- promocja
- W empik go
Tak krucho... Tom 2 - ebook
Tak krucho... Tom 2 - ebook
Drugi tom bestsellerowego „Tak blisko…” Tamary Webber, historia, która wywróci twoje życie do góry nogami.
Będąc dzieckiem, Lucas Maxfield wierzył, że przyszłość jest otwartą księgą pełną cudów i z ufnością czekał na kolejny dzień… Jeden z tych dni okazał się końcem jego życia. Po tragedii, która dotknęła jego rodzinę, Lucas zwątpił we wszystko, w co kiedyś wierzył. Choć ze wszystkich sił starał się zapomnieć o przeszłości, ta nie przestała go prześladować.
Gdy Lucas spotkał na swej drodze Jacqueline, po raz pierwszy od dawna odważył się do kogoś zbliżyć. Ale czy ktoś, kogo dusza rozprysła się w drobny mak i kto wie, że w jednej chwili można stracić wszystko, zdoła znaleźć w sobie dość siły, by raz jeszcze… pokochać?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7490-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Tak blisko… przykuwa uwagę już od pierwszej strony, wsadza cię na jakiś uczuciowy rollercoaster, z którego wychodzisz wyczerpana emocjonalnie, ale z poczuciem pełnej satysfakcji”. – Mostly YA Book Obsessed
„Webber konstruuje tak wciągającą intrygę, że nie można się doczekać, co będzie dalej”. – USA Today
„Prawdziwie zapadająca w pamięć opowieść, poruszająca wyjątkowo głęboką, emocjonalną i delikatną problematykę… Jedna z moich ulubionych książek wydanych w tym roku”. – The Book Vixen
„Łatwo ją pokochać. Łatwo ją zarekomendować. Łatwo chcieć więcej. Nie można się od niej oderwać – od pierwszej do ostatniej strony, a szczególnie trudno pogodzić się z tym, że książka się skończyła”. – Maryse’s Book Blog
„Jest po prostu nadzwyczajna”. – Once Upon a Twilight
„Głęboka powieść o odzyskiwaniu sił, zdrowia i chęci do życia… Webber kreśli szereg niezapomnianych i niezwykłych postaci”. – Tina’s Book Reviews
„To książka z charakterem, ale również wspaniały romans”. – All About Romance
„Jest tam kilka naprawdę namiętnych scen… Mamy również możliwość śledzenia rozwoju uczucia – od całkowitej obcości do miłości; oraz pełnego dystansu chłopaka po traumatycznych przejściach i dziewczynę, których spotkanie rozkwita w coś zupełnie nowego”. – I love YA Fiction
„Bohaterowie Webber są… absolutnie prawdziwi”. – A Book VacationROZDZIAŁ 1
LANDON
Osiem lat temu
Obudziłem się z krzykiem i poderwałem się z łóżka.
– Siostro! – zawołał ktoś. – Siostro! – Zobaczyłem pochyloną nade mną twarz. Cindy Heller, najlepsza przyjaciółka mamy. – Landon, kochanie, wszystko okej. Jesteś bezpieczny. Ciiii, jesteś bezpieczny.
Bezpieczny? Gdzie?
Poczułem na ramieniu dotyk jej chłodnych palców i próbowałem się skoncentrować. Jej oczy w czerwonych obwódkach wypełniły się łzami, zagryzła dolną wargę tak mocno, że zbielała i zaczęła drżeć. Twarz Cindy zdawała się dziwnie zmięta, zupełnie jak kartka papieru zgnieciona w garści, a potem rozprostowana.
Charles, jej mąż, natychmiast się pojawił, otoczył ją ramieniem i mocno przyciągnął do siebie. Oparła się o niego, jakby bez jego wsparcia miała upaść.
Drugą rękę położył na mojej dłoni. Emanowało z niej ciepło.
– Jesteś bezpieczny, synku. Twój tata jest już w drodze. – Głos Charlesa był schrypnięty, a oczy zaczerwienione jak u Cindy. – Wkrótce tu będzie.
Po drugiej stronie łóżka zmaterializowała się nagle pielęgniarka z ogromną strzykawką, ale zanim zdążyłem się odsunąć, wbiła igłę w worek zawieszony na metalowym stojaku. Ze spodu worka wychodził przezroczysty przewód. Zrozumiałem, że ten przewód był podłączony do mnie, bo kiedy wstrzyknęła zawartość strzykawki do worka, odczułem to tak, jakbym został trafiony pociskiem usypiającym.
Pocisk.
Mama.
– Mama! – powiedziałem. Usta odmawiały mi posłuszeństwa, a oczy same się zamykały. – Mama! Mama!
Cindy nie zdołała powstrzymać szlochu, widać nie dość mocno zagryzała wargi. Łzy przerwały tamę i płynęły po jej twarzy. Nie czułem już dotyku jej palców. Odwróciła się do męża, przytuliła do jego piersi i zasłoniła usta rękami, żeby stłumić łkanie.
Uścisk ręki Charlesa stawał się coraz słabszy, wszystko odpływało.
– Zaśnij, Landonie. Tata przyjedzie najszybciej, jak to możliwe. Jestem przy tobie. Nie zostawię cię.
Jego twarz stawała się coraz mniej wyraźna, aż w końcu całkiem się rozmyła, powieki same mi opadły.
Mamo! krzyczałem w duchu. Mamo! Mamo… Mamo…
Ale już wtedy wiedziałem, że mama mnie nie usłyszy, nawet gdyby mój głos był tak donośny jak silniki odrzutowca.
LUCAS
Rzadko się zdarza, by w auli mieszczącej stu osiemdziesięciu dziewięciu studentów jeden wyróżnił się z bezimiennego stada od razu pierwszego dnia. A jeśli już, to z reguły czymś negatywnym. Na przykład zadaniem wyjątkowo głupiego pytania. Albo gadaniem w czasie wykładu – i niezwracaniem uwagi na gniewne spojrzenia profesora. Ewentualnie wyjątkowo przykrym zapachem. Lub głośnym chrapaniem.
Albo, na co ja osobiście jestem szczególnie uczulony, jeśli należy do kategorii trendy palantów.
Nic więc dziwnego, że taki facet zwrócił moją uwagę już w pierwszym tygodniu semestru jesiennego. Typowy gwiazdor szkoły średniej – przyzwyczajony do pochlebstw, otoczony gromadą lizusów, ciągle oczekujący zachwytów i dostający je. Na uczelni – filar bractw studenckich. Drogie, choć z pozoru niedbałe ciuchy, fryzura za ciężkie pieniądze, zadowolony z siebie uśmiech, idealne zęby, no i oczywiście atrakcyjna dziewczyna. Prawdopodobnie główny kierunek studiów to ekonomia, nauki polityczne albo finanse.
Zirytował mnie od pierwszego wejrzenia. Uprzedziłem się do niego, oczywiście, ale to nie miało znaczenia. Uważnie słuchał wykładu i zadawał inteligentne pytania, więc mało prawdopodobne, by potrzebował mojej pomocy jako tutora. Mógł jednak brać udział w prowadzonych przeze mnie trzy razy w tygodniu sesjach naukowych z przedmiotu wykładanego przez doktora Hellera. Często w tej grupie przeważali właśnie najzdolniejsi studenci.
