- promocja
- W empik go
Tak słodko... Tom 3 - ebook
Tak słodko... Tom 3 - ebook
On jest miłością jej życia, chociaż o tym nie wie. Ona jest jego chwilą wytchnienia w tym wymagającym przetrwania życiu. Był zraniony i dziki, ale potrafił się dostosować. Ona zawsze była posłuszna. Teraz jest niespokojna. Pearl Torres Frank spędzając lato w domu nauczyła się dwóch rzeczy: Boyce Winn jest ucieleśnieniem wszystkiego, od czego powinna trzymać się z dala i wszystkim tym, co sprawia, że chce być blisko. Zbuntowany i głośny. Nie dbający o to, co myślą o nim ludzie. Namiętny. Silny. Niebezpieczny. I jest jeszcze jedna cecha, którą chowa przed wszystkimi, ale nie przed nią: Słodki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7646-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Boyce
Bud Wynn zmarł dzisiaj rano. Według lekarza prowadzącego zgon nastąpił o 5.23, a przyczyną śmierci były marskość wątroby oraz wodobrzusze, które spowodowało atak serca – to wszystko pewnie prawda.
Ale ja twierdzę, że umarł od gorzały, i to najprawdziwsza prawda.
W szpitalnym holu oświetlonym jarzeniówkami wszyscy wyglądali na bardziej chorych niż w rzeczywistości. Ja z pewnością nie stanowiłem wyjątku – choć nie miałem zamiaru umierać w najbliższym czasie. Może uznacie mnie za sukinsyna bez serca, ale powodem, dla którego nie zamierzałem schodzić z tego świata, był fakt, że wreszcie poczułem się wolny. Uwolniony od tego tchórzliwego, nędznego starucha. Od tego gnojka, który przegnał z domu moją matkę i brata. Ona rozpłynęła się w mroku jak bezcielesny cień, a on spoczywał w grobie na Cmentarzu Narodowym w Arlington. Wyzwolony od opieki nad tym draniem w ostatnich dniach jego życia – opieki, która spadła na mnie, bo nikt inny nie chciał się jej podjąć.
Doktor zostawił mnie samego z trupem, żebym pożegnał się z nim na zawsze. Dwie minuty potem wyszedłem z suchymi oczami i podpisałem zgodę na zabranie ciała do krematorium. Najpierw wsadzą go do chłodzonego boksu w ścianie, w którym odczeka wymagane czterdzieści osiem godzin, zanim zostanie obrócony w popiół. Zgodnie ze swoją wolą.
– Nie chcę żadnego pieprzonego pogrzebu – wycharczał ze swojego barłogu jakieś pół roku temu, kiedy wróciłem wieczorem do domu. Zabrzmiało to tak, jakbyśmy kontynuowali prowadzoną od jakiegoś czasu rozmowę. Zatrzymałem się w drzwiach i milczałem. – I żadnej cholernej trumny. I, do licha ciężkiego, bez żadnej pieprzonej ceremonii. Po prostu wywal moje prochy do zatoki… – Musiał wyczytać z mojej twarzy, że nie zamierzam wypływać w morze o zachodzie słońca i wysypywać jego doczesnych szczątków w morskie fale w jakiejś wydumanej ceremonii pogrzebowej. – Albo do wychodka. To dla mnie bez różnicy.
Tak wyglądała nasza jedyna rozmowa o jego nadchodzącej śmierci.
O wschodzie słońca wróciłem do domu – do swojej dusznej, wąskiej klitki, którą opuściłem kilka godzin wcześniej, a która teraz wydała mi się jakaś inna, bo on miał już nigdy do niej nie wrócić. Przez wiele lat jej nienawidziłem. Nie znosiłem każdego cala terenu okupionego ciężką walką – tej przyczepy i niewielkiego murowanego budyneczku, do którego przylegała: Garażu Wynna. Ale żadne z nich nie należało do mnie. Aż do dzisiaj.
Zostawiłem otwarte drzwi wejściowe i podszedłem prosto do obskurnej lodówki, która w poprzednim życiu była niebieska jak morska głębina, a teraz straciła jakikolwiek kolor i trzymała się kupy jedynie dzięki taśmie klejącej i pasom. Wywlokłem ją z kąta, przeciągnąłem po zapaskudzonym dywanie do drzwi i zepchnąłem po wyszczerbionych betonowych schodkach na podwórze. Patrzyłem przez chwilę, jak leżała, taka paskudna i bezradna, na wyschniętej, martwej trawie.
Podniosłem ją i przestawiłem na asfaltowy podjazd przed przyczepą i garażem. Wyjąłem z przedniej kieszeni spodni papierosy i zapalniczkę, i nagle mój wzrok padł na stojący obok fotel, z którym wiązały się rozliczne, zlewające się w jedno wspomnienia o ojcu. Przypomniało mi się jedno z nich – ja wchodzę do pokoju, a on, rozwalony na tym fotelu, ryczy: „Podaj mi piwo, zanim wyjdziesz przez te drzwi, ty darmozjadzie!”. Wyjmuję z lodówki jedną puszkę z dwudziestoczteropaku i podaję mu tak, żeby nie mógł złapać mnie za nadgarstek i wykręcić mi ręki albo przyciągnąć mnie bliżej i zdzielić pięścią w ramię, bok, czy w brzuch.
Przeważnie brał tylko piwo, nie odrywając oczu od ekranu telewizora. Ale w jednej sytuacji na pięć próbował mnie pochwycić. Na samo wspomnienie serce zaczyna mi szybciej bić. Nigdy nie wiedziałem, kiedy rzuci się na mnie, a kiedy mnie zignoruje i wyrwie mi tylko z ręki puszkę.
Zapaliłem camela i wciągnąłem dym wraz z uspokajającą nikotyną.
Raz, kiedy miałem siedemnaście lat, walnął mnie tak mocno, że prawie przez minutę nie mogłem oddychać. Myślałem, że umieram. Zachwiałem się, a szukając oparcia, przewróciłem stolik do kawy, czym wkurzyłem go jeszcze bardziej. Rzucił się na mnie znowu, ale zdążyłem się uchylić, więc chybił. Pierwszy raz w życiu. Wpadł w furię i dopadł mnie, ale w momencie gdy uderzyłem o ziemię, moje płuca postanowiły się wreszcie odblokować i pozwolić mi żyć. Zdążył mnie jeszcze kopnąć, zanim zerwałem się na nogi, jednak niespodziewanie dla samego siebie uświadomiłem sobie, że w ciągu ostatnich miesięcy bardzo urosłem i byłem już równie wysoki jak on. Co prawda nadal miał nade mną przewagę masy ciała, ale ta myśl nie przyszła mi wówczas do głowy. Byłem zdesperowany, wściekły i piekielnie przerażony.
Rąbnąłem go pięścią w twarz i przekonałem się, że jego nos można rozkwasić tak samo jak każdy inny. Dlaczego ten fakt tak mnie zaskoczył – sam nie wiem. Ale w tamtym momencie skończyła się jego nieomal boska władza nade mną. Zobaczyłem tę świadomość w jego oczach, kiedy zamachnął się pięścią tak, że zatoczył się i znowu chybił. Wtedy po raz pierwszy rzuciłem się naprzód, zamiast uciekać. Zaatakowałem, zamiast stchórzyć. Uderzyłem, zamiast przyjmować cięgi.
Był zakrwawiony i z trudem łapał oddech, kiedy cofałem się w stronę drzwi, ciężko dysząc, ale żyłem – cały i zdrowy, jeśli nie liczyć pokrwawionych pięści. Wyciągnąłem do niego rękę jak ponury żniwiarz.
