- W empik go
Tak miało być - ebook
Tak miało być - ebook
Czy podczas jednych wakacji może zmienić się wszystko?
Mia jest nieustraszoną marzycielką. Mieszka ze swoją mamą Nylą i ojczymem Benem w Cape May w New Jersey. Kocha bez, szum oceanu, baseball i swojego prawdziwego tatę, Cadena, który niestety mieszka daleko. Wiedzie spokojne życie, ale wszystko zmienia się, kiedy do miasteczka sprowadza się tajemnicze rodzeństwo, Sophie i Nicholas.
„Tak miało być” to opowieść o dorastaniu, pierwszej miłości, ale także o determinacji, rodzącej się przyjaźni, szczerości, marzeniach i tym, co w życiu jest najważniejsze. Mia chce wygrać zarówno w miłości, jak i na boisku. Czy zdoła połączyć te dwie światy?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-279-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAK MIAŁO BYĆ
Lato w Cape May zapowiadało się pięknie.
Wiem, że tak właśnie powinno się zaczynać opowieści. Nie jestem w tej dziedzinie specjalistką, ale rozumiem ideę pierwszych zdań. Są ważne! Może nie tak ważne jak baseball – przynajmniej dla mnie – ale z pewnością ważne.
Tak czy inaczej, zapowiadało się piękne lato i dosłownie czułam to nosem, choć gdyby ktoś uprzedził mnie wtedy, jak wiele zmieni się w nadchodzących miesiącach, nie uwierzyłabym i kazałabym temu komuś spadać – nawet Sophie.
Sophie jest moją przyjaciółką, najlepszą – choć nie znamy się długo. Przeprowadziła się do Cape May zaledwie dwa miesiące temu i wylądowała w mojej klasie na sam koniec roku szkolnego, co było zaskoczeniem dla wszystkich poza nią.
Od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Złapanie kontaktu nie było trudne, ponieważ, poza podobnym poczuciem humoru i stylem ubierania się – które sprawiły, że z miejsca poczułam do niej sympatię – okazało się, że łączy nas też zamiłowanie do baseballu i Sophie tak samo jak ja zapisała się do letniej ligi. Gwarantowało nam to wspólne spędzanie czasu co najmniej cztery razy w tygodniu przez dwanaście tygodni wakacji, aż do międzymiastowego meczu pod koniec sierpnia.
Kiedy inni odwiedzali rodziny w innych stanach albo lecieli na wakacje do Europy, my postanowiłyśmy dać sobie w kość i grać. Jak widzicie, to niezła baza dla nowej najlepszej przyjaźni.
Ale jest coś jeszcze… Ja też w pewnym sensie jestem tu obca. Tylko że mam trochę większy staż. Moja mama, Nyla, najwspanialsza kobieta na świecie, pochodzi z New Jersey i to właśnie tu postanowiła wrócić po rozstaniu z tatą. Starałam się ją zrozumieć i kiedy się tu przeprowadziłyśmy, próbowałam patrzeć na Cape May jej oczami, które wyglądały zupełnie jak moje, i uśmiechać się jej uśmiechem, który oczywiście wyglądał identycznie jak mój, ciesząc się z tych wszystkich drobnych przyjemności, które daje życie w malowniczym miasteczku nad brzegiem oceanu. Od małych plaż po zapach białego bzu, którego akurat w tej części Stanów jest mnóstwo. Zdziwiłam się, kiedy odkryłam, że nikt nie zwraca na niego uwagi, gdy rozkwita w maju. Było dla mnie nie do pomyślenia, że można się przyzwyczaić do tak pięknego zapachu i nie zachwycać się nim przy każdej okazji. Uwielbiałam go, a moja mama o tym wiedziała i każdej wiosny wstawiała mi do pokoju wazon z kilkoma gałązkami.
Tak w ogóle to jestem identyczna jak mama, dosłownie skóra zdarta z niej, choć ona zdecydowanie mniej czasu poświęca swoim włosom i najczęściej nosi je związane niedbale na czubku głowy. Kok porusza się energicznie za każdym razem, kiedy mama włącza głośno muzykę i krzyczy: „Śpiewaj ze mną, Mia! Śpiewaj! No dalej, nie bądź taka sztywna!”.
Udaję wtedy, że śpiewam, bo oczywiście tylko poruszam ustami, ale tańczymy razem i to zawsze jest bardzo spoko.
Co więcej, kiedy poznała Benjamina, w końcu zobaczyłam, jak bardzo może być szczęśliwa. I wtedy też poczułam ulgę. Szczerze mówiąc, kiedy wszystko zaczęło się układać, nawet Cape May zaczęło mi się bardziej podobać. Zaczęłam czuć się częścią tego miasta i naszego nowego życia.
Benjamin, do którego od zawsze mówiłam Ben, ma mocno kręcone, czarne włosy, nosi okulary o cienkich szkłach i eleganckie, lekkie, schludne sweterki. Wygląda trochę, jakby wyrwał się z filmu Tima Burtona albo Wesa Andersona, gdyby w tych filmach oczywiście były kluby crossfitowe. Od początku mocno mnie zastanawiało, że jest zupełnym przeciwieństwem mojego taty – no może poza tym, że obaj są dość dobrze zbudowani, co jasno sugeruje, że mama, mimo artystycznej duszy, po prostu lubi wysportowanych przystojniaków.
Zakochali się na zabój, wzięli ślub i nagle minęło pięć lat mojego życia w malowniczym Cape May. Trafiłam do liceum i każdą wolną chwilę poświęcałam grze w baseball, jak mój tata, gdy był w moim wieku. Tak naprawdę to dzięki niemu złapałam tego bakcyla.
