- W empik go
Tak trzymać tom 2: Brzeg - ebook
Tak trzymać tom 2: Brzeg - ebook
Druga część trylogii o dziejach Gdyni i jej mieszkańcach. Tak trzymać! – komenda, która ma na celu utrzymanie obranego kursu jest moralnym kompasem dla bohaterów rzuconych w wir historii pierwszej połowy XX wieku.
Łącznie na prawie dwóch tysiącach stron autorka opowiada historię rodzącego się portu i rozwoju osady w miasto. Niezwykle poruszająca opowieść o ludzkich dramatach i konsekwencjach trudnych decyzji. Literacka fabuła miesza się z faktami, a postacie fikcyjne z realnymi bohaterami historycznych wydarzeń. Fleszarowa-Muskat stworzyła wciągającą opowieść o przestrzeni, nie zapominając przy tym o jednostkach, od których zależał los przyszłych pokoleń.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8830-8 |
Rozmiar pliku: | 738 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z całej nowej egzystencji najbardziej zdumiewała Konkową winda. Winda w wysokim domu, który Łucka wybudowała pod Kamienną Górą na jednym z placów wykrojonych z ojcowskiego pola. Można się było przenosić nią bez męczenia starych nóg z piętra na piętro, nawet na to najwyższe, na piąte, gdzie obok pralni i suszarni miała Konkowa swoje własne, osobne mieszkanie, gar-so-nie-rę, jak je nazwał odwiedzający Grabieniów pan kapitan Jazowiecki, który dla Krzysztofa i jego rodziny był nadal dawnym Wołodią, zatrącającym wciąż jeszcze z rosyjska, choć już nie tak mocno jak przed piętnastu laty, kiedy zjawił się w Gdyni. Mimo że przybywało mu złota na rękawach munduru, a na ulicy salutowali mu marynarze, bosmani i porucznicy marynarki, nie miało to żadnego wpływu na zmianę jego stosunku do siebie samego, nie przydawało mu ani powagi, ani nie hamowało żywiołu, którym wciąż jeszcze był. Teraz przychodził co czwartek na karty do pana Słubickiego, prezesa Carbopolu, który sam, tylko ze służącym Karolem, zajmował całe pierwsze piętro od ulicy i od podwórza. W karty grano tam ostro i gdy dziś opuściło Wołodię jego zwykłe szczęście, a Krzysztofa i Łucki nie było akurat w domu, zawitał zdyszany do Konkowej – po pożyczkę.
Powiedziała mu, że przecież jest winda, dlaczego to pan kapitan biegł po schodach jak knop jaki, nie wiedzący, że na dole można guzik nacisnąć, i już się jest na górze, ani człowiek zdrowaśki zacząć nie zdąży.
– Rzeczywiście – powiedział kapitan w roztargnieniu – jest winda. Nie odebrał jednak należycie intencji tej informacji, nie spełnił nadziei konkowej na podziw dla tego niezwykłego komfortu –nie mogła wiedzieć, że jeszcze przed wojną jeździł w Kijowie windą wysłaną czerwonym taszkienckim dywanem, o ścianach z luster, sprawiających, że gdy się do niej wsiadało, miało się zawsze ochotę ukłonić się sobie samemu; nie mogła o tym wiedzieć i, być może, nie zdołałaby ukryć urazy, gdyby Wołodia natychmiast nie naprawił swego nietaktu. Stanąwszy na progu podniebnego pokoju Konkowej, który od zgiełkliwości ulicy oddzielony był szerokim tarasem z balustradą płonącą czerwonymi pelargoniami, zagwizdał cichutko i powiedział: – Ależ garsoniera!
– Że co? – zapytała, wstrzymując oddech.
– Gar-so-nie-ra! – powtórzył kapitan: Zajrzał do łazienki i małej kuchni po drugiej stronie przedpokoju, pochwalił spiżarnię w ścianie z dopływem świeżego powietrza, zapalił gaz, żeby sprawdzić ciśnienie, po czym wyszedł na taras, odetchnął wieczornym chłodem i jakby na dobre zapomniał, po co tu przyszedł i dlaczego tak się śpieszył, wspinając się po schodach.
Z sąsiedniego tarasu, należącego także do piątego piętra kamienicy Łucki i także obwiedzionego czerwonym płomieniem pelargonii, dochodził przytłumiony dźwięk radiowego koncertu. To panna Loewe, przybyła tu z Gdańska wraz z filią swojej firmy maklerskiej, słuchała muzyki przy wieczornej toalecie. Pojawiła się na chwilę przy drzwiach, w szlafroku, żeby je zamknąć pośpiesznie, gdy z dołu, z ulicy, buchnął niepohamowany męski śpiew – środkiem jezdni, spleceni ramionami, szli jacyś marynarze, Holendrzy albo Anglicy, nie można było zrozumieć, w jakim języku śpiewają. Za nimi – ale już w milczeniu – podążała truchtem grupka Chińczyków w brudnobiałych koszulach, wyrzuconych na szerokie, przykrótkie spodnie, spod których widać było ich chude łydki. Wszyscy razem wtargnęli po chwili do nocnego lokalu na rogu, przez śpiew przedarł się jazzowy jazgot, krótkie lśnienie światła z otwartych drzwi prześlizgnęło się po czarnych warkoczach Chińczyków. Z pobliskiego stoku Kamiennej Góry dochodziła przenikliwa woń świeżej, majowej zieleni, nie obeschłej jeszcze po niedawnym deszczu.
– Czuje pani, jak świat pachnie? – spytał kapitan z mroku. Nie odpowiedziała, więc powtórzył: – Świat pachnie, pani Konkowa, nie czuje pani?
– Ano, jak każdej wiosny – odrzekła wreszcie. – Teraz dopiero pan kapitan to zauważył?
– Tak, to śmieszne – powiedział po długim milczeniu (i jak przedtem nie widziała jego twarzy, zasłoniętej przez mrok w nocnej głębi tarasu) – to śmieszne i dziwne, że tak bardzo zauważyłem to dopiero tego roku.