– Nie waż się już nigdy więcej mnie uderzyć.
– Wynocha z mojego domu! – zawył cienkim falsetem starego człowieka.
– Nie będziesz żył wiecznie – mruknąłem wtedy, ale mnie nie słyszał.
Wcisnąłem w siedzenie fotela żarzący się niedopałek. Tlił się przez moment, zanim zniknął i zagrzebał się jak krab w piasku, pozostawiając po sobie tylko czarną, wypaloną dziurkę. Ponownie sięgnąłem do kieszeni po zapalniczkę, gdy niespodziewanie rozległ się syk i siedzenie fotela stanęło w płomieniach.
Cofnąłem się o krok, zapaliłem kolejnego papierosa i obserwowałem, jak fotel zmienia się w prostokątny słup ognia, by wkrótce stać się kupką popiołu.
– Żegnaj, tato – powiedziałem.
Pearl
Mocniej zacisnęłam ręce na kierownicy i wzięłam głęboki oddech, jakbym szykowała się psychicznie do dźwignięcia potężnego ciężaru albo skoku z wysokiego klifu do wody. Southbound 181 wyglądał znajomo – połacie porośniętej krzakami trawy, powyginane jadłoszyny, przerdzewiałe druciane siatki i słupki ogrodzeń, i tak mila za milą. Ten monotonny krajobraz zazwyczaj działał na mnie kojąco, bo każdy słupek milowy zbliżał mnie do domu. Dziś jednak im byłam bliżej, tym bardziej rosła świadomość nieuchronnej konfrontacji, której od miesięcy starałam się unikać. Jednak nie mogłam już dłużej tego odwlekać.
Czas kamuflażu dobiegł końca, nie pozostało mi nic innego, jak wyznać prawdę. Przełknęłam z trudem ślinę, jakby rzeczywistość zacisnęła palce na mojej tchawicy.
– Mamo, nie pójdę na medycynę. – Zmusiłam się do wypowiedzenia tych słów na głos, jakbym chciała na własne uszy przekonać się, jak brzmią, i sprawdzić ich działanie.
Dobrze znałam swoją matkę i choć już niejeden raz sprawiłam jej zawód – na przykład swoją nieśmiałością w kontaktach towarzyskich czy manifestując całkowity brak zdolności przywódczych – to tym razem poziom jej rozczarowania miał być absolutnie bezprecedensowy. Posłanie mnie na studia medyczne było zawsze celem jej życia. Czy też celem naszego życia. Dopóki nie uświadomiłam sobie – z porażającą jasnością, w samym środku rozmowy kwalifikacyjnej na Harvard – że zawód lekarza to nie jest to, co chciałabym robić przez resztę życia.
Skończyło się na tym, że trafiłam na listę rezerwową. Ostatecznie nie dostałam się na Uniwersytet Harvard pomimo średniej ocen prawie 4.0 i wyników testów ponad przeciętną. Nie udało się pomimo kursów przygotowujących na medycynę i staży, pomimo członkostwa w bractwach studenckich i wyjątkowych listów polecających. To wszystko było w porządku.
Decydującym czynnikiem okazały się moje własne usta, które otwierały się i zamykały w absurdalny sposób – bezgłośnie jak u ryby – zamiast udzielać rzeczowych odpowiedzi na absolutnie standardowe pytania podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
– Panno Frank – zwróciła się do mnie pani z komisji kwalifikacyjnej, podnosząc oczy znad leżących przed nią papierów, i przygwoździła mnie uśmiechem. – Proszę nam powiedzieć, jakie zastrzeżenia mogłaby pani mieć przeciwko wyborowi zawodu lekarza.
W jej tonie nie było najmniejszej napastliwości. Niewątpliwie zadawała to pytanie już niejednokrotnie i spodziewała się rozsądnej, przemyślanej odpowiedzi. Dawała mi szansę wyrażenia gorącego pragnienia studiowania medycyny na uniwersytecie, który kształci lekarzy o najwyższych kwalifikacjach (takim jak Harvard). Kandydat nerwowy mógłby rzucić żarcik o okropnie wysokim czes-nym na studiach medycznych. Kandydat pewny siebie, taki jak mój chłopak, Mitchell, wystąpiłby z deklaracją: „Ja nie mam żadnych zastrzeżeń, zawsze chciałem zostać lekarzem.”
A tymczasem mnie po głowie tłukła się tylko jedna myśl: że wcale nie chcę. Moje usta poruszały się, daremnie próbując znaleźć jakieś bardziej stosowne słowa.
W końcu wykrztusiłam jakąś głupotę, a osoba przeprowadzająca rozmowę kwalifikacyjną po chwili niezręcznego milczenia przeszła do następnych kwestii. Dalszych gaf już nie popełniłam, omówiłyśmy moje kursy przygotowawcze na medycynę, metody radzenia sobie z wyzwaniami osobistymi i edukacyjnym oraz moje wyobrażenia o tym, w jakim kierunku będzie postępował rozwój medycyny w najbliższej przyszłości.
Ale jadąc taksówką do hotelu mogłam myśleć jedynie o tamtym pierwszym pytaniu i rozmaitych właściwych odpowiedziach, których nie udzieliłam. Kiedy znalazłam się w swoim pokoju, zadzwoniłam do Mitchella i z daleko posuniętą ostrożnością odpowiadałam na jego pytania o wrażenia z rozmowy kwalifikacyjnej. „Poszło świetnie. Jestem tylko dziwnie wykończona”. Nie potrafiłam w rozmowie telefonicznej ubrać w słowa swego świeżo odkrytego przekonania. Mitchell nie domagał się dokładniejszej relacji – może uwierzył w to, że byłam zbyt zmęczona, a może interesowały go wyłącznie jego własne plany. Dopiero co wrócił z rozmowy kwalifikacyjnej w Durham, a za dwa tygodnie wybierał się do Cambridge. Przed wyjazdem chciał dokładnie przeanalizować wszelkie aspekty procesu kwalifikacyjnego w Harvardzie.
Położyłam się spać w nadziei, że następnego dnia dzisiejsze wątpliwości wydadzą mi się tylko przelotnym szaleństwem, ale kiedy Mitchell odebrał mnie po południu z lotniska, miałam już całkowitą pewność – nie chciałam iść na medycynę. Zaplanowaliśmy z Mitchellem naszą przyszłość, podobnie jak wszystko w życiu, w najdrobniejszych szczegółach: każdy jej aspekt został dokładnie przemyślany, każda ewentualność wzięta pod uwagę. Z wyjątkiem tej jednej, że on będzie studiował medycynę, a ja… nie.
Tego wieczora, nad żeberkami w Peche, wyznałam mu prawdę.
Ściągnął brwi, skończył przeżuwać, starannie wytarł palce i dopił swój pisco sour, zanim odpowiedział:
– Co to znaczy, że nie widzisz się na studiach medycznych? Rozumiem, że zawaliłaś rozmowę kwalifikacyjną – oraz Harvard, o Jezu! – ale jest mnóstwo innych uniwersytetów, do wyboru, do koloru. Gdzieś na pewno się dostaniesz. Do Duke. Vanderbilt. UT Southwesten w ostateczności. Nie bądź taką defetystką.
Spotykałam się z Mitchellem od ponad roku, ale nie zdołałam przyzwyczaić się do jego uporczywych nalegań, bym zachowała „pozytywne nastawienie”, ilekroć wyraziłam jakąś troskę czy obawę. Optymizm to coś wspaniałego, ale nie rozwiązuje wszystkich problemów. Jako przyszły doktor powinien to chyba wiedzieć. Czasami odnosiłam wrażenie, że wymagał tego obowiązkowego entuzjazmu jedynie ode mnie.