Pewne rzeczy jednak wcale się nie zmieniły. Na przykład to, że lubiłam chodzić sama na wybrzeże, żeby wsłuchiwać się w szum oceanu i wdychać zapach bzu. Nie myślałam wtedy o niczym szczególnym. Chłonęłam atmosferę – szept fal, który stopniowo przechodził w miły, uspokajający szum. Te chwile były tylko dla mnie, pozwalały mi się odnaleźć w codziennym bałaganie.
Kiedy złapałam kontakt z Sophie, postanowiłam pokazać jej okolicę i kilka moich ulubionych miejsc. Szybko się okazało, że nowa znajoma panicznie boi się mew.
– Nie, nie, nie! Jezu, tylko nie to!
Na widok pierwszego ptaka, który wylądował niedaleko niej, zerwała się do ucieczki. Na początku nie wiedziałam, o co chodzi.
– On paaatrzy na mnie! – wrzasnęła.
Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś, kto boi się ptaków. Może to jakaś trauma z dzieciństwa? Może podczas jakiegoś festynu opierzony drań wyrwał jej z rąk watę cukrową? Kiedy jednak ją o to dopytywałam, powiedziała, że nic takiego nie pamięta i że chodzi o to, jak na nią patrzą.
– Tragedia – stwierdziła z walącym sercem po kilku minutach biegu, kiedy tego pierwszego wspólnego dnia na plaży w końcu udało mi się ją dogonić. Zazwyczaj ubierała się na sportowo, jakby w każdej chwili była gotowa na trening albo mecz. Okazało się, że to również idealny ubiór do uciekania w popłochu.
– Fakt – przyznałam. – Szczególnie że mieszkamy nad oceanem.
Nie skomentowała tego, ale nigdy nie zapomnę narastającego w jej oczach strachu, kiedy dotarła do niej waga moich słów.
Razem z mamą i Benem mieszkamy w jednym z tych pięknych kolorowych domków niedaleko plaży. Ale prawie wszystko w Cape May wygląda jak z pocztówki.
W szkole opowiadano nam o cechach stylu wiktoriańskiego. Tłumaczono, skąd się wzięły – zaczynając od XIX wieku, przez Wielką Brytanię, aż po zwyczajnie większą dbałość o formę niż praktyczność – te wszystkie drewniane budynki z charakterystycznymi wieżyczkami, werandami, kolorowymi fasadami i zdobieniami. Większość domów w tej części New Jersey ma kolorowe drewniane elewacje, które dodają okolicy uroku i ciepła. Co więcej, w wielu domach w naszym sąsiedztwie można zauważyć jakieś zabytkowe detale na poręczach, oknach i elewacjach. Jest w tym coś wyjątkowego.
Najbardziej jednak spodobały mi się przestronne werandy, które okazały się idealne do relaksu na świeżym powietrzu, a zwłaszcza do cieszenia się letnimi wieczorami. Choć nam akurat trafił się duży balkon na pierwszym piętrze, z którego mamy niezły widok na okolicę i ocean – oraz nadjeżdżającego z końca ulicy dostawcę gazet, który rzucał naszą prasówkę wszędzie, tylko nie pod drzwi.
Kiedy tu zamieszkaliśmy, gazety rozwoził najstarszy syn Johnsonów, a później jego młodszy brat, którego Ben nazywał Rączka, bo, jak twierdził, miał on dwie lewe ręce. Tej wiosny zastąpił go najmłodszy Johnson. Jeździli tym samym rowerem, jakby kolejno z niego wyrastali i przekazywali go sobie wraz z całym inwentarzem i listą obowiązków. Bez względu na wiek rzucali jednak dokładnie tak samo, więc szybko się zorientowałam, że brak cela może być ich rodzinną cechą.
Jak się domyślacie, biorąc pod uwagę, że dużo czasu spędzałam na boisku i dość dużo wiedziałam na temat rzucania, doprowadzało mnie to do szału.
Ben czasami obserwował ich z balkonu podczas śniadań, które w weekendy jadaliśmy wspólnie, i rzucał teksty w stylu: „O! Tym razem nie wybił nam okna. Nyla, skarbie, słyszysz? Mia, idzie mu coraz lepiej, może weźmiesz go do drużyny?”.
To było jego specyficzne poczucie humoru. Zawsze, gdy to mówił, był śmiertelnie poważny. Dopiero po kilku latach zrozumiałam, że to ironia.
Tak czy inaczej, mimo że prawie każdego dnia tęskniłam za Atlantą, za tatą i za wspólnym oglądaniem meczów, okazało się, że w Cape May wcale nie jest tak źle i że może po prostu tak miało być.
Wspominałam, że zapowiadało się piękne lato? Rzeczywiście takie było – tylko nie spodziewałam się, jak w jego czasie zmieni się całe moje życie.
Mama miała obsesję.
Nie wiem, czy to dobre słowo, ale jak inaczej nazwać to, że codziennie budziła mnie o ósmej rano, bez względu na to, czy był to środek tygodnia, czy weekend? Poranne pobudki tak bardzo weszły mi w krew, że otwierałam oczy na kilka chwil przed tym, jak wchodziła do mojego pokoju, mówiąc: „Wstawaj, skarbie! Pobudka!”.
Stało się to w pewnym sensie naszym rytuałem.
Najczęściej odpowiadałam wtedy: „Mamo, nie śpię”, a ona rzucała: „Przecież widzę, że śpisz”. Wzdychałam wtedy: „Mamo, nie śpię, przecież z tobą rozmawiam”.
