymi skórzanymi fotelami i gustownymi wykończeniami z drewna była szeroka na dwa metry i długa na dziewięć. Dla Harvatha, który mierzył niecałe metr osiemdziesiąt, było tam miejsca pod dostatkiem.
Stewardesa pokazała mu barek, łazienkę i zamykane pomieszczenie z tyłu kadłuba, w którym znajdowała się niewielka sypialnia, a następnie zapytała, czego chciałby się napić. Harvath uśmiechnął się w duchu na myśl, że jego kumple, podróżując takimi samolotami, zamawiali drinki z najwyższej półki, bo czuli się nieswojo i chcieli wyjść na obytych z luksusem albo po prostu korzystali z okazji, skoro ktoś płacił za nich rachunek. To nie było w jego stylu. Harvath czuł się jak najbardziej pewnie we własnej skórze i nie obchodziło go, co ktoś może o nim pomyśleć. Zdawał sobie również sprawę, że na pokładzie nie ma niczego, czym właściciel odrzutowca nie chciałby go uraczyć. Dlatego poprosił o piwo, na które miał ochotę od ponad tygodnia.
– Amator piwa – powiedziała Natalie z uśmiechem. – To mi się podoba.
Odprowadził ją wzrokiem, kiedy odwróciła się i odeszła między fotelami w stronę barku. Nic tak na niego nie działało, jak widok kobiety w mundurze, zwłaszcza w mundurze linii lotniczych. Owinięta wokół szyi apaszka zawsze sprawiała, że tracił głowę. Ten niepozorny element garderoby tak bardzo emanował pewnością siebie i zmysłowością, że zniewalał go za każdym razem.
Gdy Natalie wróciła z butelką piwa, zapoznała go z wyborem dostępnych potraw, zaprezentowała mu pokładowy zestaw wideo i wręczyła iPada połączonego bezprzewodowo z satelitarnym systemem internetowym.
Harvath nie zamierzał oglądać filmów. Miał zamiar się wyspać. Zanim opuścił Sienna Star, zdążył tylko wziąć prysznic i się ogolić, ale od ponad doby nie zmrużył oka. Znając zwyczaje Starego, spodziewał się, że gdy tylko postawi stopę na lotnisku, będzie musiał niezwłocznie przystąpić do działania, dlatego teraz chciał wykorzystać każdą chwilę na wypoczynek.
Kiedy wystartowali i wznieśli się na pułap przelotowy, Natalie podała mu przyrządzoną naprędce kolację i pościeliła łóżko. Chociaż kadłub odrzutowca miał doskonałą izolację i w kabinie panowała cisza, oprócz jedwabnej piżamy i osłony na oczy stewardesa przygotowała również zatyczki do uszu. Harvath podziękował jej, po czym wszedł do przedziału sypialnego i zasunął za sobą drzwi. Nie należał do ludzi, którzy sypiają w piżamach, więc jedynie zrzucił z siebie ubranie i wśliznął się pod kołdrę. Jego nerwy wciąż były napięte i gdy tylko zamknął oczy, znów zobaczył głowę Mukamiego, która rozerwana pociskiem zamienia się w krwawą miazgę. Musiał zmobilizować siłę woli, żeby odegnać ten makabryczny obraz. Próbował skupiać się na różnych rzeczach, w końcu przywołał w wyobraźni postać Natalie, która pomogła mu skierować myśli w inną stronę. Dziesięć minut później zapadł w głęboki sen.