– Nie jestem defetystką, Mitchellu. Próbuję ci po prostu powiedzieć, że nie chcę być doktorem – a przynajmniej nie doktorem medycyny. Więc to bez znaczenia, czy i gdzie zostanę przyjęta. – Zdawałam sobie sprawę, że musiał być zawiedziony i prawdopodobnie wstrząśnięty ciosem, jaki właśnie zadałam naszej wspólnej, starannie zaplanowanej przyszłości, więc dałam mu czas, żeby się z tym oswoił.
Przez minutę czy dwie siedział cicho, w końcu jednak się odezwał:
– Kpisz sobie ze mnie?
Ta zaciśnięta szczęka i urażone spojrzenie – jak ja to dobrze znałam! Kilka miesięcy temu, kiedy byliśmy sami w jego pokoju w akademiku i uczyliśmy się do egzaminu z chemii organicznej, dostałam SMS od kolegi z kursu pisania technicznego.
– Dlaczego odbierasz SMS-y od tego typa? – zapytał.
– Przyjaźnimy się. I przysłał mi wiadomość na temat zadanej pracy, Mitchellu.
– Czy ja wyglądam na idiotę? – Jego twarz poczerwieniała, w kącikach ust zebrała się ślina, a palce zacisnęły się na moim przedramieniu. Spoglądał z nienawiścią na komórkę, którą trzymałam w ręce. – Dlaczego nie powiesz mi, do cholery, co naprawdę jest grane?
Szczęka mi opadła.
– Nic nie jest grane. – Wyrwałam rękę z jego uścisku, wstałam i zrobiłam krok do tyłu. Potknęłam się przy tym o buty jego współlokatora i upadłam, uderzając głową o krzesło stojące przy biurku.
W chwilę później Mitchell przyciskał worek z lodem do guza rosnącego na mojej potylicy i nie przestawał mnie przepraszać.
– Wybacz. – O, Boże, tak mi przykro! Ufam ci, oczywiście. To przez tę moją niepewność, która pozostała po przeżyciach z Darlą, po tym, co mi zrobiła. Rozumiesz, prawda? – Darla, dziewczyna, z którą chodził na pierwszym roku, zdradzała go z jego najlepszym przyjacielem i złamała mu serce. – Proszę, Pearl. Wiesz, że nie chciałem cię zranić. Już nigdy tak się do ciebie nie odezwę, przysięgam. – Jego niebieskie oczy były szkliste od łez.
Wybaczyłam mu w końcu, przyjęłam wtedy jego zapewnienia i przeprosiny.
– Kpisz sobie ze mnie? – powtórzył teraz, a właściwie wypluł te słowa, zapominając o własnych obietnicach.
Pomimo pulsującej w zatłoczonej restauracji muzyki i gwaru rozmów, toczonych z konieczności podniesionym głosem, dwie kobiety przy sąsiednim stoliku usłyszały jego słowa. Zamilkły i wymieniły między sobą spojrzenia, wyraźnie zaniepokojone sceną rozgrywającą się między nami. Zastanawiały się, czy nie powinny interweniować, co uświadomiłam sobie ze zgrozą. Nienawidziłam robić z siebie widowiska, może nawet bardziej niż to, co powiedział Mitchell, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Pochyliłam się, zaczerwieniona po uszy, i zniżyłam głos.
– Mitchell, nie tutaj.
– Nie tutaj? – Przechylił głowę na bok, ostentacyjnie urażony. – Ty postanowiłaś zrzucić to na mnie tutaj. Może powinnaś zastanowić się wcześniej, gdzie przeprowadzić tę absurdalną rozmowę, zamiast pouczać mnie, jak mam reagować na to, że moja dziewczyna odrzuca swoją przyszłość – i moją przy okazji – jak bezwartościowy śmieć.
Te słowa wytrąciły mi z ręki wszelkie argumenty i obudziły we mnie poczucie winy, że moja decyzja mogła zmienić przyszłość nas obojga, nie tylko moją.
– Nie próbuję ci dyktować, co masz robić. Myślałam, że możemy na ten temat porozmawiać…
– Oczywiście, oczywiście. Rozmawiajmy. Więc co zamierzasz zrobić ze swoim dyplomem z biologii uzyskanym na kursie przygotowawczym na medycynę? Chcesz uczyć w szkole średniej? Albo do końca życia pracować w jakimś otępiającym laboratorium? A może… czekaj, już wiem. – Wyprostował się na krześle z nieprzyjemnym uśmiechem na ustach. – Wsiąkniesz znowu w swoją małomiasteczkową egzystencję, z dala od wielkiego, złego świata i będziesz zbierać muszelki, albo diagnozować alergie na ryby, czy co tam robiłaś ostatniego cholernego lata. Czy tak wygląda twój błyskotliwy plan?
Wyprostowałam się na krześle i skrzyżowałam ręce przed sobą, głęboko urażona. Nie znosiłam, gdy szydzi z mojego rodzinnego miasta – jego paskudnego nawyku, który pogłębił się, zamiast ustąpić po tygodniowej wizycie Mitchella w naszym domu minionego lata. Choć posiadłość moich rodziców nad zatoką zrobiła na nim wrażenie i choć tyle samo czasu poświęcał mnie, co dyskusjom z moim ojczymem o swoich aspiracjach zostania chirurgiem i opiniach na temat zawodu lekarza, nadal upierał się, że moja tęsknota za domem to dziecinada. Coś, z czego powinnam wyrosnąć.
Przysunął do mnie twarz i spojrzał mi prosto w oczy.
– O, Jezu, poważnie? Zwariowałaś, Pearl? Musisz być stuknięta, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zrezygnowałby ze studiów na jednej z najlepszych uczelni medycznych na świecie, żeby zajmować się rybami.
Tamtego wieczora o mało ze sobą nie zerwaliśmy, ale kiedy wróciliśmy do mojego pokoju, przekonywał mnie usilnie, że obawiał się tylko, iż działałam w pośpiechu.
Błagał, żebym to ponownie przemyślała.
– Rozważ to tylko na zimno – prosił. – Sama zobaczysz.
W końcu zgodziłam się kontynuować rozmowy kwalifikacyjne na wydziały medyczne innych uniwersytetów i rozważyć propozycje przyjęcia na studia, a nawet zaakceptowałam jedną z nich: z Vanderbilt w stanie Tennessee – jednego z dwóch miejsc, gdzie on również został przyjęty.
Mimo to w tym samym czasie wypełniłam testy i złożyłam aplikację o przyjęcie – w ostatnim dopuszczalnym terminie – na jedyny wydział biologii morskiej, umiejscowiony, jak słusznie przewidywał Mitchell, w moim rodzinnym mieście. Powiedziałam sobie, że jeśli się nie dostanę, to pójdę na medycynę zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami i nikt się nawet nie dowie, że składałam tam podanie.
W grudniu dostałam e-mail z informacją, że zostałam przyjęta. Co prawda stypendia zostały rozdzielone już wiele miesięcy wcześniej, ale zaoferowano mi niewielką pensyjkę – pokrywającą jedynie koszty czesnego, opłat i wyposażenia – w zamian za pracę w laboratorium albo zbieranie morskich okazów w zatoce. Mogłam rozpocząć studia w semestrze letnim, ale kwatery studenckie – w budynkach zniszczonych przez warunki atmosferyczne, za to z oknami wychodzącymi na morze – były już pełne. Ja jednak, w odróżnieniu od pozostałych studentów, mieszkałam z rodzicami w domu o powierzchni czterech tysięcy stóp kwadratowych, położonym kilka minut drogi od uczelnianego kampusu. Nie potrzebowałam miejsca w akademiku.