Zacząłem prowadzić zajęcia dodatkowe z ekonomii minionej jesieni i w pierwszym semestrze bardzo uważałem podczas wykładów doktora Hellera. Zaliczyłem jego przedmiot na A, ale od tego czasu minął rok, a ekonomia to nie była nauka w stanie stagnacji. Nie chciałem, żeby jakiś student zadał mi podczas sesji pytanie, na które nie potrafiłbym udzielić odpowiedzi. Teraz, w trzecim semestrze tutoringu, słuchałem tych samych wykładów po raz czwarty i właściwie nie musiałbym siedzieć na sali, gdyby uczestnictwo w zajęciach nie należało do obowiązków tutora. A to były łatwe pieniądze.
Siedziałem więc w ostatnim rzędzie, znudzony jak mops, i przygotowywałem się do własnych zajęć – szkicowałem projekty na wzornictwo, ale jednocześnie nadstawiałem ucha, o czym mowa na dzisiejszym wykładzie, żeby być na bieżąco w czasie sesji tutoringu. I starałem się ignorować bezsensowną antypatię do zarozumiałego gnojka, który siedział w samym środku sali, w asyście swojej dziewczyny.
Ale już pod koniec pierwszego tygodnia moja uwaga przeniosła się na nią.
Od wczesnego dzieciństwa w rysowaniu szukałem wytchnienia od innych zajęć, a czasami ucieczki. Moja matka była artystką i nie wiem, czy odziedziczyłem po niej zdolności, czy też nabrałem smykałki do rysunku dzięki jej zachętom i wieloletniej praktyce. Wiem tylko, że od piątego czy szóstego roku życia papier i ołówek stanowiły mój sposób komunikowania się ze światem. Moją prywatną formę medytacji.
Od początku studiów większość moich rysunków miała charakter szkiców technicznych lub architektonicznych – co było nieuniknione z uwagi na kierunek – inżynierię. Ale nawet kiedy rysowałem coś dla przyjemności, rzadko były to sylwetki czy twarze ludzi. Nie miałem na to ochoty.
Dopiero ona to zmieniła.
Chłopak czasami trzymał ją za rękę, kiedy wchodzili lub opuszczali aulę, ale wyglądało to tak, jakby tym gestem zaznaczał swoje przewodnictwo, a nie obejmował dłoń dziewczyny, na której mu zależało. Przed wykładami perorował o futbolu, polityce, muzyce i wydarzeniach w bractwie studenckim – choćby o zbliżających się imprezach organizowanych przez facetów takich jak on lub dążących do tego, by być takimi jak on. Dziewczyny rzucały mu rozmarzone spojrzenia spod rzęs, a on udawał, że je ignoruje.
I jakoś tak się stało, że kiedy on zajmował się wszystkim dookoła poza nią, ja nagle zacząłem widzieć wyłącznie ją. Była, oczywiście, piękna, ale na uniwersytecie, gdzie studiowało trzydzieści tysięcy osób, nietrudno trafić na śliczną dziewczynę. Tej mógłbym w ogóle nie zauważyć, gdyby nie niechęć od pierwszego wejrzenia do jej chłopaka.
Kiedy przyłapałem się na tym, że mój wzrok nieustannie wędrował w jej stronę, starałem się z tym walczyć – ale nadaremnie. W auli nie było nic równie interesującego jak ta dziewczyna. To, co mnie w niej najpierw i najbardziej zafascynowało, to ręce. A szczególnie palce.
Podczas wykładów siedziała obok swojego chłopaka z lekkim uśmiechem na ustach, czasami po cichu rozmawiała z nim lub z innymi studentami. Nie wyglądała na nieszczęśliwą, ale jej oczy wydawały się chwilami puste, jakby błądziła myślami gdzieś daleko. W tych momentach jej ręce – jej palce – grały.
Początkowo sądziłem, że to nerwowy tik, podobnie jak u córki Hellera, Carlie, która od urodzenia pozostawała w wiecznym ruchu. Bez przerwy bębniła palcami, postukiwała stopą, kołysała kolanem, mówiła. Uspokajało ją jedynie głaskanie Francisa, mojego kota.
Ale ta dziewczyna nie przebierała nerwowo palcami. Jej ruchy były metodyczne. Zsynchronizowane. Siedziałem na lewo od niej, więc mogłem studiować jej profil. Widziałem, jak drgał jej podbródek, tak lekko, że niemal niedostrzegalnie – i w pewnym momencie dotarło do mnie, że kiedy miała taki daleki wyraz twarzy i poruszała palcami, słyszała muzykę. Grała.
Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś robił coś równie magicznego.
* * *
Wedle planu rozmieszczenia studentów na sali – który dostałem od Hellera wraz z innymi materiałami pomocniczymi na ten semestr – goguś miał na imię Kennedy, jeśli dobrze odczytałem jego bazgroły. Siedząc na sofie w swoim mieszkaniu i przeglądając plan miejsc, wymamrotałem: „Ja cię kręcę”, kiedy odczytałem jej imię, bardzo starannie wykaligrafowane w kratce obok: Jackie.
Jackie i Kennedy?
Chyba nie chodził z nią ze względu na imię? Nikt nie mógł być aż tak płytki.
Wróciłem pamięcią do dzisiejszego porannego wykładu. Podał jej swoją pracę domową i powiedział:
– Hej, mała, zanieś ją razem ze swoją do katedry, dobrze? Dzięki.
Błysnął uśmiechem i wrócił do debaty o tym, co powinno być dopuszczalne, a co nie w czasie otrzęsin. A dziewczyna położyła jego pracę na swojej, przewróciła oczami i zeszła po schodkach na dół, pod katedrę.
Taaak. Jednak zdecydowanie mógł być aż tak płytki.
Dotknąłem palcem jej imienia. Każda nakreślona przez nią litera była okrąglutka, kobieca. Nawet „i” miało leciutko pochylony i zakręcony na prawo ogonek. Ale kropka nad „i” była kropką. Nie otwartym okręgiem. Nie malutkim serduszkiem. I przewróciła oczami na to jego: ,,Hej, mała”. Więc może jednak nie była beznadziejnie zaplątana w jego sieć?
O czym ja, do licha, myślę? Ta dziewczyna była studentką, a ja tutorem w jej grupie. Stanowiła zakazany owoc, przynajmniej do końca semestru. Czyli jeszcze cholernie długo, bo od rozpoczęcia semestru upłynęły dopiero dwa tygodnie.
A niezależnie od tego, że nie mogłem jej tknąć, nawet gdyby była wolna, to… nie była wolna.
Ciekawe, jak długo ze sobą chodzili? Według rejestru oboje studiowali na drugim roku. A więc według najgorszego scenariusza byli razem od roku.
Zachowałem się jak klasyczny stalker. Poszukałem jej online, ale jej profil był zamknięty. Cholera.
Natomiast jego był szeroko otwarty.