Czasami Ben wyłaniał się zza jej ramienia jak duch i mówił coś w stylu: „Śniadanie gotowe” albo „Pamiętaj, żeby wszystko spakować, OK?”.
To drugie wzięło się stąd, że raz rzeczywiście zapomniałam zabrać do szkoły projekt na zaliczenie z biologii i Ben jechał na pełnym gazie, by mi go dostarczyć na czas. Wpadł do klasy z moim drzewkiem bonsai dosłownie sekundę przed tym, jak dostałam pałę za nieprzygotowanie. Był zlany potem i wyglądał, jakby stoczył bitwę. Kiedy wszyscy moi znajomi z klasy, włącznie z panią Moss, spojrzeli na niego, wydukał coś pod nosem, z czego dało się zrozumieć tylko moje imię, a następnie bardzo powoli wszedł do klasy, jakby liczył, że dzięki temu mniej zwróci na siebie uwagę, postawił drzewko na mojej ławce i uciekł. Chyba do tej pory miał trochę żalu o te wszystkie piorunujące spojrzenia.
W trakcie roku szkolnego autobus zgarniał dzieciaki z okolicy na dwóch przystankach. Bliżej wybrzeża, czyli niedaleko nas, i odrobinę wyżej, gdzie droga zmieniała się w małą serpentynę. Czasami, gdy wybiegałam spóźniona – zazwyczaj zapominałam o kluczach albo telefonie – przebiegałam skosem, żeby dobiec na drugi przystanek. Kierowca, pan Timothy, przeważnie czekał chwilę, dopóki się nie wyłoniłam spomiędzy kolorowych budynków, najczęściej jednak byłam na czas na pierwszym przystanku. Obsesja mamy, by budzić mnie wcześnie, wynikała więc nie z mojej tendencji do spóźniania się, lecz raczej z faktu, że uwielbiała, jak coś się dzieje, i nie lubiła marnować ani chwili z, jak to określała, „kolejnego pięknego dnia”.
„Życie nie jest po to, żeby je przesypiać”, mawiała i rzeczywiście żyła wedle tej zasady.
– Śniadanie jest gotowe – oznajmił Ben, wychylając się zza mamy tamtego słonecznego dnia na początku wakacji. Odchodząc, dodał: – Sophie jest na dole, czeka na ciebie.
Najpierw zamrugałam, żeby upewnić się, że nie śnię, a później zerwałam się do pionu.
– Co? Przecież jest dopiero ósma? – zdziwiłam się. – Trening mamy o dziesiątej.
Ben tylko wzruszył ramionami i zniknął, jakby było mu wszystko jedno, czyli prawie tak jak zawsze, ale mama okazała się znacznie lepiej poinformowana.
– Powiedziała, że jej starszy brat naprawił w końcu samochód i podrzucił ją w drodze do pracy. Ruszaj się, skarbie, bo zjemy śniadanie bez ciebie.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze, przygładziłam rozczochrane włosy i próbowałam sobie przypomnieć, czy Sophie kiedykolwiek wspominała o tym, że ma brata.
– Dziwne – mruknęłam pod nosem. Wstałam i zaraz się potknęłam o stertę ubrań, a tracąc równowagę, wpadłam na krzesło obrotowe przy biurku, które dostałam od taty.
– I na litość – dodała mama. – Posprzątaj tu trochę.
Ogarnęłam się błyskawicznie.
Co prawda rozczesywanie włosów zajmowało mi sporo czasu – gdybym z taką samą zapalczywością szorowała zęby, to pewnie już dawno byłyby przezroczyste – ale po kilku minutach zbiegłam na dół zwarta i gotowa. Od razu założyłam ciuchy na trening: wysokie białe skarpetki, luźne spodenki sięgające trochę poniżej kolan, sportowy stanik, obszerną czerwoną koszulkę z moim nazwiskiem i numerem. Na głowę wsunęłam czapkę z daszkiem. Plecak z butami, kijem, rękawicą i ochraniaczami miałam przerzucony przez ramię.
Powitały mnie dźwięki muzyki z radia. Ben zrobił gofry. Jeżeli jego obecność – poza tym, że uszczęśliwiał mamę – wnosiła coś ważnego do mojego życia, to były to gofry. Robił je naprawdę nieźle i choć nie umywały się do naleśników mojego taty, i tak je bardzo lubiłam. Zawsze, gdy je przygotowywał, przypominał trochę szalonego naukowca, który nie do końca wie, co robi, ale nadrabia entuzjazmem.
– Dla ciebie zrobiłem na mleku bez laktozy – oznajmił na mój widok, stawiając talerz z goframi na wielkim drewnianym stole, przy którym jadaliśmy w tygodniu.
– Dzięki – odparłam, rzuciłam plecak obok krzesła i usiadłam naprzeciwko Sophie. – Hejka! Co tu robisz tak wcześnie?
Moja nowa przyjaciółka, ubrana w takie same ciuchy jak ja, rozpromieniła się na mój widok, ale była wyraźnie speszona obecnością moich rodziców. Miała przed sobą talerz pełen gofrów z bekonem i syropem klonowym, a na twarzy wyraz przerażenia, który mówił: jak ja to wszystko zjem?
Wydusiła z siebie szybkie:
– Byłam przejazdem… wiesz… i pomyślałam… że…
Ale nie dokończyła, bo pojawiła się moja mama. Jak gdyby nigdy nic, tanecznym krokiem, poruszając się w rytm piosenki z radia, podeszła do niej i bez ceregieli ściągnęła jej z głowy czapkę, a później, nadal podrygując, wymierzyła we mnie palec.