Po zakończeniu studiów nie będę mogła liczyć na dobrze płatną pracę i większość ludzi zapewne nie będzie rozumiała, jak zarabiam na życie i dlaczego. Badanie oceanów i życia w ich wodach to nie jest zajęcie, które ludzie wybierają dla pieniędzy czy prestiżu. To coś, co ich pociąga, podobnie jak przyciąga ludzi samo morze. Znajdę sobie jakąś niszę badawczą na uczelni – coś z zakresu ekologii – i w tym kierunku rozwinę swoją karierę zawodową.
Zamiast pójść na medycynę i zostać chirurgiem, co planowałam od zawsze.
Wpatrywałam się w e-mail na monitorze. Przychodziły mi do głowy rozmaite racjonalne argumenty za wycofaniem się oraz głosy mamy i chłopaka, ale górę wzięło rosnące w sercu uniesienie. Spędziłam dzieciństwo na wybrzeżu i na własne oczy widziałam postępującą dewastację środowiska, zarówno wód, jak i istot żywych, spowodowaną przez wycieki ropy. I nie chodzi tylko o oblepione ropą pióra mew czy plamy smoły zanieczyszczające plażę, lecz o coś znacznie poważniejszego, a naukowcy zajmujący się morzem jako jedyni starają się przewidzieć odległe w czasie konsekwencje takich działań. Pragnęłam być częścią tych badań.
Minął miesiąc, zanim zdobyłam się na odwagę, by poinformować Mitchella o swojej decyzji. Pewnego razu podczas pierwszego weekendu po feriach zimowych oglądaliśmy w moim pokoju film – a raczej on oglądał, bo mnie zżerało poczucie winy, że pozwalałam mu wierzyć, iż za sześć miesięcy pojedziemy razem do Tennessee.
W końcu usiadłam prosto i splotłam ręce na kolanach. Powiedz to, powiedz to, powiedz to.
– No więc, jeśli chodzi o Venderbilt… – zaczęłam.
– Mam pomysł – przerwał mi i wcisnął na pilocie przycisk wyłączający dźwięk. – Wybierzmy się podczas ferii wiosennych do Nashville i rozejrzyjmy się za mieszkaniem. Jeśli coś znajdziemy, to zostawimy zadatek i będziemy wiedzieli, że w lipcu mieszkanie będzie już na nas czekało.
– Mitchell, ja nie jadę do Venderbilt. – Te słowa zdawały się dzwonić w ciszy, jaka po nich zapadła.
Jego oczy pociemniały, jakby zasnuły je burzowe chmury, ale powstrzymał się od odpowiedzi – patrzył tylko na mnie. Nie mog-łam go winić, że osłupiał, ale to milczenie mnie zdenerwowało.
– To nie oznacza zerwania z tobą – podjęłam. – Zmieniam tylko kierunek studiów. To może się udać, mnóstwo par z powodzeniem pozostaje przez dłuższy czas w związku na odległość. Każde z nas może wybrać to, co chce robić w życiu, wybrać własną drogę kariery zawodowej, ty w Venderbilt, a ja…
– Wszystko albo nic. – Te słowa zdawały się pochodzić z jakiegoś nieznanego źródła. Mięśnie twarzy Mitchella skamieniały w maskę gniewu. Jego wargi nie poruszały się. – Wszystko albo nic, Pearl.
Spodziewałam się frustracji – nawet urazy z powodu przekreś-lenia przeze mnie naszych dotychczasowych planów – ale nie przewidziałam ultimatum. Jego groźby były bez sensu. Studia medyczne wymagały pełnego zaangażowania, jeśli miały zakończyć się powodzeniem, i oboje o tym wiedzieliśmy. A ja nie czułam tego zaangażowania.
– W takim razie chyba nic – powiedziałam, choć w gardle dławiły mnie łzy.
– Ty dziwko!
Wzdrygnęłam się, szczęka mi opadła i byłam pewna, że wszyscy w siedzibie bractwa usłyszeli ten wrzask – na szczęście prawie wszyscy byli już w domu, jako że dochodziła pierwsza w nocy.
Mitchell skoczył na równe nogi z krzykiem:
– Ty samolubna dziwko!
Chciałam podnieść głos, kazać mu wyjść, wyjść natychmiast, ale nie byłam w stanie się poruszyć, przez moje odrętwiałe ręce i nogi przebiegały dreszcze. Do tej pory nigdy tak naprawdę nie bałam się Mitchella. Teraz byłam przerażona.
Odwrócił się, zrobił chwiejny krok do tyłu.
Myślałam, że wychodzi, idiotka! Zbyt późno przejrzałam jego intencje.
– Mitchell, nie! – krzyknęłam, ale on złapał moją bezcenną, długą na stopę muszlę trąbika, która stała na najwyższej półce regału z książkami, i cisnął nią o ścianę. Złamała się u podstawy iglicy.
Pochylił się, żeby podnieść z podłogi jeden z kawałków, i w tym momencie do pokoju wpadła przewodnicząca mojego bractwa ze swoim chłopakiem. D.J., w samych bokserkach, wykręcił Mitchellowi ręce do tyłu i siłą wyprowadził go z budynku, powtarzając:
– Uspokój się, do cholery, Upstone, albo ja cię uspokoję.
Dziewczyny z bractwa zaczęły gromadzić się na korytarzu. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Słyszałam cichy szmer ich głosów.
– Wszystko w porządku? – zapytała Katie i podała mi połówki muszli.
Kiwnęłam głową i złożyłam je jak puzzle. Przyniosłam tę muszlę do szkoły na zajęcia z biologii morskiej w dziesiątej klasie. Obchodziłam z nią salę, żeby koledzy mogli obejrzeć z podziwem ten skarb, który trzymałam w dłoniach. Wszyscy wyciągali ręce, aby dotknąć palcem jasnych prążków na jego powierzchni, bo pan Quinn powiedział, że ślimak morski, który w niej mieszkał, musiał mieć co najmniej dwadzieścia lat, żeby wybudować sobie dom takich rozmiarów. Żył więc dłużej niż ja.
– Pearl, on cię chyba nie… uderzył, prawda?
Potrząsnęłam głową, po moim policzku spłynęła łza. Mitchell nieprzypadkowo wybrał przedmiot, który najbardziej wiązał się dla mnie z domem. Już w chwili, gdy wyciągnął rękę ku górnej półce regału z książkami, wiedziałam, że jest za późno, aby zapobiec jego zemście, za późno na żale, że nie rozpoczęłam tej rozmowy gdzie indziej. Ale ten jego wybuch wściekłości pozwolił mi pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu porzucenia naszych planów.
Kiedy przysłał SMS z przeprosinami, nie odpowiedziałam. Nie odbierałam jego telefonów, a nagrywane wiadomości kasowałam bez odsłuchiwania. Dziewczyny z bractwa nie wpuszczały Mitchella za próg naszego domu, a przewodniczący jego bractwa zagroził mu podobno pozbawieniem członkostwa, jeżeli nie zostawi mnie w spokoju. Minionej jesieni w tamtym bractwie zdarzył się przykry incydent – student drugiego roku molestował jedną dziewczynę, a drugą zgwałcił. To była studentka pierwszego roku należąca do mojego bractwa; nie poznałam jej, bo pod koniec semestru przeniosła się na inną uczelnię. Po tym wydarzeniu odbyło się spotkanie z władzami uczelni i od tamtej pory przewodniczący bractw byli wyczuleni na takie sytuacje.