Potem zaczął mówić o czymś innym i już przypomniał sobie, że się śpieszy, że na dole na niego czekają, ale niesporo było mu od razu zacząć o pożyczce, więc jeszcze zapytał, ile wynosi czynsz za tę garsonierę panny Loewe i tę trzecią obok, którą zajmowało młode małżeństwo z Warszawy, pracujące w Komisariacie Rządu. Sto dwadzieścia – powiedziała, a on się zdziwił, uprzejmie się zdziwił, że tak tanio, że cena taka przystępna za tej klasy gar-so-nie-rę.
Zapytał jeszcze, czy płacą? No tak, to było najważniejsze, jakie znaczenie miałoby posiadanie domu, gdyby lokatorzy zalegali z komornym – ale tu Konkowa musiała się zająknąć, bo panna Loewe była akuratna jak nikt, jej jednej z całej kamienicy nie trzeba było przypominać, że już pierwszy, ale tamci z Warszawy... Ludzie z Warszawy nie mieli w ogóle tej życiowej punktualności, nastawionej jak dobry zegar na rzetelność i solidność w spełnianiu zwykłych obowiązków. Może wydawały im się nudne, może niewarte uwagi, a w dodatku ci z trzeciej gar-so-nie-ry, ci Arciszewscy z Warszawy, byli młodzi i wciąż czegoś im się zachciewało, nieprzydatnego, niepotrzebnego, cali byli jakby w nierozsądku i niepraktyczności, no i jeszcze to kasyno w Sopotach za wcześnie ich podkusiło, mieli na to przecież czas, z jakie dobre dwadzieścia lat, ażby obrośli w piórka, ażby mieli w szafie trochę prześcieradeł i powłok i nie trzeba by było suszyć na słońcu albo na kaloryferach wciąż tej samej zmiany, która wcale zmianą nie była, bo była jedna. Urzędnikom z Gdańska wstęp do kasyna był wzbroniony, ale urzędnikom z Polski nie, od razu poczuli się tak bogaci, tak zabezpieczeni przed losem, że niepotrzebne wydawało im się grzanie złotówek w rękach, nawet takim Arciszewskim, takim nieopierzonym Arciszewskim z jednym prześcieradłem i jedną powłoką...
– Płacą? – spytał kapitan jeszcze raz.
– Różnie – bąknęła Konkowa, żeby nie wdawać się w szczegóły, żeby nie rozgadać się niepotrzebnie d tajemnicach kamienicy, o której opinię trzeba było dbać tak samo, jak o czystość tynku i okien.
– Jak się stąd wyniosą, wynajmę od pani tę garsonierę – powiedział Wołodia. – W lecie spałbym na tarasie, oddychałbym tym zielonym zapachem świata, który pani daje lokatorom za sto dwadzieścia złotych miesięcznie, podczas gdy ja za sto dwadzieścia pięć oddycham rybim smrodem, budzony o każdym świcie krokami rybaków zdążających do portu.
– Dobrze, panie kapitanie – powiedziała westchnąwszy, nie wiadomo: z zachwytu czy z przykrego zaskoczenia, bo zaraz potem poprosił ją o dwadzieścia złotych, które mu dala, pocieszając się równocześnie, że jeśli nie on, to Krzysztof będzie musiał przecież jej te pieniądze oddać. Zwiozła go windą na dół i odstawiła do samych drzwi pana prezesa Carbopolu, z których – gdy się otwarły – buchnęła na całą klatkę schodową woń dobrej kawy i dobrych cygar, a także nieznanych jakichś przypraw, używanych przez Karola, kamerdynera i kucharza do potraw podczas czwartkowych przyjęć. Konkowa wciągnęła ją głęboko w nozdrza, starała się przez chwilę wyobrazić sobie, co i jak się je tam za tymi drzwiami, których próg w jej własnym domu był jakby dla jej nóg za wysoki. Bez interesu nie mogła go przestąpić, choć dla gołego kapitana z dwudziestoma pożyczonymi od niej złotymi w kieszeni był w sam raz, a może nawet trochę za niski, bo nazwisko Wołodi brzmiałow towarzystwie pierwszopokoleniowej portowej finansjery. Krzysztof dość dawno jej to wyjaśnił, kiedy się dziwiła, czemu pan Słubicki na przykład jego nie zaprasza. Nie trzeba było chcieć za wiele; w tej całej zdumiewającej zmianie, jaka spadła na piaszczysto-torfiasty skrawek nadmorskiej ziemi, na którym od wieków rodzili się, żyli i umierali Konkowie, wśród takich samych jak oni, Konkowa usiłowała zachować pokorę. Trzymała się jej niekiedy jak ostatniej deski ratunku przed szaleństwem, które mogło przyjść z nagłego dostatku, z pychy, z utraty dawnego gruntu pod nogami, jakim była zawsze ta sama, zawsze pewna, nadmorska, rybacka bieda i myślenie przede wszystkim o chlebie, o niczym więcej.
Odeszła od drzwi, ale wciąż jeszcze przy nich była, kuszona tym, co przed nią kryły, a co było splendorem kamienicy, i nie warto było udawać nawet przed samą sobą, że nim nie jest – tu przecie, gdzie Augustyn kiedyś siał żyto, zatrzymywały się najpiękniejsze w mieście samochody i tu wchodziły najważniejsze osoby, stąd i z Gdańska, i ze Śląska, i z samej Warszawy, wchodziły do tego domu, który na miejscu Augustynowego żyta wyrósł, od razu taki, jak być powinien, dla najlepszych lokatorów, z pokojami do słońca, z kuchniami i służbówkami od podwórza, i z windą, z obszerną, cichą, nie psującą się nigdy i tak sprzyjającą starym nogom windą. Wróciła do tej windy z ulgą, odżegnując się od myśli sprzed chwili, dobrych dla tych, którzy z podniesionymi w górę pięściami maszerowali ulicą każdego pierwszego maja, a nie dla kogoś, kto jeździł własną windą przez pięć własnych pięter i mógł to robić, ile razy przyszła mu na to ochota, z dołu do góry i z góry na dół, jeszcze raz i jeszcze raz, dopóki któryś z lokatorów nie wezwał windy, co o tak późnej porze zdarzało się rzadko. Konkowa więc po raz czwarty nadusiła guzik parteru, zjechała na dół, znowu pomyślała, że nie trzeba chcieć za wiele, gdy i tutaj dosięgły ją wonie bijące z mieszkania na pierwszym piętrze, potem zastanowiła się, czy nie trzeba by zajrzeć do Łucki na drugie piętro, sprawdzić, czy dzieci nie śpią przy świetle i czy Anula, którą sama przywiozła Łucce do pomocy aż spod Pucka, nie stoi na schodach albo w bramie z marynarzem – ale nie wiadomo dlaczego nie wydało jej się to dostatecznie ważne, ważniejsze od tego, co zamierzała na tę i następną chwilę dla siebie, tylko dla siebie, bo jakoś znowu nacisnęła guzik piątego piętra i przymknąwszy z lubością oczy, pojechała na górę.
