Tak czy inaczej - ebook
Tak czy inaczej - ebook
Dwudziestodziewięcioletnia Katie Kelly jest w dołku. Ben Cole, miłość jej życia, przyjął posadę za granicą i złamał jej serce. Restauracja, w którą zainwestowała wszystkie swoje oszczędności, splajtowała. Katie pracuje teraz w domu opieki, a jej popisowym daniem jest beżowa pulpa dla pensjonariuszy. Z pewnością nie jest to życie, o jakim marzyła.
Kiedy więc pojawia się możliwość pracy dla jednego z najlepszych szefów kuchni w kraju, a przy tym idola Katie, z pełną determinacją rzuca się do walki o tę posadę. Okazuje się jednak, że jednym z jej rywali jest nie kto inny, jak Ben Cole...
Rozgrywka nabiera rumieńców, a Katie i Ben spędzają coraz więcej czasu razem. Niestety, tylko jedna osoba może wygrać, a Katie postanawia zrobić wszystko, żeby to do niej trafiła nagroda.
Czy Katie uda się spełnić marzenia, a przy tym odzyskać miłość swojego życia?
Zabawna, ciepła historia o miłości, dobrym jedzeniu i podążaniu za marzeniami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-459-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No, jesteś wreszcie, Katie Kelly! I znowu wszystko przez te twoje cholerne wydumki! – Moja szefowa Bernie trzaska nieodłączną podkładką z klipsem o kuchenny blat ze stali nierdzewnej i wskazuje palcem drzwi. – Do mojego biura! Natychmiast!!!
Już chcę coś powiedzieć, lecz zupełnie rozsądne i w tej sytuacji na miejscu pytanie: „Co takiego zrobiłam?” utyka mi w gardle. Mel i Zoe, patrząc na mnie, równocześnie ściągają brwi i unoszą do ust dłonie w niebieskich gumowych rękawiczkach. To nasz umówiony znak, żeby się zamknąć i robić swoje. Ten malutki gest solidarności oznacza jedno: mamy świadomość, że szurnięta Bernie nie jest dla nas godną posłuchu kierowniczką kuchni. O, nie! Jest walniętą despotką ogarniętą manią prześladowczą, więc lepiej po prostu zgadzać się ze wszystkim, co mówi. Przecież to tylko praca. Nie warto przez nią tracić nerwów. Ani tygodniówki. Ani też własnej godności tylko dlatego, że szefowa mnie nie znosi.
Dotarło! Mają rację.
Zamykam usta i naciągam siatkowy czepek głębiej na uszy, niby magiczny cylinder chroniący przed gradem słów, które na pewno spadną na mnie po drugiej stronie drzwi biura Bernie.
Mel zaczyna nucić pod nosem jakąś melodię: wesołą, napawającą optymizmem, wywołującą przyjemne rozmarzenie. Robi wszystko, aby podnieść mnie na duchu, wszystko, żebym nie zapomniała o wyższych celach.
Bo w tej najbliższej, w mojej obecnej rzeczywistości, jestem bezwolnym garkotłukiem, który przez osiem godzin dziennie przerabia ziemniaki na beżową grudkowatą breję w kuchni domu spokojnej starości.
Ja również zaczynam nucić. Staram się przywołać tę dalszą perspektywę, podejmuję próbę wyparcia nic niewnoszącej do mojej kariery zawodowej scenki rodzajowej, daleko odbiegającej od tego, co tygrysy lubią najbardziej.
Zoe chyba posiadła umiejętność czytania w moich myślach, bo woła za mną:
– Katie, pamiętaj, o czym rozmawiałyśmy… Bądź ponad to!
Odwracam się, uśmiecham blado i przytakuję skinieniem głowy. Cóż, robota jest wprawdzie kiepska, ale może nie najgorsza. Odkąd moja restauracja padła, właściwie tylko dzięki temu zajęciu jeszcze nie trafiłam na dno. Przecież, jak wciąż powtarzają moi przyjaciele, to w końcu jedynie praca na przeczekanie. Tylko dopóki nie stanę na nogi. Tylko dopóki nie znajdę czegoś innego. Jakoś to ciągnę, bo akurat nic innego mi się nie trafia. Dostałam już od losu szansę bycia swoją własną szefową i zawaliłam sprawę.