– D.J. obiecuje, że on i Dean aż do maja, do zakończenia studiów, będą pilnowali przestrzegania zasady zero tolerancji. – Katie uścisnęła moją rękę. – Jeszcze cztery miesiące i spadamy stąd, dziewczyno. Bóg mi świadkiem, że nie życzę sobie tutaj kolejnego dramatu, ale przysięgam na Pismo Święte z autografem samego Jezusa, że skopię Mitchellowi tyłek, jeśli choćby postawi stopę na naszym trawniku – zapewniła mnie.
Mitchell i ja unikaliśmy się wzajemnie aż do końca semestru – naszego ostatniego semestru w college’u – także podczas wspólnych zajęć: dziewięćdziesięciominutowych wykładów z wirusologii we wtorki i czwartki oraz ośmiogodzinnych, trudnych do zniesienia zajęć z fizjologii eksperymentalnej w każdą środę. Rozdanie dyplomów to była prawdziwa ulga – choć przez dwa dni dręczyło mnie poczucie winy z powodu euforii mamy spodziewającej się, że teraz wreszcie rozpocznę wymarzone przez nią studia medyczne. Nie wyjawiłam jej prawdy, bo nie chciałam zepsuć nam obu radości z powodu ukończenia szkoły. Ale ten czas nieuchronnie się zbliżał.
Skończyłam college trzy dni temu. Drogi moje i Mitchella rozeszły się na zawsze. Poinformowałam Venderbilt o swojej rezygnacji i zapewne przyczyniłam się do spełnienia marzeń jakiegoś kandydata z listy rezerwowej. Teraz pozostało mi już tylko jedno.
Powiedzieć mamie.ROZDZIAŁ DRUGI
Boyce
Nie jestem bohaterem. To określenie pasuje do mojego brata, Brenta, do całego jego życia, ale nie do mnie. Jako dzieciak chciałem być taki jak on – myślałem, że to możliwe, jeśli tylko będę go we wszystkim naśladował. Zanim skończył czternaście lat, był bliski zdobycia odznaki Skauta Orlego, więc ja też zapisałem się do zastępu Niedźwiadków. Tata nie zgodził się zapłacić wpisowego i kupić mi munduru skautowskiego, więc Brent pozwolił mi zarobić na to zbieraniem do worków skoszonej przez niego trawy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że wytrząsał ściętą trawę z pojemnika kosiarki, a potem płacił mi za jej grabienie i zbieranie z pieniędzy, które zarobił za koszenie trawników sąsiadów.
W drugiej klasie z takim zapałem zdobywałem kolejne sprawności harcerskie, że mamę zaczęło męczyć przyszywanie mi do munduru coraz to nowych naszywek. Właściwie to zbuntowała się już przy pierwszej. Wyjęła pomarszczone od wody ręce ze zlewu, w którym zmywała namydlone naczynia, i powiedziała:
– Mam w dupie te wasze pieprzone odznaki. Nie będę kłuć sobie palców przy przyszywaniu tych świństw. Sam się tym zajmij, jak twój brat.
– Popatrz. – Brent wbił dużą igłę w brzeg odznaki, na samym skraju, i przeciągnął nitkę na drugą stronę materiału. I z powrotem. W ten sposób przyszył krążek do mojej niebieskiej koszuli na długości mniej więcej cala przezroczystą nitką, która wyglądała jak żyłka rybacka, a resztę roboty zostawił mnie.
Zrobiłem sobie tą igłą kilka dziurek w palcach i zanim skończyłem, koszula była pewnie nieźle zaplamiona krwią. Pierwszych kilka odznak przyszyłem trochę krzywo, ale trzymały się.
Tamtej wiosny mój zastęp przyłączył się do dorocznego sprzątania plaży. Zapisałem się jako pierwszy, bo bardzo chciałem zdobyć tę odznakę – nawet gdybym musiał sam ją sobie przyszyć. Moje zaangażowanie zmalało już po kilku godzinach wskutek nietypowego o tej porze roku upału i typowej dla terenów nad zatoką wilgoci. Plastikowe rękawice chroniły przed wszystkimi odpadkami z wyjątkiem igieł – ale nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, żebym ich nie dotykał. Między igłami a mną panuje odwieczna wzajemna nienawiść. Niestety rękawice kleiły się do spoconych dłoni, a ziarenka piasku dostawały się pod nie przez dziurki przy nadgarstkach i gromadziły się pomiędzy palcami, drapiąc i denerwując.
Nie mogłem się już doczekać końca pracy i obiecanych hot dogów oraz napoju Capri Sun. Oddałem więc zastępowemu torbę wypchaną kapslami od butelek, opakowaniami po jedzeniu i jedną rozkładającą się rybią głową.
– Dobra robota – pochwalił mnie, a ja już czułem w ustach smak pysznego hot doga, ociekającego żółtą musztardą, i ulgę. – Zostało jeszcze mnóstwo czasu, zdążysz przed lunchem napełnić ze dwie takie torby. Wrzuć tę pierwszą do tamtego dużego pojemnika na śmieci i łap nową. Nie martw się, pani Thompson zagwiżdże, kiedy parówki będą gotowe.
Odwróciłem twarz, żeby ukryć grymas, i wymamrotałem pod nosem brzydkie słowo. Postanowiłem napełnić drugą torbę w rekordowym tempie, a potem zadekować się za jakimś parasolem plażowym i zaczekać na sygnał pani Thompson – ten sam przenikliwy gwizd, którym wzywała swoich synów na kolację. Nagle pomiędzy mną a brzegiem morza pojawiła się gromadka małych dziewczynek w jednakowych różowych podkoszulkach i niebieskich kamizeleczkach z jakimiś dziewczyńskimi plakietkami. Co za pech – małe skautki! Rozbiegły się z piskiem po plaży, udając, że ich torby na śmieci to spadochrony.
– Gówno – mruknąłem, coraz bardziej wkurzony. Będę się musiał śpieszyć, żeby zapełnić swoją torbę, zanim te szczeniary wyskubią każdy, nawet najmniejszy papierek z tej części plaży, a nie miałem ochoty oddalać się zanadto od obiecanych hot dogów i gwizdka pani Thompson.
Zastępowa zebrała dziewczynki wokół siebie, żeby rozdać im rękawiczki i przykazać, aby trzymały się w grupie, a ja w tym czasie wpadłem w sam środek gromadki skautek i złapałem plastikowe opakowanie po sześciopaku, którego uchwyt wystawał z piasku.
– Hej! – zawołała jedna z dziewczynek. – On nam zabiera śmieci!
Udałem, że tego nie słyszę i wrzuciłem go do swojej torby.
Opiekunka roześmiała się i zapewniła, że śmieci wystarczy dla wszystkich; skautki rzuciły się do zbierania wszystkich odpadków w polu widzenia.
– Dziewczynki! – zawołała jeszcze zastępowa. – Pamiętajcie, żeby zostawiać w spokoju wszystko, co należy do natury! Mamy zbierać śmieci, a nie wodorosty, patyczki czy muszle.
– Nawet takie połamane? – zapytała jedna z małych skautek, spoglądając na swoją garstkę pełną pokruszonych muszelek. – Żaden ślimak ani krab nie będzie w nich żył. Nie nadają się do niczego, więc to chyba śmieci, prawda?