Co powiedział kapitan, stojąc na tarasie? Że świat pachnie. Zapytał ją, starą kobietę, czy to czuje? Nie chodziło już o to, jakimi woniami jej się objawiało życie, ale dlaczego on akurat teraz to powiedział? Żadnej innej wiosny tego nie zauważył? Powiedziała mu to, a on odrzekł, że takbardzo zauważył to dopiero tego roku.
Nacisnęła znowu guzik sprowadzający windę na parter. Nie, pomyślała, nie wynajmę mu tej gar-so-nie-ry, nawet gdybym wymówiła Arciszewskim. Może by nie płacił, tak samo jak oni, i nawet upomnieć by się nie wypadało, dosyć było tego kontredansa z panem Słubickim, który nigdy nie raczył pamiętać, czy zapłacił za mieszkanie, czy nie. Taki wielki pan pewnie miał prawo do roztargnienia, już samo myślenie, skąd, z jakiej spółki należą mu się pieniądze, musiało być uciążliwe i zajmować dużo czasu, ale jak człowiek ma komuś dać pieniądze, to nie powinien być przy tym bardziej roztargniony niż wtedy, gdy je sam bierze – a tego właśnie pan Słubicki nie raczył rozumieć; kapitan, gdyby zarabiał tyle pieniędzy co on, byłby taki sam. Ale nie zarabiał i nie wiadomo było, czy to dobrze, czy źle, skoro i tak miał nie płacić za mieszkanie...
Winda od dłuższego już czasu stała na parterze, więc Konkowa znowu nacisnęła guzik piątego piętra. Oparła się o ścianę, ręce splotła na piersiach. To wszystko było żartem ze strony kapitana, bo przecież miał się żenić, wreszcie miał się żenić i, jak mówił Krzysztof, choć niezbyt w to wierzył, miał się żenić ostatecznie. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy się przyjaźnili, a dzieci Łucki i Krzysztofa – Julitka i Tomaszek – przychodziły na świat i rosły, ożenek Wołodi był bezustannym tematem ich rozmów. Ze cztery już razy Łucka, zapraszana na wesele, szyła suknię, Krzysztof oddawał do prasowania swój czarny garnitur, a kapitan zjawiał się niby zakłopotany, ale dziwnie promienny i oznajmiał, że się rozwiało, że pozostaje w kawalerskim stanie. „Nie martw się, Wołodia – mówiła Julitka, wdrapując mu się na kolana – ja się z tobą ożenię. Ja się całkiem z tobą ożenię”. „Jak się ożenisz?” – śmiał się kapitan. „Całkiem – powtarzała – zupełnie się ożenię, raz na zawsze”.
Julitka zdążyła już podrosnąć, miała czternasty rok, wyglądała nawet na więcej, stanik trzeba jej było uszyć, bo marynarze oglądali się za nią na ulicy, kiedy biegła ze szkoły, a kapitan Jazowiecki – kapitan Jazowiecki wciąż jeszcze się rozglądał wśród panien, nie bardzo wiedząc zresztą, czy w ogóle szuka. To on był szukany, to jego znajdywano, i tym razem było tak samo: panna Blok (Polsped i jeszcze coś, jakieś udziały w cukrze albo bawełnie), panna Blok powiedziała mu na balu w kasynie: „Niech mi się pan dobrze przypatrzy, chcę wyjść za pana za mąż”. Wołodia, trzymając pannę w ciasnym uścisku podczas tanga, wiedział już wszystko, co należało wiedzieć przed ślubem – przypatrzeć się zamierzał papie.
Opowiadał potem o tym wszystkim w czasie jednej z kolacji u Krzysztofów, na które zapraszano go zwykle przed pierwszym, kiedy jasne było, że już nie ma grosza w kieszeni, nawet na najskromniejszy posiłek. Papa Blok musiał także o tym wiedzieć, bo od początku sprawę postawił całkiem jasno: Marynka dostanie w posagu bardzo okrągłą sumkę, bo oficer w rodzinie jest ozdobą, a nie podstawą utrzymania. Od kiedy przyszła na świat, nigdy jej niczego nie odmawiano, studiowała, gdzie chciała, w Paryżu, w Liege i w Grenoble, ale nigdzie tam nie patrzyła na nikogo tak, jak tu patrzyła na kapitana, więc jeśli go sobie wybrała, jeśli godzinami potrafiła wyczekiwać w swoim chryslerze, aż wyjdzie z koszar albo wróci z morza, czy dobry ojciec mógł jej go odmówić? Ślub wyznaczono na ósmego września, miał się odbyć w imieniny panny po powrocie jej matki ze Stanów, która ze względu na sprawy Polspedu nie mogła wrócić wcześniej i oczekiwano jej powrotu dopiero sierpniowym rejsem „Sobieskiego”.
Kiedy kapitan, oznajmiwszy im to, wyszedł, Krzysztof powiedział, że kto wie, może przyszły teść zechce teraz wyciągnąć Wołodię z wojska i wprowadzić w wielkie interesy portowej spedycji, już przecież zaczął przez niego bywać u pana Słubickiego na dole. Julitka wówczas, oparłszy na zwiniętych pięściach podbródek, szepnęła mściwie: „Ja ją zabiję! Ja zabiję tę pannę Blok!” „Głupia! – parsknął Tomaszek z pełnymi ustami – On jest przecież stary. Wiesz, ile ma lat? „No ile? Ile?” – odwrzasnęła. „Spokój! – powiedział Krzysztof z uśmiechem, który miast mu rozewrzeć wargi, jeszcze je tylko bardziej zesznurował. – Spokój! Ma tyle lat co ja. Trzydzieści sześć”. „No widzisz! – triumfował Tomek. – Mówiłem, że jest całkiem stary”.
