Tak sobie myślę... - ebook
Tak sobie myślę... - ebook
Najbardziej oczekiwana książka roku!
Gdy jesienią 2011 roku pojawiła się informacja o poważnej chorobie Jerzego Stuhra, cała Polska wstrzymała oddech. Uwielbiany przez publiczność aktor rozpoczął walkę o życie... i zaczął pisać. W zeszycie podarowanym przez córkę niemal każdego dnia, w szpitalu i w domu, w każdej wolnej chwili spisywał swoje myśli, refleksje i obserwacje. Tak powstał niezwykły dziennik, który jest nie tylko zapisem walki, ale też świadectwem miłości do życia. We wszelkich jego przejawach.
Jerzy Stuhr komentuje w Tak sobie myślę... aktualne wydarzenia polityczne w Polsce i Europie, czasem z przekąsem, a czasem bardzo serio śledzi wydarzenia sportowe. Ale najwięcej miejsca poświęca kulturze. Pisze o swej karierze i swej aktorskiej misji, zastanawia się, co to znaczy być aktorem we współczesnym świecie. Momentami zamienia się nawet w krytyka filmowego i dogłębnie analizuje oglądane filmy.
A choroba? Oczywiście jest, ale jakby w tle. Jerzego Stuhra najbardziej zajmuje to, co za szpitalnymi oknami.
Im bliżej końca książki, tym coraz dłuższe odstępy między notatkami. Zaznacza sie w ten sposób powrót aktora do życia zawodowego, a tym samym zbliża się do końca ta niezwykła rozmowa Jerzego Stuhra z samym sobą i czytelnikiem równocześnie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04962-4 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Kraków, 7 XI 2011
W obecnej niedoli docierało do mnie jak przez mgłę, że gdzieś jakiś satanista, w telewizji publicznej — afera — skandal — bluźnierstwo!
Ale wszystko to mało by mnie obeszło, bo znam przecież nasz rozgorączkowany byle czym prowincjonalny grajdołek, gdyby nagle nie gruchnęła wieść, że przełożeni zakazali publikacji księdzu Bonieckiemu — memu ulubionemu duchownemu. To jedyny duchowny, którego słucham z uwagą i szacunkiem, podczas kiedy innych już z bardzo odległym tylko szacunkiem. No to zacząłem grzebać, za co zakazali. I okazuje się, między innymi, że powiedział o tym sataniście, że to taki satanista z szopki, kabaretu, czyli ze sceny. Dowiedziałem się też, że gość dla barwności swego show, gdzie śpiewa i performuje, przebiera się za satanistę. To powiedział ksiądz redaktor. I cap! Przymknęli go. Jego przełożeni.
To mnie też musieliby przymknąć, bo ja w 1972 roku przebierałem się za Belzebuba w pamiętnych Dziadach Swinarskiego. Było wszystko — rogi, kopyta, owłosienie, bluźnierstwa; do Boga — ty jesteś carem! — krzyczałem, itp. Ponad dziesięć lat ten proceder uprawiałem i nikt mnie na przykład ze Spotkań z balladą w telewizji nie usuwał. No, ale była komuna na szczęście i cenzura dawała baczenie na zupełnie coś innego niż dzisiaj.
Satanista ze Starego Teatru.
Jerzy Stuhr w roli Belzebuba w Dziadach A. Mickiewicza, reżyseria K. Swinarski, Stary Teatr, Kraków 1983.
Zdjęcie ze spektaklu, adaptacja TV L. Adamik
Co do tego Belzebuba, to trzeba uwiecznić jeszcze jedno niesamowite zdarzenie w mym życiu. Kiedy zimą w styczniu 2003 roku dostąpiliśmy wraz z żoną zaszczytu uczestniczenia w obiedzie u Jana Pawła II w Watykanie, w pewnym momencie przy zupie Papież tak na mnie patrzy i z trudem mówi: „Ja Pana widziałem na scenie — pauza — w Dziadach. — Chwila ciszy, zbieram się, co powiedzieć. Licząc na poczucie humoru Papieża, wybieram wersję najbardziej kontrowersyjną: — Ojcze Święty, ale ja tam grałem Belzebuba...”. Cisza — zupa — zupa, ja jeszcze kieliszek wina. Papież patrzy na mnie aktorskim okiem, a ja aktorskim okiem widzę, że Jego oko figlarne. I mówi: „Proszę pana, ról się nie wybiera. — Odkłada łyżkę i... pokazuje palcem na siebie: — Belzebub i Papież — takie role przyszło nam grać i gramy je, i siedzimy razem przy stole”. Otóż takiej tolerancji, poczucia humoru, dystansu życzę wszystkim od krzyża, od satanistów w TV, od cenzury księdza redaktora.