A teraz jestem tu, gdzie jestem: w domu spokojnej starości w Parklands. Szefowa od obierania ziemniaków. Naczelna od szorowania garów. Główna mikserowa bełtająca beżową grudkowatą breję, żeby stała się nieco mniej grudkowatą breją. Są jednak i dobre strony tej sytuacji: praca na pełny etat, pięć dni w tygodniu, nie najgorzej płatna. Mogę tu dojść na piechotę z domu koleżanki, u której teraz mieszkam, no i robię to, do czego mam kwalifikacje.
Hmm, nawet wysokie kwalifikacje… Ale zaraz, kto chodzi po prośbie, nie ma prawa marudzić. Zgodnie z tym, co oznajmiła mi Bernie podczas rozmowy o pracę, gotowanie to gotowanie, i tyle. Wrzucasz produkty do gara i wydajesz posiłki o czasie, nie przekraczając przy tym budżetu. Koniec kropka.
Biorę więc głęboki oddech i podążam za Bernie ze strefy przygotowywania posiłków w kuchni do jej biura. Przy każdym kroku przygryzam mocno wargi. Kiedy tylko przekraczam próg gabinetu, zatrzaskuje za mną drzwi.
– Czy zamierzasz wytruć naszych pensjonariuszy?! – krzyczy.
Nie mam najmniejszego pojęcia, o co jej chodzi.
Bernie wyciąga z kieszeni szczelnie zamykane plastikowe torebki i rzuca je na stół pomiędzy nas.
– Niedozwolony przemyt! O tym mówię! – Dźga palcem małe torebeczki pełne suszonych ziół. – Pietruszka, hę? Oregano? Rozmaryn? Tymianek? Nic się przede mną nie ukryje, uwierz mi, Katie. Znalazłam to wszystko upchane za puszkami z zupą. Już od samego początku miałam wobec ciebie pewne podejrzenia i, jak widać, nie myliłam się. – Zakłada ręce na piersi i wykrzywia się w szyderczym grymasie. – No, dawaj, Katie! Chętnie to usłyszę. Wprost nie mogę się doczekać, jak będziesz próbowała się od tego wykręcić. – Opiera się o stół z uśmiechem samozadowolenia.
– Przyznaję, to moje zioła. Przyniosłam je tutaj i dosypałam odrobinę, chciałam przyprawić zupę, żeby nabrała… no wiesz… trochę smaku.
– Ile razy jeszcze, Katie?! – Bernie wypycha policzek językiem, chwyta jedną z torebeczek, otwiera i zaczyna wąchać zawartość jak celnik na granicy. – My nie działamy w ten sposób. Zioła, przyprawy i inne nikomu niepotrzebne dodatki nie występują w naszych przepisach, a twoim zadaniem jest trzymać się owych przepisów co do joty. Tego polecenia najwyraźniej wciąż nie wykonujesz. Marnujesz też zbyt dużo czasu na pogawędki z pensjonariuszami. Twoja rola polega na gotowaniu i wydawaniu posiłków w taki sposób, jaki nam się podoba. To wszystko. A ty dajesz się wciągać w jakieś bezsensowne pogaduchy o najdrobniejszych szczegółach ich obecnego życia, z czego z kolei bezpośrednio wynika moje drugie pytanie: co z puddingiem pani Rosenblatt?
– Mogę to wytłumaczyć.
– Wiedziałam! – Bernie odsuwa się od biurka i klaszcze w dłonie. – Wiedziałam, że to przez ciebie, Katie, i tę twoją tak zwaną wykwintną kuchnię! Czy wiesz, co jej zrobiłaś? Dzisiaj rano siedziała w toalecie trzy godziny. Trzy godziny!!! Pielęgniarka myślała już, że staruszka dostała ostrej biegunki, i chciała ją zabrać do szpitala, ale ona odmówiła. Oświadczyła, że to za sprawą twojego puddingu.