Kiedy winda stała, słyszało się w niej szum ciszy, była jakby muszlą, którą opływało morze, poza nią była ciemność i spadanie w dół. Dlaczego spadanie w dół? – przeraziła się Konkowa, nacisnęła guzik, i winda zaczęła zjeżdżać z piętra na piętro, gładko i bezpiecznie. Więc Krzysztof, jej zięć, ten, którego – przybyłego skądś z daleka – nie chcieli wpuścić na próg swego domu, a który potem podniósł z ziemi Augustyna, kiedy upadł i nigdy już nie miał się sam z niej podźwignąć, Krzysztof miał już trzydzieści sześć lat. A Łucka trzydzieści trzy. Jak to szybko zleciało, pomyślała Konkowa. Po prawdzie Łucka jeszcze teraz wygląda jak panna i panowie ze Śląska, jak przyjeżdżają do firmy, w której pracuje, zawsze do niej mówią „Fraulein” i przynoszą jej pudełka czekoladek. Warkoczy nie obcięła, tylko nosi je teraz oplecione wokół głowy, a złote są jak dawniej i jak dawniej ciężkie; ładnie jej z tymi warkoczami, jeszcze teraz mógłby się jej trafić ktoś bardziej obrotny niż Krzysztof, który poza swoją rządową pensję w porcie nigdy nie wyjdzie, a cóż tu znaczą teraz rządowe pensje, choćby najwyższe! Konkowa poczuła nagle, że grzeszy, przypomniała jej się ta chwila, kiedy to inżynier Wenda dał Krzysztofowi posadę „przy samym sobie” i co to wtedy dla nich było, jakby Pana Boga za nogi obłapili, cała rodzina, nawet Augustyn na śmiertelnym łożu, któremu na odejściu taka dobra trafiła się nowina. Ale to było dawno, i wszystko się szybko zmieniało, jak widoki w oknach pociągu. Patrzysz – pole, i już nie pole, tylko domy wysokie, i nie torfiaste bagno nad Chylonką, ale magazyny ogromne i gmachy pękate, a w nich ryż i olejowe ziarno, kauczuk, kakao i bawełna... Ludzie tu ciągnęli jak koty za zapachem kiełbasy. I nie tylko tacy z pustymi rękami, którzy stali potem w ogonkach przed Urzędem Pośrednictwa Pracy – tacy tylko port zbudowali, ale żeby on naprawdę stał się portem, na to trzeba było pieniędzy. Pieniędzy i głowy, niejednej głowy i niemało pieniędzy. I może Łucce trafiłby się ktoś taki, gdyby panną była, jak na przykład wdowie z „Pawilonu”, z którą ożenił się nafciarz z Galicji, co to przybył do Gdyni, w poszukiwaniu lepszego interesu niż zbyt niemrawym, jak dla niego, strumieniem tryskająca nafta. Oświadczył się wdowie od razu pierwszego dnia, kiedy ją tylko zobaczył za kontuarem. Ale pierwszego dnia nie został przyjęty. Może nie zapomniała jeszcze Francuza, a może zaczynała już liczyć na któregoś z Belgów czy Duńczyków, którzy wtedy budowali tu port, albo może bała się, że komendant policji ją zastrzeli, gdyby wybrała nie jego. Nafciarz przyjął odmowę spokojnie, tylko potem okazało się, że krzesło, o które opierał rękę, ma w dwóch miejscach złamaną poręcz. Zapłacił za nie wdowie tyle, że mogłaby sobie kupić komplet gdańskich mebli, ale już wiedziała, że to on jej kiedyś je kupi. Od razu też zaczął budować willę na Kamiennej Górze i co wieczora przychodził i mówił, że to dla niej. Że dmuchnie któregoś dnia w ten „Pawilon”, aż się rozleci na cztery wiatry, bo nie pozwoli, żeby jego żona stała za bufetem i nalewała do kieliszków wódkę. Żona... miał jeszcze wtedy tę prawdziwą żonę gdzieś tam na południu, w Drohobyczu czy Borysławiu, ale jak się ma pieniądze, to i kawalerstwo można sobie przywrócić, i tak też było w tym wypadku. Ślub odbył się w nowym kościele, na czerwonym dywanie i przy wszystkich świecach, a ksiądz, gdy ich błogosławił, tyle miał natchnienia, ile wynosił dar pana młodego dla ubożuchnej jeszcze parafii. Więc mógł się Łucce trafić ktoś taki...
Winda znów stała na parterze, a od pana Słubickiego wychodzili właśnie pierwsi goście. Karol ich sprowadzał, żeby otworzyć i zamknąć bramę. Lokatorzy z pierwszego piętra rzadko korzystali z windy, więc nie czyniąc sobie wyrzutów, że pozbawia jej Karola, Konkowa nacisnęła guzik i znowu zaczęła się wznosić na piąte piętro, z mocnym postanowieniem udania się na spoczynek, skoro nawet karciarze zaczęli się już rozchodzić. Pan Tereszko, mąż majorowej-wdowy, nie brał udziału w tych wieczorach bez pań. Może wciąż wpatrywał się w nią z tą samą zawziętością, z jaką to czynił, kiedy stał jeszcze „Pawilon”, a on przesiadywał tam wieczorami, pochylony nad kieliszkiem koniaku, ponury i zacięty, gotów rozszarpać każdego, kto by się do niej zbliżył. Ta sama ponura namiętność cechowała go w interesach. Z właściwą sobie zaciekłością dążył do tego, aby transport ku krajom byłej c.k. Austrii nie omijał Gdyni i firmy, którą założyły rozwijał i drapieżnie strzegł przed konkurencją. Pan Słubicki, zajmujący się swoimi sprawami jakby mimochodem i w owym sławnym wielkopańskim roztargnieniu, skłonny byłby zapewne uważać taką zawziętość za zwykłe grubiaństwo. No, ale panu Tereszce, pomyślała Konkowa z westchnieniem, nigdy nie trzeba by chyba było przypominać o konieczności zapłacenia czynszu...