Kennedy Moore. W związku z Jackie Wallace, bez informacji od jak dawna. Ale zamieścił jej zdjęcia z podpisami – nie tylko z ostatniego roku, ale i wcześniejsze. Przewijałem zdjęcia, bez powodu coraz bardziej wkurzony.
Lato przed wyjazdem na studia. Ukończenie szkoły średniej. Bal absolwentów. Narty w czasie ferii zimowych. Przyjęcie-niespodzianka na jej osiemnastkę. Zdjęcie szkolnej orkiestry złożonej z większej liczby instrumentalistów, niż było wszystkich uczniów w moim liceum. Zbliżenie Jackie w uniformie orkiestry i czapce Świętego Mikołaja – ale bez instrumentu, więc nie dowiedziałem się, na czym grała.
Święto Dziękczynienia z jego rodziną. Oni oboje na koniach przy boisku futbolowym obok szkoły śmierdzącej na odległość bogatym przedmieściem. Poprzednie ferie letnie. Bal młodszych klas. I jeszcze jedno Boże Narodzenie. Najwcześniejsze wspólne zdjęcie ich obojga pochodziło w jesiennego karnawału sprzed trzech lat.
Byli razem od trzech lat. Od trzech lat. To mi się nie mieściło w głowie.
Miauknięcie pod drzwiami zasygnalizowało powrót Francisa z wyprawy, na jaką wypuścił się pomiędzy kolacją a snem. Jak przystało na dobrze wytresowanego pana, odłożyłem laptop i poszedłem wpuścić kota. Kiedy otworzyłem drzwi, siedział na słomiance i lizał łapę.
– No, właź – powiedziałem. – Nie chcę wpuszczać do środka zimnego powietrza.
Wstał, przeciągnął się leniwie i wbiegł do domu dopiero wtedy, kiedy zacząłem mu zamykać drzwi przed nosem. Już miałem je zatrzasnąć, kiedy ktoś zawołał: „Lucas!”, więc otworzyłem je znowu.
Carlie była już w połowie drewnianych schodów, które prowadziły do mojego mieszkania nad garażem Hellerów. O tak późnej porze? Ostatniej wiosny niefortunnie zadurzyła się we mnie, ale wydawało mi się, że przeszło jej już kilka miesięcy temu, bo udawałem, że nie dostrzegam jej powłóczystych spojrzeń i głośnych chichotów. Znałem ją od dnia jej narodzin, więc ona i jej bracia byli dla mnie jak kuzyni czy rodzeństwo, szczególnie, że własnych nie posiadam. Była o pięć lat młodsza ode mnie – prawdziwy dzieciak. Za nic nie chciałem jej skrzywdzić.
Zastawiłem sobą drzwi.
– Hej, Carlie. Nie powinnaś już leżeć w łóżku?
Zmarszczyła nos i skrzywiła się urażona.
– Do licha, mam szesnaście lat, a nie sześć. – Stanęła na najwyższym stopniu schodów i znalazła się w kręgu światła lampy nad niewielkim podestem. Trzymała w rękach talerz. – Upiekłam ciasteczka. Pomyślałam, że może miałbyś ochotę.
– Cool. Dzięki. – Wziąłem od niej talerz, ale nie wszedłem w głąb mieszkania.
Zaczęła szurać nogą i wsunęła ręce do tylnych kieszeni szortów.
– Lucas?
– Tak? – powiedziałem, a pomyślałem: O, cholera.
– Czy myślałeś kiedyś, żeby… mieć dziewczynę? A może już jakąś masz, tylko nigdy jej tu nie przyprowadzasz? A może jest coś, czego jeszcze, no wiesz, nie ujawniasz…
O mało nie parsknąłem śmiechem.
– Jeśli chodzi ci o to, czy muszę wykonać coming out, to odpowiedź brzmi: nie. Zrobiłbym to już dawno temu. – Na to pytanie odpowiedź była, o dziwo, znacznie łatwiejsza niż na poprzednie.
– Domyśliłam się tego. To znaczy, tobie nie przeszkadza, że jesteś kontrowersyjny.
Uniosłem brew.
– Bo mam kolczyk w wardze?
Kiwnęła głową.
– I tatuaże. – Szerzej otworzyła oczy, kiedy uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. – To znaczy… oczywiście masz powody, żeby je nosić. Większość z nich… – Zamknęła oczy. – Boże, jaka ja jestem głupia. Przepraszam…
– Okej, Carlie. Nie ma problemu. – Przygryzłem zębami kawałek metalu w dolnej wardze i walczyłem z pokusą opuszczenia wzroku na tatuaże otaczające moje nadgarstki. – Dzięki za ciasteczka.
Odetchnęła z ulgą.
– Tak. Proszę bardzo. Dobranoc, Lucasie.
– Dobranoc. – Ja również odetchnąłem, bo pytanie o dziewczynę poszło w niepamięć.
Carlie była jedyną przedstawicielką rodziny Hellerów, która nigdy nie miała problemu z zapamiętaniem, żeby zwracać się mnie: Lucas. Kiedy trzy lata temu wyjechałem z domu na studia, postanowiłem zmienić wszystko, poczynając od imienia. Mama dała mi na drugie Lucas, to było jej panieńskie nazwisko. Przypuszczam, że wiele osób występuje pod drugim imieniem, na szczęście posługiwanie się nim nie wymaga żadnych procedur prawnych – to bonus.
Tata odmówił zwracania się do mnie Lucas, ale jego zdanie kompletnie się nie liczyło. Już z nim nie mieszkałem, a kiedy przyjeżdżałem do domu z wizytą, prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Rodzice Carlie i jej dwaj bracia pamiętali o tym sporadycznie – ale przynajmniej próbowali. W końcu przez ponad osiemnaście lat znali mnie jako Landona, więc z reguły puszczałem ich pomyłki mimo uszu i nie próbowałem ich poprawiać. Stare nawyki, bla, bla, bla.
Natomiast dla wszystkich obcych byłem od tej pory Lucasem. Chciałem, żeby Landon zniknął na zawsze. Jakby nigdy nie istniał.
Powinienem przewidzieć, że to nie pójdzie tak łatwo.ROZDZIAŁ 2
LANDON
Po przedszkolu chodziłem do niewielkiej, prywatnej szkoły pod Waszyngtonem. Mieliśmy mundurki: dziewczynki białe bluzki z perłowymi guziczkami, plisowane spódniczki w szkocką kratę i kardigany; chłopcy wykrochmalone białe koszule, oksfordy, dopasowane spodnie i blezery. Nasi ulubieni nauczyciele przymykali oko na niedozwolone opaski i kolorowe sznurowadła, ignorowali chodzenie bez kardiganów i żakietów. Bardziej surowi pedagodzy odbierali nam zakazane przedmioty i podnosili oczy do sufitu, kiedy próbowaliśmy argumentować, że sznurkowe bransoletki i błyszczące opaski na włosy to ekspresja naszej wolności osobistej.
Victor Evans został zawieszony ostatniej wiosny, ponieważ odmówił zdjęcia obroży od Bottega Veneta i twierdził, że prawo do noszenia jej gwarantuje mu Pierwsza Poprawka do Konstytucji, zresztą technicznie nie jest to wbrew regułom. Po tym stwierdzeniu administracja szkoły zastosowała wobec niego represje.