– Doskonale! – Na moich ustach pojawia się uśmiech. – Pani Rosenblatt wyznała mi, że cierpi na obstrukcję, i poprosiła o pomoc. Byłam przekonana, że odrobina suszonych śliwek i przyprawionych na ostro drobno krojonych gruszek poskutkuje.
– Nie możesz tak robić! – Bernie zaciska dłonie w pięści. – Nie możesz łamać zasad, zmieniać dań z menu, przygotowywać potraw dla pensjonariuszy według własnych przepisów… My tutaj nie działamy w ten sposób.
– Więc chcesz, żebym meldowała się na czas w pracy, wrzucała składniki potraw do garnka, a mózg i serce zostawiała w domu?
– Dokładnie!
– Przykro mi, Bernie, tak nigdy się nie stanie.
Aż nią zatrzęsło. Cała się zapienia, a jej twarz zaczyna przybierać zabawne barwy. Wygląda jak piegowaty burak.
Nachyla się w moją stronę, dźgając palcem powietrze tuż przed moją twarzą.
– Niedobrze mi się robi na twój widok! Oświadczyłam już menedżerowi kuchni, że nie jestem z ciebie zadowolona. Opowiedziałam mu o bezustannych zmianach, które wprowadzasz, o tym, jak nie słuchasz moich poleceń, jak bez przerwy gadasz za moimi plecami, jak trawisz czas na paplaniu z pensjonariuszami podczas wydawania posiłków. Zgodził się, że jeśli tylko zgłosi się do nas ktoś, nawet o miernych kwalifikacjach, ty natychmiast stąd znikasz. Nie pasujesz tutaj i raczej nigdy nie będziesz pasować. Tolerujemy cię tylko dlatego, że nie mamy innego wyjścia. – Bernie zaciska zęby i patrzy na mnie wściekłym wzrokiem.
Zdaję sobie sprawę, że mówi to wszystko tylko po to, żeby zranić moje uczucia i wypróbować cierpliwość. Chce mnie przerazić, a może zastraszyć na tyle, bym zaczęła robić wszystko zgodnie z jej poleceniami. Ale, tak naprawdę puszczam jej słowa mimo uszu. I jestem tutaj jedynie dlatego, że akurat nie mam innego wyjścia.
Zamykam oczy i myślę o matce. Przywołuję obraz sprzed lat, gdy znalazłyśmy się obie na parkingu przed supermarketem. Jakiś walnięty kierowca podjechał do niej i zaczął się wydzierać, a ona przez cały czas tylko się uśmiechała. Kiedy było już po wszystkim, spytałam, dlaczego tak się zachowała. Czy nie powinna również na niego wrzasnąć? Czy nie powinna zacząć się bronić i też dać mu popalić? Odpowiedziała, że nie. Czasem lepiej się pośmiać z tych, którzy chcieliby nas zniszczyć. Dzięki temu tracą rezon.
Otwieram więc oczy i uśmiecham się do Bernie najszerszym, najszczerszym uśmiechem, na jaki mnie stać w tej sytuacji.
Czuję, że moja mama byłaby ze mnie dumna. A to sprawia, że uśmiecham się jeszcze szerzej.
Bernie potrząsa głową ze złością i niemal rzuca się na mnie.
– Wynocha! I zabieraj ten swój wielki, głupi wyszczerz ze sobą.
Otwiera z rozmachem drzwi. Jestem już wolna. Mogę wyjść.
– Zanieś pani Rosenblatt do pokoju na górę kanapkę z topionym serem, ale z samym serem, bez żadnych dodatków! Mogłabyś? Chyba możesz to dla niej zrobić po tym wszystkim, co przez ciebie wycierpiała?
Wychodząc z gabinetu Bernie, unoszę w jej stronę oba kciuki.
Nie ma jednak takiej możliwości, żebym zaniosła pani Rosenblatt kanapkę z niczym niedoprawionym topionym serkiem.
Za bardzo ją polubiłam. A przecież nie powinnam.