Już choćby dla tych wizyt na pierwszym piętrze, gdzie przyjmowana była wyłącznie przez Karola, winda była konieczna; ileż by się trzeba było nawspinać po piętrach, gdyby nie ona! Konkowa, spostrzegłszy, że jest już na swoim piątaku, zamierzała wreszcie wysiąść, gdy przypomniał jej się płacz panny Loewe, ten stłumiony przez radiową muzykę płacz i wieczór, w którym po raz pierwszy go usłyszała. Słuchała go najpierw z niedowierzaniem, potem ze zdumieniem, w końcu z rodzącą się bolesną i zatrważającą wiedzą o jego przyczynie, gdy zaczęło się coś powtarzać, gdy zaczęło nabierać złowróżbnej prawidłowości. Zamykała wtedy drzwi od tarasu, żeby tego nie słyszeć, wychodziła z pokoju i zatrzaskiwała za sobą szczelne drzwi windy, żeby tego nie słyszeć i żeby nawet przed samą sobą nie przyznać się do tego, iż w i e, dlaczego tak promienna panna Loewe, gdy udało jej się przenieść do Gdyni, płacze.
Trzeba więc było jeszcze raz zjechać w dół, żeby uładzić jakoś myśli, którym ten przypomniany nagle płacz panny Loewe nadał inny kierunek. Przy wszystkim, o czym myślała przed chwilą, stały teraz ogromne znaki zapytania jak okrutne bestie, gotowe pożreć każdą radość i każdą nadzieję. Nawet konieczność przeprowadzenia rozmowy z Karolem, który może będzie miał, a może nie będzie miał ochoty przypomnieć swemu panu o zaległym czynszu, wydawała jej się pozbawiona przyjemności matczynego dbania o należne Lucce pieniądze. Może mieli rację ci nierozsądni i niepraktyczni Arciszewscy, że zamiast gromadzić prześcieradła w szafie, co dnia jeździli bawić się do kasyna. Jak to powiedział kapitan? Że świat pachnie. I że dopiero dziś tak bardzo to zauważył. Inna jakaś ważność przydana być mogła życiu niż te codzienne zabiegi wokół gromadzenia przy sobie rzeczy, mniejszych czy większych, ale zawsze zdobywanych za jakąś cenę. Konkowa zapragnęła poczuć jeszcze raz tego wieczoru, jak świat pachnie. Z parteru pchnęła więc windę w górę, a kiedy zatrzymała się na piątym piętrze, otworzyła ją i zamknęła cicho, i tak samo postąpiła z drzwiami swego mieszkania, w trwożliwej nadziei, że nie obudzi panny Loewe, jeśli ta już śpi, jeśli zdołała się już uspokoić, nasłuchawszy się w radio tego krzykliwego głosu, jaki przebijał się z pobliskich stacji przez każdy koncert, przez każde inne słowa. Europa nie brała go jeszcze poważnie, ale musieli go brać poważnie ci, którzy już się bali.
Panna Loewe rzeczywiście spała. Może ten krzykliwy głos nie narzucał się tego wieczora światu, może – złagodniawszy – przemawiał do psa w górskim ustroniu, i ta chwila poświęcona zwierzęciu pozwalała takim jak panna Loewe zasnąć. Konkowa wyszła na taras, sprawdziła palcem wilgotność ziemi w skrzynkach z pelargoniami i usłyszawszy na dole czyjeś kroki, spojrzała w dół na ulicę, ciekawa, czy to Łucka z Krzysztofem nie wracają do domu. Ale to nie byli oni. Każdej innej nocy nie mogłaby im tego darować, że siedzą tak długo poza domem, ale teraz ogarnęła ją nigdy nie doznawana łagodność: czy to nie dobrze, że znali tylu nowych ludzi, którzy ich lubili i zapraszali, czy to nie lepiej, że nie siedzieli w domu, jak ona z Augustynem przez całe życie, nie zaznawszy nawet w połowie tego, czego zaznawali teraz młodzi?
Wychyliła się przez balustradę, żeby wystawić twarz na uderzenia łagodnego wiatru. Była starą kobietą, rybaczką, którą młodość pędziła z koszem ryb od miasta do miasta, wiek dojrzały nauczył gorzkiej nieufności do świata, a której lata ostatnie objawić miały jego nie widzianą przedtem urodę. Ukazywało tę urodę nie tylko posiadanie, ale i rozumienie. Wyrastała ona przez nią powoli, z każdą książką, którą brała od Łucki, kiedy ta zaczęła się znowu uczyć, z każdym przysłuchiwaniem się lekcjom Julitki i Tomka. Szeroko zaczynało robić się wokoło, jasno i kolorowo. A dziś kapitan zapytał ją, czy czuje, jak świat pachnie.
Pachniał. Ale czy nie było to okrutne, że właśnie w tej wiosennej woni panna Loewe płakała wieczorami ze śmiertelnego lęku, że może uciekła nie dość daleko?III
W niedziele miasto cichło i piękniało.
Znikały z ulic samochody ciężarowe i wozy konne, w zwykłe dni krążące bezustannie między portem a śródmieściem, między portem a drogami wiodącymi w głąb kraju. Rankami pośpiesznie załatwiano zakupy, gdy sklepy były jeszcze otwarte, gdy można było jeszcze kupić świeże pieczywo, sałatę, szczypiorek i rzodkiewki czy dowiezioną nad ranem z Kosakowa śmietankę do kawy. Służące z wszystkich mieszkań w narzuconym pośpiesznie odzieniu mijały się na schodach, gdy „państwo” jeszcze „spało”, odsypiając wszystkie poranne wstawania w dni powszednie. Na przedmieściach, wśród bud skleconych naprędce z drzewa pozostałego z budowy portu, a nawet z wynoszonych stamtąd opakowań, na Grabówku, w „Pekinie” i „Budapeszcie” wstrząsanych stałymi groźbami rozbiórki ze strony Komisariatu Rządu, niedzielne poranki pozbawione były tej radosnej krzątaniny i wyglądały inaczej, ale w śródmieściu, odgrodzonym od tamtych dzielnic jakby murem spokoju i zasobności, tu w śródmieściu, o tym nie wiedziano. Tu pachniała kawa, drożdżowe ciasto i skwierczący bekon, na którym – angielską modą – smażono jajka. Podawano je w ten sposób nawet w domu Krzysztofów, odkąd Łucka dowiedziała się w swojej firmie, że bez jajek na bekonie nie zaczyna dnia ani dyrektor, ani jego zastępca, ani pan prokurent...