Jeszcze o tym: moja przyjaciółka Krysia Janda napisała mi, że chce w związku z tą aferą wystąpić z Kościoła katolickiego. Zawsze imponuje mi jej spontaniczność. Krysiu moja droga, zanim to zrobisz, pomyśl tylko o jednym: że od tego momentu będziesz już wchodzić do kościoła tylko... jako turystka... Chcesz?Grudzień 2011
------------------------------------------------------------------------
Gliwice, 3 XII 2011
Chciałem dzisiaj wyjść na szpitalny korytarz. Robię to rzadko, bo krępuje mnie w tym akurat miejscu zbieranie dowodów popularności. Ale jeśli już, to tak sobie pomyślałem, że nie wypada w piżamie, trzeba włożyć spodnie (ojciec — kamizelka! — sic!). Dlaczego? Przecież to szpital, wszyscy zrozumieją, wszyscy w piżamach. Zadziałało maleńkie słowo: „nie wypada” — słowo znikające z naszego polskiego języka, a przede wszystkim z mentalności. Zaczyna być tak, że wszystko wypada, co przynosi korzyść: materialną, medialną, celebrycką itd. Polacy bez wstydu pokazują swoje rozmemłane wizerunki. Tabloidy wykorzystują to bezlitośnie, ale też nie robią nic, żeby zwrócić na to uwagę z innej perspektywy. Żeby dać przykład tylko z mojego aktorsko-filmowego podwórka: młodzi aktorzy — tabloid oczywiście nazywa ich gwiazdami — wywołują ordynarną pijacką burdę, i co? Czy ktoś to potępił? Czy zniknęli z ekranów telewizyjnych? Co myślą o nich ludzie? Czy ich to obchodzi? Zastanawiali się, czy wypada?
Ze światka polityki: jeden polityk do drugiego „pan kłamie”, a drugi do niego „nie, to pan kłamie” — no to jeden kłamie z pewnością. I co, wstyd mu? Zastanowił się, czy wypada?
Z redakcyjnej działalności tabloidu: gratulują znanemu aktorowi, że weźmie pół miliona za nowy film w Hollywood. Gratulują mu forsy, a nie roli czy ewentualnie już efektu artystycznego. Nie wstydzą się tak zglajchszaltować nawet sztukę aktorską. Wypada — a wypada, bo ich czytelnika właśnie bardziej obchodzi, ile zgarnie aktor, a nie, jak i w czym zagra.
Włożyłem jednak spodnie. Ale zaraz, jak zacząłem się przechadzać wśród towarzyszy niedoli, poczułem jakieś takie moje wywyższanie się inteligenckie. Taka, niestety, inteligencka duma czy raczej dumka, zadzieranie noska, że niby ja tutaj li tylko przypadkiem, na chwilę, że ja nie mam z tym nic wspólnego. Że ja jednak lepszy gdzieś tam w głębi, ale nie mogę tego okazać, bo przecież męczące „nie wypada”! Męcząca inteligencka cecha powodująca stały stan frustracji i izolacji. Dlatego między innymi jesteśmy już passé, décadence. Lepiej byłoby w gaciach... ale nie potrafię.Styczeń 2012
------------------------------------------------------------------------
Gliwice, 19 I 2012
Tak sobie myślę, dlaczego ja to wszystko piszę. Nie potrafię tego w jednym rozdziałku wytłumaczyć. Może będę tę myśl klecił ratami. Z pewnością chodzi mi o jakiś mój wizerunek, może najbliższy mym poglądom, osobowości, poczuciu humoru, obecnemu stanowi ducha. Tak, to z całą pewnością. Ale podskórnie jest też chęć pokazania, że jestem innym człowiekiem, niż większość ludzi w tym kraju sobie mnie wyobraża, utożsamiając mnie z rolami, które zdobyły historyczny już rozgłos, i z charakterami bohaterów przeze mnie kreowanych. I dobrze, niech tak będzie. Tego nie zmienię, ale mogę też części widowni w tym kraju (tej, która jeszcze czyta) pokazać inną twarz, a może co jedyne i najważniejsze: ujawnić, co myślę, a nie tylko, co i jak gram. To jest wspaniała okazja, a mogę to najszczerzej zrobić poprzez słowo pisane. Gdybym to do Was powiedział, podejrzewalibyście kolejną rolę. A tak biorę za te słowa odpowiedzialność na serio. Nie ma żartów. To słowo zostanie i będzie o mnie świadczyć, i będzie można mnie, co gorsza, z niego rozliczyć.
Tak więc to z pewnością jest powód. Ale na razie posłużę się anegdotką, która w jakiś sposób mój problem ilustruje.
Parę lat temu jeździłem po Stanach Zjednoczonych z moimi filmami. Zawitałem też do Houston. Na lotnisku czekał na mnie konsul honorowy Polski pan Wojciechowski. Przystojny starszy pan, o bardzo nobliwym wyglądzie, lekarz anestezjolog. Wiedziałem natychmiast, że jestem w dobrych, odpowiedzialnych rękach. Poważny gość. Po trzech dniach miło spędzonych z nim i jego małżonką pan Wojciechowski odwozi mnie na lotnisko. Mówi do mnie: „Wie pan, przepraszam, że to mówię, ale ja zawsze o panu myślałem, że pan to raczej jest taki no... jajcarz. A teraz, jak pana poznałem, wiem, że pan jest jednak poważnym człowiekiem”. Tak jakoś szybko mi przyszła odpowiedź. Mówię do niego: „Panie konsulu, jak zobaczyłem pana na lotnisku, od razu wiedziałem, że pan jest poważnym człowiekiem, a panu, żeby to stwierdzić o mnie, potrzeba było trzech dni”.
I tak mam zawsze w życiu. No, ale chciało się być aktorem...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------