Przewróciłem oczami, przechodząc między nimi. Zauważyła to i zachmurzyła się.
– Nie, Pearl, nawet połamane muszelki należą do natury. Zostaw je na plaży – powiedziała zastępowa.
– Durna dziewczyna – orzekłem, a ona przygryzła wargę; wyglądała tak, jakby się miała rozpłakać. Poczułem się podły. Była tylko małą dziewczynką. Jednak minąłem ją, podniosłem kawałek gazety i wrzuciłem go do swojego worka. Miałem swoją misję.
Po godzinie, kiedy moja torba była już pełna, zorientowałem się, że odszedłem dość daleko. Nie widziałem nikogo z mojego zastępu. A jeśli z tej odległości nie usłyszę gwizdka? Jeśli hot dogi już przepadły? Na tę myśl mój żołądek zaburczał gniewnie i ruszyłem biegiem z powrotem. Nagle spostrzegłem coś w wodzie – kłąb śmieci? Nie, to ciemne włosy. Po obu stronach głowy trzepotały małe ramionka, ale zaraz przykryła je fala. Zwolniłem i patrzyłem w tamtą stronę; podejrzewałem, że jakiś dzieciak bawi się w wodzie, zamiast pomagać w sprzątaniu plaży.
Włosy i ramionka wyłoniły się z wody na sekundę czy dwie i znowu zniknęły pod powierzchnią. Jeśli nawet zabrzmiało jakieś wołanie o pomoc, stałem zbyt daleko, by je usłyszeć. Chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Na naszych plażach nie ma ratowników, nie dostrzegłem również w pobliżu rodziców – najwyraźniej nikt nie pilnował kąpiącego się dzieciaka. Jak się chce, żeby dziecko nie utonęło, to trzeba go pilnować. Każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, o tym wie.
Mijały kolejne sekundy i nic się nie działo; serce zaczęło mi szybciej bić. Wypuściłem z ręki torbę ze śmieciami i podbiegłem do samego brzegu, nie odrywając oczu od powierzchni oceanu. Nic. Nic. Czyżbym stał i przyglądał się bezczynnie, jak ktoś tonie? Bez zastanowienia rzuciłem się do wody, jak stałem – w mundurku i butach.
– Hej, ty! – krzyczałem, przesuwając wzrokiem po falującej powierzchni zatoki. Wchodziłem coraz głębiej. Kiedy woda sięgnęła mi do piersi, nie widziałem już nic w odległości większej niż kilka stóp, a fale co chwila zalewały mi oczy. Ależ ze mnie kretyn. Nie wezwałem nikogo z dorosłych. Po prostu sam wlazłem do wody, jak ostatni głupek, jak pieprzony półgłówek, jak nazywał mnie tata.
Nagle coś we mnie uderzyło, otworzyłem usta do krzyku i nałykałem się morskiej wody. Wyciągnąłem ręce, żeby to odepchnąć, kaszląc i plując, ale w tym momencie mignęło mi coś różowego i niebieskiego. Tonący dzieciak – pomyślałem. Zamiast go odepchnąć, złapałem bezwładne ciało i zacząłem holować je do brzegu. Wielka fala zbiła mnie z nóg i oboje znaleźliśmy się pod wodą, ale zaparłem się, wbiłem pięty w dno, po czym wynurzyliśmy się na powierzchnię. Obok mnie unosiła się na wodzie dziecięca buzia z zamkniętymi oczami.
To była ta mała skautka, którą nazwałem durną dziewczyną.
– Nie! – Zanosząc się kaszlem, wsunąłem ręce pod jej kark i kolana. Brnąłem w stronę brzegu, potykając się, i wrzeszczałem jej w twarz: – Obudź się! Obudź się! – W końcu wyciągnąłem ją na piasek i padłem przy niej na kolana, ale dziewczynka nawet nie drgnęła. Nie wiedziałem, co robić – widziałem w telewizji, jak ludzie wdmuchiwali innym powietrze do ust i uciskali klatkę piersiową, ale w telewizji pokazywali również mnóstwo innych, kompletnie niemożliwych rzeczy, na przykład ludzi włażących po pionowych ścianach budynków albo zmieniających się w wampiry.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się opiekunka małych skautek.
– Pearl! O, Boże! – Trzęsącymi się palcami dotknęła szyi dziewczynki. A potem położyła głowę na jej piersi. – Nie ma pulsu, nie ma pulsu, o Jezu! – Ścisnęła nos dziewczynki i wdmuchiwała powietrze w jej usta, ale oczy małej pozostawały zamknięte.
Pomimo palącego słońca dygotałem tak, jakbym siedział w wiadrze z lodem. Zbiegli się ludzie, stali wokół nas, gapili się i coś gadali, ale ja widziałem wszystko niewyraźnie, nie rozumiałem wypowiadanych słów i nie mogłem się poruszyć. Byłem skupiony wyłącznie na kobiecie, która ugniatała nieruchomą pierś dziewczynki i wdmuchiwała powietrze do jej ust. Mój własny puls dudnił mi w uszach jak werbel i zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Ja żyłem, a ta mała umarła – umarła z mojej winy, bo nie wezwałem dorosłych, tylko sam wlazłem do wody. Na dodatek godzinę wcześniej doprowadziłem ją do płaczu – jej oczy wyglądały wtedy jak ciemne, smutne sadzawki, tak samo jak oczy mamy, kiedy tata ją zbił.
I nagle z ust dziewczynki trysnęła woda – mnóstwo wody – zupełnie jak z fontanny. Zalewała jej twarz. Dziewczynka poderwała się i wciągnęła powietrze, a jej powieki uniosły się. Spojrzała prosto na mnie, a jej palce zacisnęły się na mojej dłoni, i dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że przez cały czas trzymałem ją za rękę.
Tłum wokół nas zaczął wiwatować. Jakieś ręce poklepywały mnie po ramionach i głowie, a kobieta rozpłakała się i w kółko powtarzała imię dziewczynki: Pearl, Pearl, Pearl. Dziękowała też Panu Bogu, Jezusowi, a w końcu mnie.
– Uratowałeś jej życie. Dziękuję. Dziękuję – powtarzała.
Czas płynął niesamowicie wolno, minuty wydawały się dniami. Piekły mnie oczy. Szczękałem zębami, a roztrzęsione nogi uginały się pode mną. Ściskałem rączkę Pearl, malutką i brązową, patrzyłem na jej ciemne kręcone włosy rozrzucone wokół twarzy, na kosmyk przylepiony do policzka i drugi, zaplątany w jedną z odznak skautowskich przypiętych do piersi, która unosiła się i opadała jak należy. Spojrzałem w jej ciemne oczy, szeroko otwarte i żywe, i poczułem, że właśnie nauczyłem się czegoś, choć sam nie wiedziałem czego.
Kiedy przyjechało pogotowie, mój zastępowy owinął mnie ręcznikiem plażowym i zabrał mnie, odrywając moją rękę od ręki Pearl.
– Spełniłeś dobry uczynek, Boyce. Jesteś bohaterem, wiesz?
Napisali o tym w gazecie i zamieścili dwa zdjęcia: na jednym mój uśmiechnięty zastępowy przypina błyszczący Medal Honorowy tuż nad lewą kieszonką mojego mundurka, na wysokości serca, a na drugim matka Pearl, moi rodzice i Brent stoją za nami dwojgiem – każde z nas w mundurku skauta. Czubek głowy Pearl, z masą czarnych loczków spiętych różową spinką, nie sięgał nawet mojego ramienia.