„Sadzanie” jajek na podskakującym, pryskającym tłuszczem boczku było najtrudniejszym, najbardziej odpowiedzialnym porannym zadaniem Anuli. I tego niedzielnego czerwcowego ranka, jaskrawego aż do bólu oczu od wesołej natarczywości słońca, Anula, ubrana już do kościoła i z tego względu odsunięta od kuchni na całą bezpieczną długość rąk, rozbijała nad ogromną patelnią jajko za jajkiem, w bezustannej trwodze, aby się któreś żółtko nie rozpłynęło i nie zmieszało z białkiem: trzy dla pana, dwa dla pani, dwa dla pani gospodyni, dwa dla Tomka, jedno dla Julitki i jedno dla niej samej. Jeśli się któreś jajko rozlało, nie można go już było podać do stołu – nie marnowało się, bo zjadała je z apetytem, ale przed panią gospodynią, która liczyła jajka w spiżarni, nie dawało się ukryć tej niezręczności. „Jak zjesz za dużo jajek – mówiła w przekonaniu, że Anula nie dość uważnie zabiera się do tej czynności – jak zjesz za dużo jajek, dostaniesz żółtaczki”.
Tego jednak ranka to wyolbrzymione niebezpieczeństwo Anuli nie groziło, żółte oczy jaj patrzyły wyraźne i nie zmącone z patelni, kiedy ją triumfalnie wniosła do jadalni.
– Nauczyłaś się wreszcie! – pochwaliła ją Konkowa.
– Znowu sadzone jajka! – jęknęła Julitka. – Ja bym wolała na miękko.
– Jedz to, co wszyscy – powiedziała Łucka. Nałożyła każdemu na talerz odpowiednią porcję i skarciła spojrzeniem Julitkę, gdy ta odsunęła się od swego talerza. – Cóż to za fochy?
– A może mogłaby dostawać to, co lubi? – odezwał się Krzysztof, nie podnosząc na nikogo spojrzenia.
– To, co lubi? – zdumiała się Łucka. Jej oczy tego ranka były bardzo niebieskie, zawsze barwa dnia i jego jasność dodawały ich błękitowi intensywności, ale dziś nawet Konkowej się wydało, że jest to kolor szkła, do czysta spłukanego zimną wodą. – Ładne by porządki nastały w tym domu, gdyby każdy miał dostawać to, co lubi. I dlaczego musimy teraz o tym mówić? – dodała ciszej.
„Teraz” oznaczało: przy dzieciach, Krzysztof to od razu zrozumiał i poczuł się skarcony bardziej niż Julitka, z manifestacyjną odrazą napoczynająca swoje jajko. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie dorósł do roli ojca, tak samo jak nie dorósł do roli kamienicznika, i do jeszcze kilku innych ról. W jednej tylko czuł się dobrze, ale ta nie miała wiele wspólnego z domem i ostatnio jakby pomniejszyła się w jego własnym odczuciu. Wprawdzie budowa portu wciąż trwała, i było to działanie o widomym i sprawdzalnym nieomal z dnia na dzień skutku: pogłębiały się baseny, rozszerzały nabrzeża, wydłużały falochrony, w czwartej fazie budowy miał powstać w porcie wewnętrznym nowy kanał, nazwany już w projektach przemysłowym – ale inżynier Wenda, od dwóch lat na emeryturze, nie kierował już tymi sprawami. Przed jego odejściem przestało tei istnieć samodzielne Biuro Naczelnika Portu, zostało wcielone jako jeden z wydziałów do Urzędu Morskiego. Inżynier Kwiatkowski zaś, orędownik Gdyni u warszawskich szafarzy wszelkich dóbr i rozkazów, był teraz ministrem skarbu, a nie ministrem przemysłu i handlu, któremu podlegał Departament Morski, a jego następcy niestety byli zbyt skłonni do ustępstw na rzecz polityki międzynarodowej, wymagającej – ze względu na umowę z Niemcami – równego traktowania Gdańska i własnego portu. Zaczęto więc przyhamowywać Gdynię na różne sposoby, spośród których tylko stopniowe wypieranie kapitału prywatnego, a więc głównie niemieckiego, wydawało się słuszne. Na szczęście teraz, wobec zaognionych stosunków z Niemcami (czy można to było nazwać szczęściem? – pomyślał z goryczą), ustało to faworyzowanie Gdańską i przed Gdynią otwarły się nadzieje na nowe inwestycje, ale ostatnie lata wymagały nieraz walki w sprawach przedtem zupełnie oczywistych. Jeśli to się uspokoi, myślał, poddając się na przekór rozsądkowi nadziei, której tak łatwo, tak gorliwie poddawali się wszyscy, jeśli to się uspokoi, wygładzi i uciszy, jeśli stanie się ten cud i los udzieli ułaskawienia – praca w porcie potoczy się dalej w dawnym, podziwianym na całym świecie, tempie.
– Nie obraziłeś się chyba? – spytała Łucka cicho. Przykryła dłonią jego dłoń, wspartą o stół, i musiało to trwać długo, bo wszyscy patrzyli na niego, teściowa i dzieci.
– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie. – Co ci przychodzi do głowy?
– Bo tak nagle zamilkłeś.
– Przepraszam.
Nagłe przeskoki Łucki od zbyt jaskrawię okazywanej bezwzględności do lękliwej pokory wydawały mu się zawsze męczące i utrudniające ich pożycie. Na szczęście Konkowa, która chodziła do kościoła na pierwszą mszę, zaczęła opowiadać, co mówił na porannym kazaniu ksiądz Turzyński, i można się było zająć z ulgą tym tematem, przystać nań uważnym milczeniem. Dzieci zerwały się od stołu, żeby nie spóźnić się do szkoły, skąd „parami” chodzono do kościoła.
– Mam czystą bluzkę? – zapytała Julitka.
– Teraz sobie przypomniałaś! – Konkowa przerwała w pół zdania swoją relację o tym, co usłyszała w kościele, i żartobliwie trzepnęła wnuczkę w plecy. – Wczoraj trzeba było o tym pomyśleć. Taka duża panna mogłaby już dbać sama o swoją garderobę. Jak wyjdziesz za mąż, mąż cię przegoni, bo nie będziesz umiała nic robić.