Zewnętrznie wszyscy wyglądaliśmy tak samo, ale ja w czasie tych dwóch tygodni, kiedy nie chodziłem do szkoły, zmieniłem się całkowicie – wewnętrznie, czyli tam, gdzie zachodzą naprawdę istotne zmiany. Przeszedłem próbę i zawiodłem. Złożyłem obietnicę, której nie dotrzymałem. Nieważne, że zewnętrznie wyglądałem tak samo jak inni uczniowie. Już nie byłem jednym z nich.
Pozwolono mi uzupełnić lekcje, które opuściłem, jakbym wrócił do szkoły po przejściu ciężkiej grypy. Ale na tym się nie skończyło. Byłem traktowany w sposób szczególny. Nauczyciele, którzy dotychczas mieli ze mną na pieńku, teraz poklepywali mnie po ramieniu i mówili, żebym się nie spieszył z nowym materiałem. Stawiali mi niezasłużenie oceny dostateczne za słabiutkie eseje, dawali więcej czasu na dokończenie doświadczeń w laboratoriach, sami proponowali poprawę oblanych egzaminów.
No i moi rówieśnicy – niektórzy znali mnie od piątego roku życia. Wszyscy mamrotali kondolencje i nie mieli pojęcia, co powiedzieć potem. Żaden z nich nie zwrócił się do mnie o pomoc w odrobieniu pracy domowej z algebry, nie zaprosił mnie, żebyśmy zagrali razem w gry wideo. Pozostali nie wyrzucali moich książek z biurka, kiedy nie patrzyłem, i nie kłócili się ze mną, kiedy moja ulubiona drużyna piłkarska skopała im tyłki. Żarty o seksie urywały się w pół słowa, kiedy podchodziłem.
Wszyscy mnie obserwowali – w klasie, na korytarzu, na zebraniach, w czasie lunchu. Plotkowali, zasłaniając usta rękami, potrząsali głowami, gapili się na mnie, jakbym tego nie widział. Jakbym był figurą woskową dawnego siebie – prawie jak żywy, ale niesamowity i przerażający.
Nikt nie patrzył mi w oczy. Jakby posiadanie martwej matki było zaraźliwe.
Pewnego wyjątkowo gorącego dnia podwinąłem rękawy na lekcji historii pana Fergusona. Zrobiłem to bez zastanowienia. Natychmiast zaczęły się szepty, ale już było za późno.
– Widzicie jego nadgarstki? – syknęła Susie Gamin, zanim ktoś zdążył ją uciszyć.
Natychmiast opuściłem rękawy i zapiąłem guziki mankietów, ale to już nie miało sensu. Słowa spuszczone ze smyczy ruszyły jak lawina kamieni. Nie dało się ich zatrzymać.
Następnego dnia na lewym nadgarstku zapiąłem zegarek na szerokim pasku, choć urażał niezagojoną jeszcze skórę. Na prawym zaś kilka silikonowych opasek, zdecydowanie zakazanych jako nieprzepisowe minionej wiosny. Od tej pory stanowiły nieodłączny element mojego szkolnego mundurka.
Nikt nie kazał mi ich zdjąć. Nikt o nich nie wspominał. Ale wszyscy na nie patrzyli i próbowali dojrzeć, co się pod nimi kryło.
* * *
Rzeczy, z których zrezygnowałem:
Hokej. Zacząłem grać, kiedy miałem sześć lat, zaraz po pierwszym meczu Capitals, na który zabrał mnie tata. Mama nie była zachwycona, ale tolerowała to – może dlatego, że to łączyło tatę i mnie. Może dlatego, że tak uwielbiałem grać.
Choć we wszystkich innych sytuacjach byłem praworęczny, to kiedy przypinałem łyżwy i zajmowałem pozycję na lewym skrzydle, coś się we mnie zmieniało. Wbijałem krążek do bramki obu rękami. W mgnieniu oka potrafiłem zmienić pozycję, wybić krążek z narożnika albo zdezorientować przeciwników, przerzucając kij do drugiej ręki w pełnym biegu i strzelić gola, zanim zdążyli się zorientować. Moja drużyna nie zawsze wygrywała, ale w ostatnim roku doszła do finału. Na początku ósmej klasy byłem pewien, że w tym roku przywieziemy do domu nagrodę za zdobycie mistrzostwa. Jakby to była najważniejsza sprawa w życiu.
Uczestnictwo w lekcjach. Nie podnosiłem ręki. Nie zgłaszałem się, nie byłem też wzywany do odpowiedzi. Po prostu czekałem na dzwonek.
Spanie. Nadal mam z tym problem. Umówmy się, że śpię. Ale budzę się co chwila. Miewam koszmary, ale wcale nie te oczywiste. Najczęściej spadam. Z nieba. Z budynku, z mostu, z klifu. Macham rękami i kopię nogami, nadaremnie. Czasami śnią mi się niedźwiedzie, rekiny i drapieżne dinozaury. A niekiedy tonę.
I tylko jedno się nie zmienia: zawsze jestem sam.
LUCAS
W upalne dni tęsknię za plażą tuż za drzwiami domu. Nawet jeśli w powietrze było przesycone wilgocią, a piasek brudny i porośnięty kępami trawy, to zatoka zawsze znajdowała się na swoim miejscu, a chłodne fale z szumem omywały brzeg.
Przez ostatnie trzy lata mieszkałem o cztery godziny drogi od wybrzeża. Jeśli zapragnąłem zanurzyć się w wodzie, miałem do wyboru dwie możliwości: basen Hellerów albo jezioro. Ani w jednym, ani w drugim miejscu nie mogłem liczyć na odrobinę samotności.
Nad jeziorem zawsze kłębił się tłum turystów i niczym się od nich nieróżniących mieszczuchów, w domu zaś prawie codziennie przesiadywały koleżanki Carlie, a przez całe lato wylegiwały się na leżakach nad basenem. Ostatnim, czego potrzebowałem, była gromada nastolatek próbujących wszelkimi sposobami zwrócić moją uwagę tylko dlatego, że byłem jedynym niepodtatusiałym osobnikiem płci męskiej w zasięgu wzroku. Przez całe lato obiektem ich zainteresowania był Cole, co powodowało silny dysgust jego siostry. Ale Cole wyjechał dwa tygodnie temu, poszedł w ślady swojej mamy i wstąpił do Duke. A Caleb miał zaledwie jedenaście lat – był o tyle młodszy od przyjaciółek Carlie, o ile ja byłem od nich starszy.
Jakoś ten drobny fakt umknął ich uwadze.
Z każdym rokiem moja skóra stawała się bledsza, przez co tatuaże bardziej rzucały się w oczy. Zacząłem od skomplikowanego wzoru wokół nadgarstków wykonanego według mojego własnego projektu. Zastępował długie rękawy W połączeniu z kolczykiem w wardze i ciemnymi, przydługimi włosami tatuaże nadawały mi wygląd faceta, który lubuje się w depresyjnej muzyce i ciemnościach, a nie mieszkającego na plaży nastolatka, którym byłem w okresie, gdy pojawiły się te tatuaże i kolczyki.