Co za wstyd, przeszło mi przez myśl. Westchnęłam i posłusznie również ściągnęłam czapkę. Obie wylądowały na pustym krześle.
– Chcesz bekonu? – zapytał Ben.
Skrzywiłam się na samą myśl.
– Jezu, nie – jęknęłam. – Syrop klonowy, masło orzechowe…
– Jajko? – zapytał, posyłając ukradkowe spojrzenie w kierunku Sophie.
Ta zmieszała się jeszcze bardziej.
– Ja w sumie… to ja… – zaczęła, a ja widziałam, że w jej głowie aż roi się od słów.
– Tak?
– No ja w sumie to nie jestem głodna – wyjaśniła. – Aż tak bardzo.
Ben spojrzał na moją mamę, która nucąc pod nosem, z wielkiej butli nalewała do szklanek sok pomarańczowy. Wyglądał, jakby potrzebował pomocy tłumacza, bo jakaś dzika osoba z plemienia nastolatek przemówiła do niego w obcym dialekcie.
– Nyla? – zwrócił się do niej, a ona spojrzała najpierw na Sophie, a później na mnie tym swoim bystrym spojrzeniem, które potrafiło prześwietlić na wylot.
– Zrób im jajka – powiedziała.
– Ben, Sophie mówi, że nie jest głodna – zauważyłam.
– Aż tak głodna – sprostowała Sophie, która najwyraźniej nie chciała wyjść na niewdzięczną.
– To zrobię jajka – powiedział Ben i wrócił do swojego laboratorium.
Znowu westchnęłam.
– Dziewczyny – zaczęła mama, stawiając przed nami szklanki z sokiem – przed wami trening. Musicie dobrze zjeść. Jeśli chcecie wygrać mistrzostwa pod koniec wakacji, musicie…
– Dużo ćwiczyć i dobrze jeść – dokończyłam za nią.
– Dziękuję, proszę pani – powiedziała Sophie, odgarnęła z twarzy kilka pasemek ciemnych włosów i upiła łyk ze szklanki.
– Dziękuję, proszę pani – przedrzeźniłam ją bezgłośnie, a ona wybuchnęła śmiechem i zakrztusiła się sokiem.
– Mów mi Nyla – odparła moja mama i poklepała ją po plecach.
Zawsze fascynowało mnie w mojej mamie to, że wszystkie, nawet najdziwniejsze sytuacje ogrywała tak, jakby były zupełnie normalne. Benjamin z kolei był sztywny jak kołek.
– O mało się nie udławiłam – szepnęła Sophie w moim kierunku z załzawionymi oczami. – Nie rób tak więcej…
Miałyśmy bardzo podobne poczucie humoru, więc byłam pewna, że gdyby mnie zrobiła to samo, też prawie bym umarła.
Kiedy byłyśmy w połowie śniadania – chwilę po tym, jak Ben wysprzątał kuchnię na błysk i zniknął, prawdopodobnie, żeby się wykąpać, przebrać i zamknąć w swoim biurze – mama się do nas dosiadła. Zapytała, czy w drodze do pracy podrzucić nas na boisko.
– Niee – odparłyśmy prawie jednocześnie. – Przejdziemy się.
– Na pewno?
– Jasne.
– Rozmawiałaś ostatnio z Cadenem? – zapytała mnie nagle, czym zbiła mnie odrobinę z tropu. Caden to mój tata.
– Pewnie – odparłam po chwili, lekko zaskoczona. – Codziennie z nim gadam.
Uśmiechnęła się.
– Pytam tylko… Wiesz, ten baseball, wiem, że ci zależy. Przyjedzie na mecz?
Zerknęłam w kierunku Sophie, która udawała, że zauważyła coś interesującego za oknem.
– Pewnie, że tak, obiecał.
I tyle. Pewnie powiedziałaby coś więcej, ale spojrzeniem dałam jej znać, żeby nie robiła mi wstydu. Te wakacje w całości miałam spędzić w Cape May, bo tata był zawalony pracą w Atlancie. Musieliśmy przełożyć moje tygodniowe odwiedziny i najwyraźniej bardzo ją to gryzło. Szkoda tylko, że miała tak kiepskie wyczucie czasu na zaczynanie takich rozmów.
– Przyjedzie na mecz – powtórzyłam dobitnie.
Mama patrzyła na mnie długo, a później bez słowa wzięła nasze czapki i nasunęła nam je na głowy, tak nisko, że prawie nic nie widziałyśmy.
– Dajcie dzisiaj czadu – powiedziała.
– Taki jest plan!
– Dawno się tak nie obżarłam – jęknęła Sophie.
Szłyśmy wzdłuż plaży, ale na tyle od niej daleko, żeby nie natknąć się na mewy. Słońce przyjemnie ogrzewało nasze twarze i wszystko wskazywało na to, że w okolicy południa nieźle przysmaży. Na szczęście wtedy już zejdziemy z murawy.
– Ja też – odparłam.
– Ten Benjamin jest naprawdę całkiem spoko – stwierdziła po długiej chwili, ale jak zobaczyła moją minę, szybko się wycofała. Wyciągnęła ze swojego jasnoniebieskiego plecaka jasnoniebieski bidon i dosłownie nabrała wody w usta.
– Nie, nie… spokojnie. Jest spoko. To znaczy ujdzie.