To była jedyna heroiczna chwila w moim życiu – ale większość ludzi nie może się poszczycić nawet tym, jak sądzę. Szkoda, że miałem wówczas zaledwie siedem lat. Fatalnie, kiedy nasze życie osiąga szczyt jeszcze przed okresem dojrzewania.
***
Nie zawsze kończę pracę w momencie zamknięcia zakładu. Nie lubię przerywać rozpoczętej roboty i przeważnie zostaję dłużej, żeby doprowadzić naprawę do końca, chyba że nie ma na to najmniejszych szans, choćbym nie wiadomo jak się starał. Zacząłem się nawet zastanawiać nad przyjęciem kogoś do pomocy, przynajmniej w niepełnym wymiarze godzin.
Zazwyczaj pamiętam, żeby o szóstej zaryglować drzwi warsztatu i wywiesić tabliczkę „Przepraszam, zamknięte”, nawet jeśli zamierzam pozostać dłużej i pracować, ale akurat z wybiciem tej godziny byłem pogrążony po uszy w instalacji bloku cylindra. Kiedy w pół godziny później zabrzęczał dzwonek przy drzwiach wejściowych, zakląłem pod nosem i zawołałem: „Zamknięte”, zerkając w stronę drzwi łączących ciasne frontowe biuro z garażem.
Pojawił się w nich stary adwokat taty (i niedoszły sponsor AA), Barney Amos, z grymasem wiecznie wykrzywiającym twarz okaleczoną w wypadku samochodowym, podobnie jak lewa ręka, której o mało nie stracił. Utracił natomiast wtedy sześcioletniego syna i od tamtego momentu przestał pić – o jeden dzień za późno. Austin Amos zapisywał się razem ze mną do Niedźwiadków. Miałby teraz dwadzieścia dwa lata – czy coś koło tego.
– Cześć, Boyce! – zawołał pan Amos i podniósł do góry rękę, jakby składał przysięgę, że będzie mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.
– Hej, panie Amos! – Wytarłem ręce w szmatę, wstałem, rozprostowałem ramiona i poczułem palący ból między łopatkami. – Czym mogę służyć?
Barney Amos nie zaglądał do nas od lat, choć dość często widywałem go w mieście. Próby rzucenia picia przez mojego tatę ograniczyły się do udziału w dwóch czy trzech spotkaniach AA, po których wpadł w ciąg trwający aż do końca życia. Nie miałem wątpliwości, kto ponosił za to odpowiedzialność, choć pan Amos próbował wziąć część winy na siebie. To był wybór mojego taty. Każda butelka. Każdy łyk.
– Boyce, czy twój tata spotkał się z jakimś innym prawnikiem? Po tym, jak nasze drogi się rozeszły?
Wzruszyłem ramionami, które natychmiast zaprotestowały i tęsknie, choć nie bez poczucia winy, pomyślałem o zimnym jak lód piwie, które wypiję, jak już wezmę prysznic i spotkam się w mieś-cie z paroma chłopakami. W przeciwieństwie do ojca umiałem ograniczać ilość alkoholu. I w przeciwieństwie do pana Amosa nie siadałem za kółkiem, dopóki nie wytrzeźwiałem.
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale on nie był zbyt rozmowny, jeśli chodziło o tego typu sprawy – powiedziałem. Ani w żadnych innych z wyjątkiem tego, za jakiego pierdołę mnie uważał, dodałem w myślach. – A co?
Pan Amos zmienił pozycję, ale nie wszedł za próg. Wbił wzrok w podłogę i wyglądał jeszcze bardziej niezdarnie niż zazwyczaj.
– Przeglądałeś jego papiery? Ale tak uważnie?
Pytanie za pytaniem – to nigdy nie jest dobry znak.
– Ma pan na myśli dokumenty? Właściwie nie. A co? – zapytałem ponownie.
Jego skrzywione usta uniosły się z jednej strony z wyraźną ulgą.
– W takim razie proponuję, żebyś się za to zabrał – i to im szybciej, tym lepiej. Aby oficjalnie przejąć spadek, musisz przedstawić dokumenty: akt własności przyczepy i garażu z całym wyposażeniem. Oraz samej firmy.
Zmarszczyłem czoło. To miało sens, ale coś mnie w tym wszystkim uwierało, coś rzucało cień na jego rozsądną radę.
– Jestem jego jedynym legalnym spadkobiercą, więc to tylko czysta formalność, prawda? – upewniłem się.
– No jasne, jasne. Ale prawo jest szczególnie wyczulone na formalności spadkowe dotyczące własności po czyjejś śmierci.
– Okej. Dobrze. Czego właściwie mam szukać? Pewnie testamentu?
Kiwnął głową.
– Testamentu i wszelkich dokumentów związanych z garażem – założenia biznesu, formularzy podatkowych itp. Zakładając, że tata pozostawał nadal jedynym właścicielem firmy, powinieneś znaleźć trochę tego typu dokumentów. Chyba że w ciągu ostatnich dziesięciu lat Bud przekształcił firmę w spółkę akcyjną, w takim wypadku nowy właściciel będzie musiał przepisać ją na swoje nazwisko.
W spółkę akcyjną? Taaak. Nie wydawało mi się, żeby tata mógł zawracać sobie czymś takim głowę. Odkąd ukończyłem osiemnaście lat, wypłacał mi tygodniówkę jak normalnemu pracownikowi i uiszczał wszelkie stosowne opłaty oraz podatki. Było tak od momentu, gdy odebrał list od władz państwowych czy urzędu skarbowego, po którym przez trzy dni szalał z wściekłości.
– I, hmm, mógłbyś poszukać również orzeczenia rozwodu? Może spoza naszego stanu?
– Orzeczenie rozwodu… kolejna formalność?
Kiwnął głową, błądząc spojrzeniem po podnośniku, urządzeniach diagnostycznych i zawieszonych na ścianie narzędziach.
– Jak już wszystko zgromadzisz, przyjdź do mojej kancelarii, to razem wypełnimy odpowiednie dokumenty. Za darmo, oczywiście, przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
– Tak, psze pana. – Nie zamierzałem olewać propozycji darmowej pomocy prawnej, choć nie obarczałem go odpowiedzialnością za niepowodzenie kuracji odwykowej taty. – Wpadnę za kilka dni. – Czułem, że nie wszystko zostało powiedziane, miał jeszcze coś w zanadrzu. Domyślałem się, że niedługo dowiem się co.
Pearl
Telefon zawibrował i na ekranie pojawiło się zdjęcie mamy sprzed kilku dni, z ceremonii wręczania dyplomów. Odebrałam z drżeniem serca. Mama nigdy nie dzwoniła, kiedy wiedziała, że siedzę za kierownicą.
– Nie prowadzisz? – zapytała natychmiast po moim „halo”. – Chciałam ci zostawić wiadomość głosową. Nie powinnaś odbierać telefonu podczas jazdy.
Odetchnęłam z ulgą, ponieważ ton głosu mamy świadczył, że nie stało się nic złego, ale równocześnie ogarnęła mnie irytacja, że nadal traktowała mnie jak sześcioletnie dziecko.
– Mamo, dzwonisz do mnie, choć masz dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że siedzę za kierownicą, a potem mówisz, że nie powinnam odbierać w czasie jazdy.
– Powinnaś pozwolić mi zostawić wiadomość głosową.
– Nienawidzę poczty głosowej. Bez wątpienia dzwonisz, żeby poinformować mnie o czymś, co nie może zaczekać do mojego powrotu za… – zerknęłam na zegarek – …za nieco ponad godzinę. Nauczyłaś mnie, żeby najpierw się przejmować, a dopiero potem zadawać pytania. No to wal.