W szkole średniej szpanowałem już wieloma kolczykami – ćwiekiem w uchu, sztangą w brwi i pierścieniem w sutku – odpowiednikiem tego w wardze. Tata ich nie znosił, a dyrektorka mojego małomiasteczkowego liceum uważała, że to oznaki dewiacji i socjopatii. Nie próbowałem jej niczego wyjaśniać.
Kiedy opuściłem dom, pozbyłem się wszystkich kolczyków, poza tym w wardze – najbardziej rzucającym się w oczy.
Spodziewałem się, że Heller zapyta: ,,Dlaczego zostawiłeś ten jeden?’’. Ale nigdy nie zapytał. Może znał odpowiedź i nie musiał słyszeć jej z moich ust – że byłem bezapelacyjnie popieprzony i jak najdalszy od zawracania sobie głowy przystosowaniem się. Przeciętnych ludzi mój kolczyk miał ostrzegać, że lepiej nie podchodzić bliżej. Stanowił barierę, którą odgrodziłem się od świata, i wskazówkę, że ból mi nie straszny – a nawet chętnie witany.
Za dwa tygodnie miałem rozpocząć sesję. Wbrew własnym postanowieniom – a raczej temu, co z nich pozostało – nie odrywałem oczu od Jackie Wallace. Jej miękkie, falujące, brązowe włosy sięgały trochę poniżej ramion, chyba że zwinęła je w kok, mocując specjalną opaską lub klipsem, albo związała w koński ogon – wyglądała wtedy jak rówieśnica Carlie. Miała wielkie, niebieskie oczy – nie szaroniebieskie, a intensywne, jak polne kwiaty i brwi, które marszczyła w chwilach irytacji i koncentracji, a unosiła, gdy była zrelaksowana – zastanawiałem się, jak zachowywały się w momencie zaskoczenia. Była średniego wzrostu. Smukła, a jednak krągła.
Jej paznokcie były krótkie i niepolakierowane. Nie zauważyłem nigdy, by je obgryzała, więc musiała je obcinać, aby lepiej imitować grę na instrumencie. Chciałbym móc podłączyć do niej słuchawki i usłyszeć muzykę, która grała jej w głowie, gdy poruszała palcami. Byłem ciekaw, na jakim instrumencie grała – jakbym potrafił wychwycić uchem różnicę pomiędzy skrzypcami a wiolonczelą.
Panuje fałszywe przekonanie, że kiedy się jest artystą, to jest się twórczym i kreatywnym w podejściu do wszystkiego. W odniesieniu do niektórych ludzi – na przykład mojej mamy – tak było istotnie, ale nie dzieje się tak wobec wszystkich. Gdy byłem młodszy, ludzie dziwili się, że nie gram na żadnym instrumencie, nie maluję, nie piszę wierszy. Ale ja zawsze byłem artystą w jednej tylko dziedzinie. Rysunku. I tylko w niej. Nawet moje tatuaże powstały z przeniesienia wzoru naszkicowanego ołówkiem na papierze na moją skórę – igłą i tuszem.
Po wtłoczeniu sobie do głowy nudnego rozdziału o kalibracji czujnika zbliżeniowego na ćwiczenia z pomiarów, wrzuciłem podręcznik do plecaka i wyjąłem szkicownik. Pozostał jeszcze kwadrans wykładu Hellera. Pobiegłem wzrokiem do Jackie Wallace, która siedziała kilka rzędów niżej, z podbródkiem opartym na dłoni. Moja ręka mimowolnie, bez udziału świadomości, zaczęła ją szkicować. Ogólne zarysy pojawiły się na kartce, zanim dotarło do mnie, co robię. Nie byłem w stanie oddać na papierze jej poruszających się palców, ale uchwyciłem uwagę, z jaką przysłuchiwała się wykładowi – albo udawała, że się przysłuchuje.
– Ci spośród was, którzy nie zamierzają specjalizować się w ekonomii, mogą zadawać sobie pytanie: Dlaczego marnuję swój czas na naukę ekonomii? – mówił Heller. Westchnąłem, bo wiedziałem z góry, co zaraz nastąpi. Znałem już na pamięć przebieg wykładu. – Ponieważ rejestrując się jako bezrobotni, będziecie przynajmniej wiedzieli dlaczego.
Zgodnie z przewidywaniem z gardeł kilku uważnych słuchaczy wyrwał się pomruk. Powstrzymałem się od przewracania oczami, bo po czterech semestrach oswoiłem się już z takimi gładkimi gadkami. Ale Jackie uśmiechnęła się, widoczny z mojego miejsca kącik jej ust uniósł się, podobnie jak wypukłość policzka.
A więc. Lubiła oklepane dowcipy.
A jej chłopak był jednym z tych, z których gardeł wyrwał się pomruk.
* * *
Tego popołudnia odbyła się moja pierwsza sesja tutoringu w tym semestrze. Przez pierwsze dwa tygodnie wykładów studenci byli zawsze pełni optymizmu, nawet jeżeli już zaczynali zostawać w tyle. Możliwe, że dzisiaj na sesji pojawi się zaledwie garstka studentów – albo nawet nikt.
W pierwszym semestrze mojego asystowania Hellerowi na pierwszych zajęciach pojawiła się tylko jedna osoba – współlokatorka dziewczyny, z którą przespałem się dwa tygodnie wcześniej. Ledwo pamiętałem dziewczynę, z którą spędziłem zaledwie kilka godzin, ale jej współlokatorkę rozpoznałem w jednej chwili, ponieważ nad jej łóżkiem wisiała gigantyczna tablica pełna ekshibicjonistycznych selfies. Które mnie… rozpraszały. Czułem się jak pod okiem półnagich obserwatorek. Przyłapałem się na rozważaniach – w najmniej odpowiednim momencie – co ona zrobi w czasie Weekendu Rodzicielskiego. Zasłoni je tablicą układu okresowego pierwiastków i podobizną Alberta Einsteina?
Tak więc w czasie mojego pierwszego w życiu występu w roli tutora rysowałem wykresy na białej tablicy i wyjaśniałem różnice pomiędzy tendencją spadkową popytu a spadkiem popytu jednej studentce. Jednej studentce, która nie przejmowała się tym, że widziałem galerię jej zdjęć topless. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy, gdzie indziej zresztą również nie, naprawdę, i przez całą godzinę czułem się potwornie niezręcznie, ponieważ poza nami w klasie nie było nikogo.
Dzisiaj pojawiły się cztery osoby, szalenie zaskoczone tym, że poza nimi nie pojawił się nikt więcej z tak znacznej grupy studentów. Nie było wśród nich ani Kennedy’ego Moore’a, ani Jackie Wallace. Co sprawiło mi zarówno ulgę, jak i zawód – a nie miałem prawa do żadnego z tych uczuć.
– Już trzeci semestr jestem asystentem doktora Hellera – powiedziałem, patrząc na ich twarze. Cztery pary urzeczonych oczu wpatrywały się we mnie z pierwszego rzędu miejsc w niewielkiej salce lekcyjnej. – W ubiegłym roku wszyscy, którzy brali udział w sesjach dwa albo trzy razy w tygodniu, zaliczyli semestr na A albo B.