– Nie przegoni – potrząsnęła warkoczami Julitka.
– Nie? A dlaczegóż to? – śmiała się babka.
– Będzie mnie kochał i nie przegoni – powiedziała Julitka najzupełniej serio, mimo utkwionych w niej rozbawionych spojrzeń. – No, gdzie jest ta bluzka, Anula?
– I moje skarpetki! – dołączył Tomaszek do wołania siostry i swój głos.
Anula wniosła po chwili stos świeżo wypranych i wyprasowanych rzeczy i zaczęła je rozdzielać między dzieci.
Były więc na szczęście nieważne, dobre codzienne sprawy, nawet kłótnie i ich następstwa dawały jakąś rękojmię życiu.
Zwykle dalszy ciąg przepraszania, jakim Łucka męczyła Krzysztofa po każdej najmniejszej sprzeczce, od razu wywoływał w nim zniecierpliwienie, tego dnia jednak wydał mu się co najwyżej niepotrzebny.
Kiedy na chwilę zostali sami, przygotowując się do wyjścia, objęła go za szyję i ciasno przywarła twarzą do jego piersi. Ramiona miała nagie po zrzuceniu szlafroka, przykryte tylko wąskim pasemkiem atłasowej wstążki, przytrzymującej dzienną koszulę, jak dawniej pachniała mydłem i mlekiem, czystą wonią młodego, zdrowego ciała.
– Nie gniewaj się. Nie gniewaj się! – szeptała.
– Ależ nie gniewam się. – Położył dłoń na jej włosach i przez chwilę gładził je łagodnie. – O cóż miałbym się gniewać?
– Czasem jestem taka... Sama siebie nie lubię. Gdybym mogła walnąć się w kark...
– Łucka! – uśmiechnął się nad jej głową i mocniej przygarnął ją do siebie.
– Tak! Walnąć się w kark, ażby huknęło. Nie przestaniesz mnie kochać?
– Co ci przychodzi na myśl?
Odchyliła do tyłu głowę i patrzyła mu w twarz z bliska, uważnie i pytająco, jakby był wypisany na niej jej los, wszystko, czego mogła spodziewać się w życiu.
– Bo czasem zaczyna mi się wydawać... Nie! – zaprzeczyła gwałtownie. – To przeze mnie! Wiem, że gdyby tak było, to przeze mnie. Ty nie masz w tym żadnej winy. Chyba tylko to...
– Co?
Zamilkła i skubała tylko palcami jego koszulę.
– Powiedz wreszcie!
Znowu wcisnęła twarz w jego piersi, ledwie rozumiał, co mówi.
– A nie myślisz, że jestem taka, bo mam z mamą ten dom, bo wciąż pamiętam, że go mam, nie myślisz, że przez to się zmieniłam i nie jestem już taka jak dawniej?
– Przestań.
– Wydawało mi się, że i dzisiaj, dzisiaj przy śniadaniu, kiedy powiedziałam do Julitki... bo naprawdę coraz częściej nie chce jeść tego, co wszyscy... kiedy ty na to powiedziałeś, czy nie mogłaby dostawać tego, co lubi, a ja...
– Łucka! – poprosił.
– Nie, nie – pozwól mi skończyć – czy i dzisiaj nie pomyślałeś, że mogłam tak odpowiedzieć, że odpowiedziałam tak, bo mam ten dom, bo wszystko jest moje, mnie podporządkowane, ode mnie zależne? Nie zaprzeczaj, czasem widzę to w twoich oczach. Wtedy zawsze jakbyś się cofał, jakbyś się wycofywał ze wszystkiego. A ja się potem boję decydować o najmniejszym głupstwie, bo ogarnia mnie strach, że już masz mi to za złe...
– Łucka! – poprosił jeszcze raz. Miała rację, tak, miała rację, i tego właśnie nigdy nie powinna dowiedzieć się od niego.
– A czy ty nie wiesz – krzyknęła nagle, gwałtownie obejmując go ramionami – nie rozumiesz, że bez ciebie nie ma tu życia? Ani powietrza, ani słońca! Kiedy się staję taka, jakiej mnie nie lubisz, to mi to mów! Żeby mnie to odeszło. Żeby zaraz mnie odeszło.
Usiłował zażartować. Oderwał głowę Łucki od swojej piersi, dotknął palcem jej nosa, przygniótł go lekko.
– Przede wszystkim mówię ci, że się spóźnimy do kościoła, jeśli zaraz nie będziesz gotowa.
– Ale przyrzeknij mi!
– Dobrze, tylko co?
– Że zawsze mi powiesz, kiedy będziesz zaczynał mnie nie lubić.
– W porządku! – roześmiał się. – Umowa stoi! A teraz wkładaj szybko suknię i kapelusz.
– Zupełnie mi się nie chce wychodzić z domu – zaszeptała nagle Łucka, nie rozluźniając zaciśniętych na jego plecach rąk.
Coś się jej zamarzyło, może po raz pierwszy w życiu, lenistwo niegodne, ale powabne.
– No to zostańmy – powiedział cicho. I dobrze by było, żeby zrozumiała to w zwykły, kobiecy sposób (prawdziwej intencji i tak nigdy by przed nią nie wyjawił), niestety dodał zbyt gorliwie: – Czy nie możemy chodzić na późniejszą mszę?
I to ją spłoszyło.
– Ależ, mój drogi – Łucka od razu otrzeźwiała, uwolniła go z uścisku i rozejrzała się za suknią – przecież na tę chodzą wszyscy.
Poszli więc na mszę, na którą chodzili wszyscy. Kościół był mały i mógł pomieścić tylko niewiele osób, a że i zaduch panował w nim podczas ciepłych dni, lepiej było słuchać mszy na dziedzińcu, oddzielonym od ulicy murowanym ogrodzeniem i zacienionym młodymi drzewkami, które – choć posadzone zaledwie przed dziesięciu laty, po całkowitym zakończeniu budowy kościoła – korony miały już gęste i szerokie. Odzywały się w nich ptaki, jakby do wtóru srebrnym dzwonkom w rękach ministrantów. Wiatr szeleścił liśćmi, dojrzałymi już do pełnego kształtu i do soczystej, zielonej barwy – lato nadchodziło prędkie i gwałtowne, wszystkie kobiety miały letnie suknie i słomkowe kapelusze, niektóre trzymały nad głowami kwieciste parasolki.