Usłyszałam w słuchawce westchnienie rezygnacji.
– No, dobrze. Twój ojciec zapomniał o dzisiejszym zjeździe AMA (American Medic Association) w Houston. A ma na nim przemawiać. – Dr Thomas Frank, doktor medycyny, członek Amerykańskiego Stowarzyszenia Chirurgii Neurologicznej i Amerykańskiego Kolegium Chirurgów, nie był moim rodzonym ojcem. Mój biologiczny ojciec zmarł, zanim przyszłam na świat, a Thomas ożenił się z moją matką, kiedy miałam trzynaście lat i niedługo potem mnie adoptował. W ten sposób z Pearl Torres stałam się Pearl Frank, co brzmiało, jak powiedziała później Melody Dover, moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły średniej, jakbym była całkiem białą dziewczyną – co uszczęśliwiało moją mamę. Nie pytając jej o zdanie, poprosiłam, aby na moim dyplomie wydrukowano: Pearl Torres Frank. Kochałam ojczyma, ale pragnęłam oficjalnego potwierdzenia tego, skąd pochodziłam i kim się stałam.
Usłyszałam w tle dobroduszne mamrotanie Thomasa, a potem pełne niedowierzania prychnięcie mamy.
– Wystąpienie wymaga przygotowania, Thomasie! I nie, nie możesz tak po prostu nawalić. Madre de Dios!¹ – Obcy akcent mamy stawał się bardziej wyraźny, gdy była rozdrażniona, ojczym czasem specjalnie ją prowokował, aby go usłyszeć. Ale przejście na hiszpański? Horrendum.
– Więc nie będzie was dzisiaj w domu? – przerwałam z wyraźną ulgą, ponieważ oznaczało to odsunięcie w czasie czekającego mnie wyznania, a jednocześnie odczuwałam przykrość z powodu tej ulgi. – To żaden problem. Mam klucze. Zobaczymy się jutro.
***
Ugrzęzłam w progu domu, bo Tux, miauczeniem wyrażając niezadowolenie z powodu porzucenia go przez moich rodziców, owijał się wokół moich nóg, raz za razem wyginając ciało w ósemkę. Wyjechali zaledwie parę godzin temu, a przedtem bez wątpienia go wygłaskali, wypieścili i nakarmili ręcznie siekaną świeżą rybą, którą Thomas osobiście złowił podczas ostatniej wyprawy łódką na zatokę.
Pogłaskałam pękaty boczek Tuxa i przepchnęłam przez drzwi swoją wypchaną do granic możliwości torbę.
– Nikogo nie oszukasz swoim zawodzeniem: zostałem porzucony przez rodzinę. Jesteś najbardziej rozpieszczonym zwierzakiem na całej wyspie.
Był również najsłodszym zwierzakiem, dlatego tak rozpuszczonym. Siedem lat temu, zanim wkroczyłyśmy z mamą w ich świat, Tux i Thomas prowadzili kawalerskie życie, ale kot powitał nas równie serdecznie jak jego pan – jakby tylko czekał na to, aż jakaś kobieta i jej trzynastoletnia córka zajmą terytorium, które od lat uważał za własne. Teraz bawił się suwakiem mojej torby, a ja dzwoniłam do Melody, która przyjechała na dwa tygodnie do domu po odebraniu dyplomu ukończenia Southern Methodist University przed wyjazdem do Dallas i podjęciem pracy w public relations.
– Cześć, dziewczyno – odezwała się. – Już w domu?
– Właśnie weszłam. Rodzice wyjechali. Jesteś zajęta?
– Nie. Tkwię w domu od dwóch dni i mam już serdecznie dość tego miejsca i nieustannych utyskiwań mamy na milion i jedną rzecz, które w swoim życiu zrobiłam źle – od strojów poczynając, poprzez wybór kariery zawodowej, a kończąc na tym, że nigdy nie znajdę męża, skoro przez cztery lata college’u nie zdołałam żadnego złapać. Dostałaby niezłego kopniaka w ten swój kościsty tyłek, gdybym została lesbijką.
Jasne! Jakby kobiety zostawały lesbijkami po to, żeby zaleźć swoim matkom za skórę!
– Myślę, że to poza twoim zasięgiem, Mel – zaśmiałam się.
– Tak – przyznała z westchnieniem. – Za bardzo lubię mężczyzn. – Cztery lata college nie wyleczyły Melody z sarkazmu. – A skoro już mowa o mężczyznach, to chodźmy gdzieś dzisiaj!
Wiedziałam, że Melody rozstała się ze swym ostatnim chłopakiem przed miesiącem, ona zaś znała moją okropną historię z Mitchellem. Jej propozycja wyprawy do miasta wydała mi się jednak raczej męcząca, niż kusząca. Liczyłam na to, że usiądziemy sobie w wygodnych spodniach dresowych, przy butelce wina, jako że byłyśmy już dorosłymi kobietami, i Melody opowie mi o swoim życiu osobistym i lokalnych ploteczkach. Chciałam spędzić z nią trochę czasu, zanim wyjedzie z miasta.
W szkole średniej różniłyśmy się od siebie jak dzień i noc, ale byłyśmy nierozłączne, nazywano nas bliźniaczkami yin-yang. Przezwisko to wzięło się zapewne z różnic w naszym wyglądzie zewnętrznym – skóra Melody, nawet z letnią opalenizną, wydawała się bledsza, a jej blond włosy jaśniejsze w porównaniu z moją oliwkową karnacją oraz ciemnymi oczami i włosami. Dla mnie jednak łącząca nas więź, owo yin-yang, była czymś wewnętrznym. Cztery lata studiów na innych uczelniach rozdzieliły nas. Tęskniłam za nią.
– Melody, prawdę mówiąc, nie jestem w nastroju do…
– Żaden problem, przyjadę po ciebie!
– Mel.
– Wskakuję pod prysznic. Będę za godzinę. Do zobaczenia koło dziewiątej. Raz, dwa! – Roześmiała się i rozłączyła, zanim zdążyłam powtórzyć Mel.
Musiałam się uśmiechnąć. Nie ma to jak szkolna koleżanka, żeby się zacząć znowu zachowywać jak podlotek. Melody, bardziej popularna, bardziej towarzyska, pod każdym względem bardziej – zawsze decydowała o naszym życiu towarzyskim, ja poddawałam się jej przywództwu. W jednym tylko nasze drogi się rozchodziły – co zresztą nikogo nie dziwiło. Ona już w pierwszej klasie próbowała dostać się do grupy czirliderek, a w ostatniej była jej przywódczynią, podczas gdy ja zapisałam się do grupy naukowej, zostałam wolontariuszką w ośrodku badań morskich i na rozdaniu dyplomów wygłosiłam przemówienie w imieniu absolwentów z naszego rocznika.
Postanowiłam wypróbować swoje wyznanie na Melody, zanim wystąpię z nim przed mamą. Melody z pewnością zrozumie moją obawę, że sprawię mamie rozczarowanie.
– Mia-uuu – poskarżył się Tux, mrucząc jak przystało na rozpieszczonego kocura.
Żeby go uciszyć, wrzuciłam mu do miski zimnego hamburgera i ser – jego ulubione dania, jeśli pominąć owoce morza.
– Jesteś niesamowity – powiedziałam. – A teraz przepraszam, ale muszę się przygotować do wyjścia. Dobrze przynajmniej, że jest środek tygodnia. Miejmy nadzieję, że w barach będzie pusto.