Oczy otwarły się szerzej, słuchacze byli pod wrażeniem. Najwyraźniej uznali, że w pracy potrafiłem czynić cuda.
A tak naprawdę? W sesjach uczestniczyli regularnie szczególnie aktywni studenci, którzy opuszczali wykłady jedynie z powodu nagłych wypadków lub śmierci. Czytali lektury dodatkowe i wypełniali dobrowolne testy po każdym rozdziale. Rozwiązywali zadania na dodatkowe punkty. Naukę traktowali jako priorytet i większość z nich zaliczyłoby znakomicie ekonomię i bez mojej pomocy.
Ale dane statystyczne dawały mi poczucie bezpieczeństwa w pracy, dlatego się nimi posługiwałem.
Udział w wykładach, sesje, przygotowywanie zestawów zadań oraz prowadzenie indywidualnych zajęć, w kampusie albo drogą mailową, zajmowało mi łącznie piętnaście godzin tygodniowo. Te godziny pokrywały jedną czwartą czesnego. Asystentura u Hellera nie była tak lukratywnym zajęciem jak Praca Numer Jeden – służba parkingowa w kampusowej policji, czy Praca Numer Dwa – stanie za ladą kampusowego Starbucksa, ale zdecydowanie mniej stresująca od tamtych obu.
Dopóki nie pojawiła się ona.ROZDZIAŁ 3
LANDON
Tata nawet nie zauważył, że rzuciłem hokej. Nie zauważył też, że odseparowałem się od przyjaciół i nie miałem życia towarzyskiego. Zajął się jedynie załatwieniem samochodu, który odbierał mnie codziennie ze szkoły, ponieważ zanim wysiadłem z jego auta pierwszego dnia po powrocie do szkoły, zapytałem go, jak mam po lekcjach dostać się do domu.
Oczy ukrył za okularami firmy Ray-Bans, żebym nie musiał patrzeć na rozpacz, która rozpalała się w nich za każdym razem, kiedy uświadamiał sobie, że mamy już nie ma i już nigdy nie zrobi czegoś, co zawsze robiła. I co ktoś będzie teraz musiał robić za nią. Na przykład odbierać mnie z prywatnej szkoły, oddalonej o dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem. Alternatywą było metro, którym nie wolno mi było dotąd jeździć samemu, a potem przejście jeszcze na piechotę kilku przecznic.
Już miałem na ustach słowa: ,,Pojadę po prostu metrem, mam przecież trzynaście lat’’, kiedy tata znalazł odpowiedź.
– Ja... przyślę samochód, który odwiezie cię do domu. Będziesz wolny o trzeciej?
– Wpół do czwartej. – Zarzuciłem plecak na ramię i wysiadłem. Rósł we mnie gniew. Byłem załamany, miałem w duszy głębokie pęknięcie, mobilizowałem siły, żeby się nie rozsypać.
Poranki były jeszcze chłodne, ale nie tak zimne, by można widzieć swój oddech. Dzieci, które już przyszły do szkoły, kręciły się przed wejściem w oczekiwaniu na pierwszy dzwonek, podczas gdy pozostałe wysiadały z samochodów rodziców. Nikt nie wchodził do środka. Wszystkie głowy odwracały się w moją stronę, wszystkie oczy gapiły się na mnie. Rodzice również, żaden samochód nie odjeżdżał od krawężnika. Wszyscy się zatrzymali – tkwili w zawieszeniu i obserwowali. Czułem na sobie ich spojrzenia jak tuziny maleńkich reflektorków.
– Landon?
Odwróciłem się do taty z irracjonalną nadzieją, że każe mi wracać do samochodu. Że zabierze mnie z powrotem do domu. Albo weźmie mnie ze sobą do pracy. Wszystko jedno, byle mnie tu nie zostawiał.
Nie chciałem tutaj być. Nie chciałem.
– Masz klucz od domu?
Kiwnąłem głową.
– Przyślę samochód o piętnastej trzydzieści. Wrócę wcześniej do domu. Najpóźniej o siedemnastej trzydzieści. – Zacisnął zęby. – Zarygluj drzwi po wejściu do domu. I sprawdź okna.
Znowu kiwnąłem głową i zatrzasnąłem drzwi po stronie pasażera. Popatrzył na mnie przez okno i znowu obudziła się we mnie szaleńcza nadzieja, że nie zostawi mnie tutaj. Obudziła się i zgasła. Uniósł rękę i odjechał.
Dlatego nie przypomniałem mu nigdy o treningu hokeja. Po prostu przestałem przychodzić.
Kiedy trener w końcu zadzwonił do mnie, powiedziałem, że rezygnuję. Zasugerował, że powrót do dawnego rozkładu zajęć byłby dla mnie dobry, pozwoliłby mi stanąć na nogi. Powiedział, że mogę wrócić na poprzednią pozycję. Że drużyna udzieli mi wsparcia – że chłopcy rozmawiali na temat umieszczenia kalkomanii z inicjałami mojej mamy na kaskach albo wyszyciu ich na rękawach koszulek. Milczałem jak głaz i czekałem, aż trener sam zrozumie, że nie będę z nim rozmawiał i że nie przyjdę.
Nie wiem, czy tata dalej płacił, czy też przestali przysyłać mu rachunki i nic mnie to nie obchodziło.
* * *
Przedtem podobała mi się pewna dziewczyna. (Teraz już wszystko było przedtem albo potem). Dziewczyna-przedtem miała na imię Yesenia. Po zakończeniu roku szkolnego w siódmej klasie, nie widzieliśmy się przez całe lato, ale pisaliśmy do siebie SMS-y i przyjaźniliśmy się online, wymienialiśmy w mediach społecznościowych zrozumiałe tylko dla nas komentarze, co przypominało flirtowanie za pomocą chorągiewek. Cool fotka. Haha, znakomity. Ładne oczy. Ten ostatni był od niej, jeden z tuzina komentarzy na temat filmu, jaki mama nakręciła ze mną na plaży dziadka, kiedy stałem na desce surfingowej o zachodzie słońca.
Tylko jej komentarz miał dla mnie znaczenie. To były najśmielsze słowa, jakie jedno z nas skierowało pod adresem drugiego.
Urosłem tego lata. To dobrze, bo w siódmej klasie byliśmy z Yesenią tego samego wzrostu, a wzrost miał dla dziewczyn znaczenie – chciały nosić wysokie obcasy i nie być wyższe od chłopaka. Przybyły mi trzy cale i liczyłem, że na tym się nie skończy. Tata miał ponad sześć stóp. Żaden z moich dziadków nie był taki wysoki.
Yesenia, jedyna córka ambasadora Salwadoru, była śliczna i ciemna, miała krótkie, jedwabiste włosy i ogromne, brązowe oczy, które obserwowały mnie w salach lekcyjnych i przez stół podczas lunchu. Mieszkała w budynku z piaskowca w Dupont Circle. Dwa tygodnie wcześniej rozmawiałem z mamą, żeby pozwoliła mi samemu pojechać metrem do domu Yesenii, ale nie miałem odwagi zapytać jej samej, czy mogę ją odwiedzić.