Trawiła przez chwilę moje słowa. Ekscytujące było to, że choć byłyśmy do siebie tak podobne, jeszcze niewiele o sobie wiedziałyśmy. Wiedziałam o Sophie, że mieszka z babcią, wiedziałam, kiedy mniej więcej przyjechała do Cape May, ale nie miałam już pojęcia o tym, że ma brata ani gdzie są jej rodzice. Pewnie zapytałabym wcześniej, ale wierzyłam, że jest lepiej, kiedy ludzie odkrywają się sami, we własnym tempie.
– Robi śniadania – oznajmiła, jakby było w tym coś niezwykłego, a po chwili dodała: – Odbiera cię z treningów. Z tego, co wiem, jest na wszystkich twoich meczach. No i jeszcze ta akcja z pracą domową…
– On nie robi tego dla mnie, tylko dla mojej mamy.
Sophie zwolniła kroku, przesunęła czapkę na tył głowy i podrapała się nad czołem, robiąc przy tym minę, jakby mózg jej wypadł albo komputer wewnątrz jej głowy się zawiesił.
– Ale to chyba dobrze, nie?
Odwróciłam się i przez chwilę szłam po chodniku tyłem, patrząc, jak znowu zaczyna się za mną guzdrać.
– Mówiłam ci, że ujdzie. To skomplikowane.
– Rozumiem – odparła, przyśpieszając, jakby doskonale rozumiała słowo „skomplikowane”. Wyglądała całkiem zabawnie, gdy biegła.
– Nie mówiłaś wcześniej, że masz brata – zagadnęłam ją, kiedy doszłyśmy do skrzyżowania przy Jefferson Street. Za dziesięć minut miałyśmy dotrzeć na boisko.
– Nie? – zdziwiła się. – Mówiłam ci.
– Nie-e.
– Ta-ak – rzuciła, idąc ze mną ramię w ramię. – Mówiłam ci!
– To jak ma na imię?
Sophie była bezapelacyjnie najlepszą uczennicą, jaką znałam, i jedyną osobą w klasie ze stypendium, ale tego dnia sprawiała wrażenie wyjątkowo otępiałej.
– Jak to jest, że na lekcjach trajkoczesz jak z nut i zgarniasz same piątki, a dzisiaj nie potrafisz wydusić słowa?
– Spadaj! – rzuciła. – Po prostu dużo się dzieje. Poza tym zjadłam tyle gofrów, że dziwię się, że z przejedzenia nie dostałam paraliżu twarzy.
– Na pewno wszystko OK?
– Tak – odpowiedziała z przekonaniem. – Wszystko dobrze.
– To jak ma na imię twój brat? – Tak naprawdę mnie nie interesował, chciałam tylko dowiedzieć się czegoś więcej o niej.
– Nicholas.
– Nigdy go nie widziałam. Ukrywasz go?
– Nie jest specjalnie towarzyski i w sumie cały czas pracuje, więc nawet nie było kiedy. Może poznasz go dzisiaj. Wczoraj naprawił samochód i zaoferował się, że w trakcie dnia, jeżeli będzie miał przerwę, to może mnie przechwycić. Poproszę go, żeby odwiózł cię do domu…
– Spokojnie. Nie ma potrzeby. Ben pewnie jak zawsze będzie czekał w okolicach południa z zakupami. Będzie tylko marudzić i mnie poganiać.
– To w ogóle ciekawe, że twój ojczym pracuje z domu. Może po ciebie przyjechać o każdej porze dnia i nocy.
Zamilkłam, bo nigdy nie pomyślałam o tym w ten sposób.
– Niby tak – odparłam po chwili. – Ale nie zmieniaj tematu… Ten twój brat brzmi na strasznie poważnego. Ile ma lat? Trzydzieści? – zakpiłam.
– Spadaj! – odparła i chichocząc, szturchnęła mnie w ramię.
– Sto?
– Dziewiętnaście.
Przyjrzałam się przyjaciółce i milczałam przez chwilę. Próbowałam sobie wyobrazić jej brata, ale nie potrafiłam. Sophie w wersji „chłopak” jakoś kompletnie mi się nie składała.
– Gadałaś już z rodzicami o imprezie? – zapytała.
Zmrużyłam oczy i skrzywiłam się, co miało oznaczać, że jeszcze nie.
– Nie wiem, jak się do tego zabrać. Nie ma okazji.
– Nie ma? Twoi rodzice… przepraszam, twoja mama i Ben sprawiają wrażenie dosyć wyluzowanych.
– Pogadam z nimi. Słowo. A jak twoja babcia?
Sophie wzruszyła ramionami.
– Powiedziała, że jeżeli wrócę normalnie, a nie w worku na zwłoki, to mogę iść.
Zaczęłam się śmiać. Impreza, o której rozmawialiśmy, to święto lata. Miało być na niej pół szkoły – to pół, które nigdzie nie wyjechało, cała nasza drużyna i mnóstwo innych ludzi z Cape May. To było swego rodzaju miejscową tradycją i ta perspektywa ewidentnie była dla Sophie ekscytująca. Ognisko, muzyka, rozgwieżdżone niebo. Kto by przypuszczał, że ze średnią 5,5 była z niej taka imprezowa bestia.
Szczerze mówiąc, udzielił mi się jej entuzjazm. Byłam jak emocjonalna gąbka.
A co do samej imprezy, dwa lata temu byłam za młoda, żeby iść, a rok temu wpadłam tylko na chwilę. Tym razem miało być inaczej! W te wakacje – tak! – w te wakacje czułam, że to może być coś. Najpierw impreza u boku nowej najlepszej przyjaciółki, a pod koniec wakacji wygrany mecz o mistrzostwo. Potrafiłam sobie to wszystko zwizualizować i wyświetlałam w głowie jak film.