W drugim tygodniu szkoły udało mi się przyłapać ją bez wianuszka koleżanek – rzadka okazja u trzynastoletnich dziewcząt.
– Hej, nie miałabyś ochoty pójść w sobotę do kina? – wyrzuciłem z siebie zaproszenie. Podniosła na mnie oczy, miałem nadzieję, że zauważyła te trzy cale. Była najwyższą dziewczynką w klasie. Niektórzy chłopcy musieli podnosić oczy na nią. – Ze mną? – Uściśliłem, bo nie odpowiedziała od razu.
– Um… – Bawiła się nerwowo trzymanymi w rękach książkami, a moje serce waliło w rytmie słów: cholera, cholera, cholera, dopóki nie odpowiedziała. – Nie wolno mi jeszcze wychodzić nigdzie z chłopcami.
Teraz z kolei ja zacząłem bawić się nerwowo książkami.
– Ale może… mógłbyś przyjść do mnie i obejrzeć razem ze mną film u mnie w domu? – Wahała się, jakby podejrzewała, że odrzucę jej propozycję.
Czułem się tak, jakby mi najpierw wylano na głowę wiadro zimnej wody i odepchnięto, a potem obdarzono pocałunkiem, ale tylko kiwnąłem głową z udawaną nonszalancją. Przecież tylko zaprosiłem dziewczynę na randkę. Nic wielkiego.
– Tak, oczywiście. Wyślę ci SMS.
Jej przyjaciółki pojawiły się na końcu korytarza, zawołały ją, przyglądając mi się z ciekawością.
– Cześć, Landon – odezwała się jedna z nich.
Odpowiedziałem na pozdrowienie z uśmiechem i odwróciłem się z rękami w kieszeniach. Pod nosem mruczałem: yes, yes, YES, jakbym wbił gola do bramki tuż pod kolanem bramkarza. Do soboty pozostało tylko pięć dni.
Dwadzieścia cztery godziny później moje życie zmieniło się w potem.
LUCAS
– Jesteś. Kompletnym. Dupkiem!
Zacisnąłem usta, żeby powstrzymać cisnącą się odpowiedź: Wow. Tego jeszcze nigdy nie słyszałem.
I nadal wypełniałem bilet parkingowy, na szczęście był już prawie gotowy.
Współczułem ludziom, których czas minął, zanim zdążyli wrócić do samochodu. Współczułem ludziom, którzy parkowali na niezbyt wyraźnie zaznaczonych strefach zakazu. Ale nie współczułem studentce, która zaparkowała pod samą tablicą z napisem PARKING WYŁĄCZNIE DLA NAUCZYCIELI AKADEMICKICH.
Gdy przekonała się, że ani jej wygląd, ani obelgi nie skłoniły mnie do przerwania wypisywania kwitu, a nawet do spojrzenia na nią, zastosowała inną taktykę.
– Daj spokój, proooszę. Stałam tu najwyżej dziesięć minut! Przysięgam!
Taaak, akurat.
Wyrwałem mandat z bloczku i wyciągnąłem w jej stronę. Skrzyżowała ramiona i spiorunowała mnie wzrokiem. Wzruszyłem ramionami, wyjąłem kopertę, wsunąłem do niej mandat i włożyłem za wycieraczkę.
Kiedy odwróciłem się, żeby wrócić do wozu, którym objeżdżałem w kółko teren parkingu, wrzasnęła:
– Jebany małpi skurwysyn!
To rzeczywiście było coś nowego. Punkt dla ciebie, Panienko z Niebieskiego Mini Coopera.
Nie byłem pewien, czy płacili mi wystarczająco dobrze, żebym znosił tego typu obelgi. Z całą pewnością nie robiłem tego dla prestiżu. Nie dla prestiżu chowałem długie włosy pod poliestrową czapkę, w której czubek głowy palił mnie żywym ogniem, kiedy stałem na słońcu w upalne dni, czyli przez jakieś siedemdziesiąt procent roku. I na czas służby zdejmowałem za dodatkową opłatą kolczyk z wargi. Na szczęście miejsce przekłucia zagoiło się już wiele lat temu. Nosiłem również uniform, który różnił się diametralnie od reszty mojej garderoby.
Chyba właśnie te trzy rzeczy uchroniły mnie przed rozpoznaniem przez studentów, którym popsułem dzień, chociaż zdarzyło się kilkakrotnie, że siedzieli obok mnie na wykładach.
– Przepraszam! Yoo-hoo!
Tego typu okrzyków można oczekiwać raczej od babci – ale nie, to był profesor termodynamiki, na którego wykłady chodziłem ubiegłej wiosny. Cholera. Schowałem bloczek mandatów do kieszeni i modliłem się w duchu, żeby to nie był Pan Nowiutkiego Jak Spod Igły Mercedesa, za wycieraczkę którego włożyłem przed chwilą mandat za zajęcie dwóch miejsc parkingowych. Nigdy bym nie podejrzewał, że dr Aziz mógłby być takim palantem, ale ludzie często głupieją za kierownicą. Zrównoważony, rozsądny obywatel potrafił zmienić się w wariata drogowego.
– Tak, proszę pana? – odpowiedziałem, już spięty.
– Potrzebuję kabla do odpalenia! – Dyszał, jakby przebiegł przez całe boisko do futbolu.
– Oczywiście. Niech pan wsiada. Gdzie pański samochód? – Zignorowałem dziewczynę z mini coopera, która mijając nas, pokazała mi środkowy palec.
Doktor Aziz powstrzymał się od komentarzy, choć najwyraźniej nie był przyzwyczajony do gestu, który dla mnie stał się już rutyną. Uniósł tylko brwi i wdrapał się na miejsce pasażera. Mocno złapał się obu rękami siedzenia, kiedy odkrył, że nie było pasa bezpieczeństwa.
– Dwa rzędy dalej – pokazał. – Tamten zielony taurus.
Zwolniłem, żeby nie wypadł przez otwarty bok wozu, kiedy na końcu rzędu zrobiłem zwrotkę w kształcie litery U i nagle naszła mnie refleksja, że w swej normalnej, znacznie mniej przystępnej postaci, nie byłbym tak skłonny do puszczania płazem obelg jak na parkingu. Patrolując teren kampusu w tym błazeńskim przebraniu, byłem żywym celem ataków.
Kiedy silnik samochodu Aziza zaskoczył, zdjąłem kable i opuściłem maskę.
– Musi pan doładować albo wymienić akumulator. To pudło pozwoliło odpalić, ale nie naładowało baterii. – Wiedziałem, że profesor inżynierii nie potrzebował takich rad, ale… zakładałem, że mnie nie poznał.
Błąd.