– Będzie super – oznajmiła Sophie rozmarzonym tonem.
– Na pewno!
Wierzcie lub nie, ale boisko do baseballa ma kształt diamentu.
Mój tata tak to opisał i mam ten obraz mocno zapisany w głowie. Może szukał pretekstu, żeby zainteresować mnie sportem, który nałogowo oglądał w telewizji, a ze względu na to, że byłam dziewczyną, po prostu jakiegoś wspólnego mianownika, który będzie dla mnie zrozumiały? Wiecie, diamenty… jakbym była księżniczką.
Zawsze barwnie opowiadał o grze, a ja siedziałam mu na kolanach i wpatrywałam się w ludzi, którzy biegali po zielonej murawie, rzucali do siebie piłki i odbijali je kijem. Wydawało mi się to supertrudne i nawet fascynujące.
Jak byłam bardzo mała, znalazłam kolekcję jego podniszczonych kart baseballowych. Powiedział, że jak je kiedyś sprzeda, będę mogła pójść na studia. Wydało mi się to niesamowite, a baseball cenny. Jeżeli ktoś był gotów zapłacić duże pieniądze za karty z zawodnikami, na których były opisane ich statystyki, liczba wygranych meczów i zdobytych punktów, to nawet nie wiedząc, na czym w ogóle ta gra polega, wiedziałam, że nie należy jej bagatelizować.
Wyobraziłam sobie, jak by to było być na takiej karcie, a później zaczęłam się zastanawiać, ile mogłaby być warta karta z moim nazwiskiem. Czy gdybym zaczęła grać, a później wydrukowała karty z własną podobizną, mogłabym na przykład kupić rodzicom nowy dom, a sobie dwa psy? (Zawsze mówili, że mamy za mały dom na psa, więc wywnioskowałam, że gdybym kupiła im większy, mogłabym mieć tyle psów, ile bym sobie wymarzyła).
Oczywiście, to było głupie. Nie chodziło o to, żeby drukować karty z własną podobizną, ani nawet o ich wartość, tylko o to… jak dobrze się gra. Jeżeli się ciężko trenuje i dobrze gra, to wszystko jest w zasięgu ręki, a później to ktoś inny robi kartę z podobizną grającej osoby, kartę, która staje się ważna dla innych. Dla kibiców. Dla fanów.
„Chodzi o to, co reprezentuje sobą każdy z zawodników biegających po diamencie”, powiedział tata. Zawsze, kiedy dzielił się ze mną ważnymi życiowymi mądrościami, robił skupioną minę, odgarniał z twarzy blond włosy i patrzył mi głęboko w oczy.
„Jeśli jesteś w czymś dobra, to ludzie to docenią – dodał – bez względu na to, co to będzie”.
Wtedy nawet pewnie nie pomyślał, że podrosnę i zacznę sama grać. Ba! Że będę w tym niezła.
A nawet jeżeli miał nadzieję, to mama z pewnością sądziła, że nigdy do tego nie dojdzie, skoro sama była artystką. Często zdarzało się, że jeździliśmy po Atlancie i mama mówiła na przykład: „Zaprojektowałam ten billboard” albo „Zrobiłam ten plakat”.
Była naprawdę dobra! W podstawówce nikt mi nie wierzył, że to właśnie moja mama zaprojektowała pudełko uwielbianych przez wszystkich płatków śniadaniowych. Byłam dumna, ale sama, choć lubiłam rysować, nie odziedziczyłam po niej bakcyla.
Jedyne, o czym myślałam, dorastając, to boisko w kształcie diamentu i pudełko po butach wypchane wymiętolonymi podobiznami najlepszych graczy w USA, a może nawet i na całym świecie.
To w ogóle ciekawe, jak świat się powiększa, im jesteśmy starsi. Najpierw jest nim nasz pokój, nasz dom, później miasto, a później wszystko to, co jesteśmy w stanie objąć wzrokiem, aż po horyzont. Nie myśli się o tym, jak się ma na karku kilka lat.
Pod koniec podstawówki zaczęłam jeździć z tatą na mecze i stało się to naszym rytuałem. Wspólne oglądanie to był dopiero początek. Wiem, że imponowało mu to, jak bardzo się w to zaangażowałam, a ja chciałam, żeby był ze mnie dumny.
I w końcu kupił mi rękawice i kij, a ja się poczułam szczęśliwa, jakbym zasłużyła na stanie się częścią tego, co tak bardzo kochał. Później, mimo dość dużego zaskoczenia mamy – bo nie pamiętam, żeby specjalnie protestowała – zapisał mnie do dziecięcej ligi.
Tak naprawdę boisko to wielki kwadrat, a nie diament, ale nie przeszkadzało mi to, bo w moich oczach było piękne i skrzyło się poranną rosą… choć najczęściej była to woda ze zraszaczy. Przynajmniej ładnie brzmi.
Na trzech rogach diamentu znajdują się bazy: pierwsza, druga i trzecia. Każda z nich to mały kwadrat. Czwarty róg to miotaczka, gdzie zawodnik odbija piłkę.
Na środku znajduje się niewielkie wzniesienie zwane kopcem miotacza. To miejsce, z którego miotacz rzuca piłkę w kierunku odbijającego.
No dobra… ale do rzeczy!
Gra toczy się pomiędzy dwiema drużynami – atakującą i broniącą. Członek drużyny atakującej zwany odbijającym – ten z kijem – stoi na specjalnym miejscu zwanym bazą domową lub czwartą bazą. Celem odbijającego jest uderzenie piłki rzuconej przez miotacza z drużyny broniącej i umieszczenie jej w polu gry lub, jak to mówił tata, wystrzelenie jej w kosmos. Po udanym odbiciu odbijający stara się przebiec do pierwszej bazy. Jeśli zdąży, zyskuje bezpieczną pozycję. Jeśli piłka zostanie złapana przez zawodnika drużyny broniącej przed dotarciem odbijającego do bazy, odbijający zostaje wyeliminowany.
Celem drużyny atakującej jest przebiegnięcie przez wszystkie trzy bazy i zdobycie punktów. Zawodnicy mogą również nie ryzykować i pozostawać w bazach, czekając na kolejne odbicia, co daje im czas.
Z kolei celem drużyny broniącej jest – to akurat żadne zaskoczenie – wyeliminowanie zawodników drużyny atakującej poprzez outy. Out może być zdobyty na kilka sposobów: złapanie piłki wybitej przez pałkarza w locie, zatrzymanie piłki i dotknięcie bazy przed odbijającym, wyeliminowanie odbijającego piłką na pierwszą bazę przed dotarciem na nią lub wyeliminowanie odbijającego przez zasłonięcie bazy przez zawodnika drużyny broniącej – tak, można sobie podkładać świnie, serio!
Tak czy inaczej, jest to proste i ktokolwiek to wymyślił, był geniuszem!
Pokochałam tę grę, a im więcej grałam i im więcej o tym gadałam, tym więcej czasu miał dla mnie tata, który generalnie bywał dość zajęty pracą.
– Minęły lata, rodzice wzięli rozwód, przeprowadziłam się do Cape May, pojawił się Ben, mama wzięła ślub, znowu minęły lata, ale baseball został – oznajmiłam obojętnym tonem, mocniej sznurując buty ze wzmocnioną podeszwą. Trampki od razu schowałam do plecaka.
Sophie rozglądała się w milczeniu. Naprawdę zapowiadał się piękny dzień. Drewniane ławki i trybuny po dwóch stronach boiska były prawie puste, a grupa dziewczyn z naszej drużyny zaczynała właśnie rozgrzewkę.
– Ze mną było inaczej – odparła Sophie, popadając w lekkie zamyślenie.
Byłam ciekawa, skąd wzięła się u niej ta dziwna powaga. Przysięgam, ale przez chwilę brzmiała, jakby była dorosła.
– Co to znaczy inaczej? – zapytałam, chowając zamknięty plecak pod ławkę.
Nie mieliśmy szatni, więc wszędzie wokół ławek i pod najniższymi miejscami na trybunach walały się plecaki i torby sportowe. Można się było do tego przyzwyczaić, bo jak mówił nasz trener, którego nazywaliśmy Jankes – „Przychodzicie gotowe i problem z głowy”. Oczywiście zawsze można było się przebrać w toalecie znajdującego się nieopodal domu kultury, gdzie, swoją drogą, w trakcie naszych treningów odbywały się zajęcia teatralne oraz taneczne dla seniorów. Często w trakcie meczu dało się słyszeć przez otwarte okna głośną muzykę i okrzyki w stylu: „I lewa, i prawa, i lewa, i prawa!”.
A później najczęściej: „Susan, zlituj się! Ja tu mam zajęcia teatralne! My tu tworzymy sztukę! Przyciszcie tę muzykę!”.
Jankes wtedy mówił nam, żebyśmy się nie rozpraszały i po prostu robiły swoje.
Generalnie nasz trener był bardzo w porządku, ale również bardzo wymagający. Był wielki, miał szpakowate włosy, a na głowie wiecznie nosił czerwoną, lekko podniszczoną czapkę drużyny New York Yankees.
Bardzo lubiłam w nim to, że aktywnie brał udział w treningach i sam pokazywał nam, jak grać. Miał do tego dryg.
Miał też oczywiście swoje dziwactwa, przez co wprawiał mniej wkręcone w baseball dziewczyny z drużyny – czyli te, które traktowały treningi jak każde inne zajęcia dodatkowe – w wesołość. Jednym z tych dziwactw było na przykład to, że chodził z twarzą nakremowaną filtrem 50, jakby bał się, że spali go słońce.
Krążyła plotka, że Jankes usłyszał kiedyś, że opalanie postarza, a że panicznie bał się starości, próbował ją opóźnić. Nigdy specjalnie mnie to nie bawiło i zawsze podziwiałam w nim to, że traktuje baseball śmiertelnie poważnie, tak samo jak ja.
Zresztą to nie była jedyna plotka na jego temat. Ta najpopularniejsza głosiła, że kiedyś stał u progu prawdziwej sportowej kariery, ale doznał kontuzji, jeszcze będąc w szkole średniej.
„Gdyby nie kontuzja, grałby zawodowo. Miał już podpisany kontrakt”, powiedział kiedyś nasz nauczyciel od matematyki.
Bez względu na to, czy to była prawda, czy nie, byłam pewna jednego: Jankes na pewno marzył, żeby kiedyś znaleźć się na karcie baseballowej.
„Gdyby nie kontuzja, wasz trener byłby cesarzem Chin”, powiedział pewnego razu Ben, komentując zasłyszaną historię, ale wtedy jeszcze nie załapałam, że to ironia, i przez chwilę się zastanawiałam, co wspólnego ma jedno z drugim.
– Nigdy nie oglądałam meczy, po prostu… jakoś tak wyszło – oznajmiła Sophie. Wstała z ławki, oparła dłonie na biodrach i zaczęła wykonywać powolne obroty. – Moi rodzice nie oglądali baseballu…
– Serio? – zdziwiłam się i przez myśl przeszły mi te wszystkie wspólne wieczory z tatą, podczas których jedliśmy hot dogi. – To jak zaczęłaś grać?