– Tak, tak, panie Maxfield. Wydaje mi się, że na tyle jestem obeznany z działaniem samochodu. – Roześmiał się, nadal lekko zdyszany. – Ale to nawet dobrze, że pana spotkałem. Dziś rano robiłem w myślach przegląd dawnych studentów. Skontaktowałem się z niektórymi z nich i zaprosiłem ich do złożenia aplikacji o udział w projekcie badawczym, który zaczyna się w następnym semestrze. Celem badań jest wynalezienie wytrzymałych materiałów miękkich, które zastąpią używane obecnie i łatwo ulegające zniszczeniu wskutek oddziaływania sił termodynamicznych – takich jak te służące do podawania leków czy inżynierii tkankowej.
Wiedziałem wszystko o projekcie badawczym doktora Aziza – wzbudził prawdziwy entuzjazm i wywołał ożywioną dyskusję w gronie inżynierów-zapaleńców na spotkaniu stowarzyszenia Tau Beta Pi w zeszłym miesiącu.
– Jesteś na ostatnim roku, prawda?
Uniosłem brwi i kiwnąłem głową, zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć.
– Hmm. Zasadniczo jesteśmy zainteresowani studentami z pierwszych lat, bo dłużej pozostaną na uczelni. – Zachichotał, ale potem spoważniał i przyjrzał mi się z namysłem. – Nieważne, skompletowanie odpowiedniego zespołu do tego projektu ma zasadnicze znaczenie, a sądzę, że ty byłbyś wartościowym nabytkiem. Oczywiście, jeśli jesteś tym zainteresowany. Ta praca zostałaby odnotowana w twoim indeksie jako udział w projekcie specjalnym, a ponieważ otrzymaliśmy grant, będziemy w stanie zaoferować niewielkie stypendium wybranej grupie.
O, cholera. Wyrwałem się ze stuporu.
– Jestem zainteresowany!
– To dobrze, doskonale. Podaj mi wieczorem swój email, to wyślę ci formularz aplikacji. Mam obowiązek informowania wszystkich aplikantów, że ich udział w zespole nie jest zagwarantowany. Prawdopodobnie będą potem rozchwytywani na rynku pracy. – Nie żartował. Paru z moich kolegów byłoby gotowych wepchnąć mnie pod samochód, żeby zapewnić sobie miejsce w tym zespole. – Ale… – dodał z konspiracyjnym uśmiechem – …myślę, że znajdziesz się w czołówce kandydatów.
* * *
Tego dnia Heller zrobił studentom pierwszy test, więc byłem zwolniony z obowiązku uczestniczenia w zajęciach. Zamiast dłużej pospać, co zrobiłby każdy normalny student, zgłosiłem się na dodatkowy dyżur w kampusowej policji, jak głupi. Chyba zapomniałem już, co to jest relaks i odpoczynek. Przez cały cholerny czas pracowałem – zarobkowo albo jako wolontariusz. I studiowałem.
Niebiosa otwarły się około siódmej rano, niespodziewana burza zalała ziemię potokami wody akurat wtedy, kiedy powinien nastąpić wschód słońca, więc postanowiłem wygodnie przewieźć tyłek samochodem Hellera, zamiast moknąć na swoim motocyklu. Pomogłem mu przenieść stertę książek z samochodu do gabinetu, umówiliśmy się co do godziny powrotu i ruszyłem do bocznego wyjścia.
Przez tych kilka minut, które spędziłem w budynku, zdążyło wyjść słońce, ale z drzew i okapów budynków nadal spadały grube krople wody na studentów, którzy brnęli przez kałuże albo przeskakiwali niewielkie strumienie. Nad głową gromadziły się już jednak niskie, szare chmury, więc wiedziałem, że słońce pokazało się najwyżej na pięć minut, ale liczyłem, że zdołam dotrzeć do komisariatu kampusowej policji przed następną ulewą.
Jeżeli nadal będzie lało – a wszystko wskazywało, że tak – to zamiast wypisywać mandaty na parkingu, zostanę uwięziony w budynku i będę odbierał telefony oraz uzupełniał akta w teczkach ustawionych w szafach pod ścianą departamentu. Porucznik Fairfield miał zawsze zaległości. Żywiłem ciężkie podejrzenia, że on nigdy nie uzupełniał akt. Czekał po prostu na deszcz i zrzucał na mnie całą nudną, papierkową robotę. O dziwo, wolałem znosić wściekłość studentów, personelu i pracowników naukowych, niż przez cały dzień tkwić w komisariacie.
I przez cały dzień nie zobaczyć Jackie Wallace.
Dość tego. Włożyłem okulary przeciwsłoneczne i przytrzymałem drzwi przed trzema dziewczętami, które nie zwróciły na mnie uwagi i kontynuowały rozmowę, jakbym był służącym albo robotem, zainstalowanym tu specjalnie po to, by otwierać przed nimi drzwi. Cholerny uniform.
A potem dostrzegłem ją. Rozbryzgiwała wodę w kałużach kaloszami w żółte stokrotki. Stałem jak posąg, trzymając otwarte drzwi, choć była jeszcze daleko od wejścia i w ogóle mnie nie zauważyła – ani nikt wokół niej. Wiedziałem, że wejdzie tędy. Za mniej więcej minutę miała test z ekonomii. Nigdzie nie widziałem Kennedy’ego Moore’a.
Torba zaczęła jej się zsuwać z ramienia, więc uniosła bark, nie przestając zmagać się z oporną parasolką w żółte stokrotki, pasującą do kaloszy. Pełna niepokoju mowa ciała oraz fakt, że nigdy dotychczas nie spóźniła się na wykład – ani nie przyszła bez swojego chłopaka – świadczyły, że tego ranka zaspała. Parasolka ciągle nie chciała się zamknąć.
– Cholera jasna! – mamrotała, potrząsając nią i wciskając raz za razem oporny guzik.
Parasolka złożyła się wreszcie, Jackie uniosła wzrok i zobaczyła mnie trzymającego otwarte drzwi.
Miała mokre włosy. Była bez makijażu, a koniuszki jej rzęs były sklejone wodą – najwyraźniej deszcz złapał ją w drodze z dormitorium lub z samochodu. Widziałem jej wilgotną skórę, wciągnąłem w płuca jej oddech, spojrzałem w jej cudowne oczy – i jej bliskość o mało nie zwaliła mnie z nóg. Pachniała kapryfolium – doskonale znałem ten zapach. Mama posadziła krzew kapryfolium przy ścianie niewielkiego budyneczku na podwórzu za domem, w którym urządziła swoją pracownię. Każdego lata przez otwarte okna napływał do wnętrza słodki zapach kwiatów w kształcie trąbek. Gdy mama pracowała nad obrazami na jesienne wystawy w galerii, ja siedziałem po drugiej stronie zniszczonego stołu i rysowałem postaci z gier wideo, robaki albo bebechy zepsutych mechanizmów. Tata pozwalał mi rozbierać je na części.
Na mój widok na twarzy Jackie pojawił się uśmiech zaskoczenia, zastępując gniewny grymas skierowany do nieposłusznej parasolki.
– Dziękuję – powiedziała, wchodząc do budynku.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem, choć zniknęła już w oddali. Spieszyła się na zajęcia, na których pełniłem rolę asystenta. Do chłopaka, który na nią nie zasługiwał.
Już od bardzo dawna nie pozwalałem sobie na tak nieosiągalne marzenia.