Sophie, zamiast od razu odpowiedzieć, zaczęła robić skłony.
– Mnóstwo czasu spędzałam z bratem, więc zaczęliśmy sobie rzucać… i jakoś tak wyszło – wyjaśniła po chwili, oddychając ciężko.
Też nienawidziłam skłonów.
– Ale oglądałaś mecze?
– Ja? – Zmarszczyła nos, jakby to było niedorzeczne. Jej reakcja była o tyle zabawna, że miała na sobie pełny rynsztunek, włączając w to ochraniacze, koszulkę z nazwiskiem i kask. – W życiu.
– Ale lubisz grać? – Byłam coraz bardziej zaskoczona, chociaż głównie chyba faktem, że w ogóle zadaję to pytanie. Przecież gdyby odpowiedziała, że nie, to byłoby niedorzeczne…
– No pewnie. – Puściła mi oczko. Wyglądało to zabawnie, ale nie sprawiała wrażenia wesołej. Zaniepokoiło mnie to. – Przecież inaczej by mnie tu nie było, co nie?
– Moim zdaniem wymiatasz… Jesteś jak maszyna do zgarniania dobrych ocen i zdobywania punktów – stwierdziłam.
Lekko się zaczerwieniła.
– Nie przesadzaj!
– Nie, Sophie! Serio! Dlatego się tak zdziwiłam… grasz lepiej ode mnie!
To akurat nie była do końca prawda, ale chciałam, żeby było jej miło i żeby uśmiech, który tak bardzo lubiłam, ponownie rozświetlił jej twarz.
– Lubię grać… uwielbiam miotać piłki – przyznała.
– No właśnie.
– Ale nie mam takich wspomnień jak ty – dodała i spojrzała na pozostałe dziewczyny rozgrzewające się na boisku. – Ja po prostu… zaczęłam grać…
Widać było, że mówienie o tym sprawia jej trudność.
Nie dokończyła, bo przerwał nam donośny głos trenera.
– Hej, dziewczyny, ile mamy na was czekać? Zaraz będziemy ćwiczyć wybicia!
– Już! – krzyknęła Sophie, a później pod nosem szepnęła „kurde” i przewróciła oczami. – Sorry…
Nie skomentowałam tego.
Sophie miewała momenty, kiedy sprawiała wrażenie osoby, której się nie podskakuje. Było to tym bardziej fascynujące, że przecież panicznie bała się ptaków i była prawdopodobnie najmilszą osobą, jaką znam. Jej szeroki uśmiech, lśniące oczy i ciemna grzywka prawdopodobnie już zawsze miały kojarzyć mi się z wakacjami. Ale zdarzały się momenty, w których nagle jej rysy twarzy wyostrzały się, a zazwyczaj pogodne oczy stawały się trochę zimne.
– Hej, Sophie… Wszystko w porządku? – zmartwiłam się. – Nie chciałam cię męczyć.
Nie sądziłam, że przez rozmowy na temat tego, kto jak zainteresował się baseballem, jej twarz spowiją burzowe chmury. Miała ostre spojrzenie. Dostrzegłam w jej oczach coś, czego nie widziałam tam nigdy wcześniej.
Tajemnicę.
– Taak…
– No doobra – mruknęłam pod nosem, jednocześnie zamykając temat, przynajmniej na razie.
Ostatni raz poprawiłam ochraniacze na kolanach, złapałam kij i rękawicę, i podskakując lekko, ruszyłam w kierunku Jankesa i reszty dziewczyn z drużyny.
– Ej, dlaczego tak podskakujesz? – zdziwiła się Sophie.
– To taka choroba – odparłam, próbując ją rozbawić. – Nadskoczność niekontrolowana.
– Nadskoczność?
– Albo wyskoczność? – poprawiłam się, udając, że rzeczywiście się nad tym głęboko zastanawiam. – Nigdy nie potrafię zapamiętać nazwy tej choroby, bo przez to podskakiwanie nie potrafię się skupić. Zobacz! Hop, hop…
Wybuchnęła śmiechem i też zaczęła podskakiwać, aż w końcu się ze mną zrównała.
– A wy co? Mia? Sophie? Dobrze się czujecie? Coś was użądliło? – zdziwił się trener. Jego głos z bliska był jeszcze bardziej basowy i dudniący. Tego dnia nie miał na nosie grubej warstwy kremu, co w pewnym sensie było rozczarowaniem, bo wyglądał wtedy, jakby miał biały nos.
– To rozgrzewka, trenerze – odparłam, zatrzymując się tuż przed nim.
Sophie chichotała pod nosem i znowu była jasna jak piękny słoneczny dzień. Chmury burzowe zniknęły.
Udało się!
– Świetnie – stwierdził bez entuzjazmu i odsunął się ode mnie, jakby uznał, że oszalałam i mógłby się tym zarazić, a może po prostu się zmieszał? – Na stanowiska! Ruchy, kluchy leniwe! Wy pierwsze. Trzy rzuty, trzy wybicia.
Sophie, nadal uśmiechnięta od ucha do ucha, zakręciła młynka kijem i złapała go w locie.
– Rzucasz pierwsza?
– Pfff… – Wydałam z siebie przeciągły dźwięk, jakby odpowiedź była oczywista. Wsunęłam na dłoń rękawicę.
– To znaczy tak?
– Mogę porzucać – oznajmiłam zaczepnie. – Rozgrzeję rękę, zanim złapię za kij i zacznę wybijać piłki w kosmos.