Na tym placyku, wydzielonym z miejskiego gwaru biało pobielonym murem, w bijącej z kościoła dusznej woni kwitnących tu późno bzów i konwalii, kadzidła i świec, a także perfum, przy wożonych ze wszystkich stron świata, odbywała się każdej niedzieli zwykła i niezwykła w swej dziwności rewia mody. Kto nie miał zamiaru lub nie czuł się na siłach w niej uczestniczyć, wybierał inną godzinę, o tej jednak należało stawić czoło najsilniejszej konkurencji. Opuszczone na książeczki do nabożeństwa oczy podnosiły się znienacka, traciły swój rozmodlony wyraz, i w ułamku sekundy dokonywała się wzajemna taksacja od obuwia po kapelusz, po której roztargnionym spojrzeniem trudno było powrócić we właściwe miejsce przerwanej litanii.
– Znowu ma nowy kapelusz! – szepnęła Łucka do Krzysztofa zaraz po ewangelii.
Udał, że nie słyszy, nie odwrócił głowy w kierunku, w którym patrzyła, choć wiedział, o kogo jej chodzi. Pani Helena Tereszkowa dręczyła wciąż Łuckę koniecznością dorównywania jej w wielu sprawach, ale przede wszystkim w sposobie ubierania się. Pozostała na zawsze właścicielką „Pawilonu”, do którego Łucka nosiła w koszu ryby, dudniąc bosymi piętami w drewniane stopnie schodów przed werandą. Kiedy czekała przed kontuarem na pieniądze ogarniało ją – jak wszystkich, którzy tu przychodzili – pragnienie wielbiącego a zarazem pokornego patrzenia na piękność tamtej kobiety tak porażająco niecodzienną w tym miejscu i w tej wsi. Pani Helena, kupując od niej rybę, ratowała ich wtedy przed nędzą podczas tej kilkumiesięcznej przerwy w budowie portu, kiedy to odjechali Francuzi a nie przyjechali jeszcze Belgowie i Duńczycy. W zachwycie tym nad jej pięknością była więc także i wdzięczność za dobroć, ale po latach wyraźniejsze pozostało w Łucce uczucie podziwu, później zaś coraz odważniejsza i coraz mniej rozważna chęć zmniejszania, zacierania różnic, które – jak sobie wyobrażała mogłyby nie być tak rażące, gdyby tylko przywiązywała wagę do pewnych rzeczy.
Czy nie mogła na przykład kupić sobie także nowego kapelusza? Czy nie było jej na to stać? Wydawali „na życie” trzysta złotych miesięcznie, tylko trzysta złotych miesięcznie, jak mówiła matka, oczekując uznania dla swego oszczędnego sposobu prowadzenia gospodarstwa, obydwoje z Krzysztofem zaś mieli niezłe pensje, co razem z dochodem z domu (choć połowa należała się matce i Bóg jeden wie, co z nią robiła) przekraczało, być może, nawet dochody pana Tereszki...
Więc mogła kupić sobie nowy kapelusz, ale po prostu nie chciało jej się o to zadbać. Stary wydawał jej się jeszcze całkiem dobry – nie była panną, żeby miała dbać o to, czy się komu podoba, w biurze tylko trzeba było być jak z pudełka, wymagał tego honor firmy, w której z upływem lat pełniła coraz bardziej odpowiedzialne funkcje, z nadzieją ha prokurenta nawet, jeśli tylko zarząd firmy nie będzie się bał powierzyć tego stanowiska kobiecie. A jednak to bardzo piękny kapelusz! pomyślała z małym ukłuciem w sercu. Postanowiła następnego dnia, zaraz po biurze, w drodze powrotnej do domu, zajrzeć do modniarki na Świętojańskiej, może ma coś podobnego... Och, nie! Kapelusz nie powinien być podobny. Ale nosiło się właśnie takie duże ronda, więc nie kupi sobie małego, bo cóż by to było za głupstwo: kupować niemodny kapelusz... tylko dlatego... O czym ja myślę? skarciła się. Przymknęła powieki, zacisnęła je, aż zapiekły, jakby zatrzaskiwała przed sobą drzwi do wszelkiej zewnętrzności, rozpraszającej pobożne skupienie.
Krzysztof, Upewniwszy się, że Łucka znowu się modli, powoli zwrócił głowę w stronę, gdzie stała pani Helena, gdzie co niedziela stała pani Helena pod koroną młodego drzewa. To przez nią, przez to, że tam stała, wolałby chodzić do kościoła o innej porze, żeby na nią nie patrzeć, żeby nie chcieć wciąż na nią patrzeć, bo to było nierozumne i niegodne. Ale jednak patrzył, nie umiał sobie tego zabronić, chyba musiałby głowę roztrzaskać o mur kościoła, żeby raz na zawsze zamknąć zapatrzone w nią oczy. Ten nowy kapelusz, który wytrącił tak Łuckę z równowagi, był biały i ogromny, ocieniający jej twarz mleczną mgłą. Spływała z niego granatowa wstążka, gubiąc się wśród tak samo granatowych włosów_;_ które pani Helena nosiła wciąż upięte w ciężki węzeł na karku. Letni biały kostiumik w duże granatowe grochy, z granatowym kołnierzem i mankietami, był nader skromny wśród rozkwieconej łąki innych sukien, ale przez tę skromność właśnie, przez tę najwidoczniej zamierzoną skromność wydawał się niezwykły i jak wszystko, co dotyczyło pani Heleny, zgoła nietutejszy. Twarzy jej Krzysztof nie widział, patrzył na nią z tyłu, oparty o mur, w miejscu, które nie dozwalało ani cofnąć się dalej, ani uciec, za to profil Tereszki miał przed sobą wyraźny, obrysowany ostro przenikliwym blaskiem słońca, ku któremu Tereszko się zwracał, aby jak najlepiej wykorzystać tę niedzielną chwilę pod gołym niebem. Był to mężczyzna wysoki i barczysty, galicyjski, jak tu mówiono, łeb miał porośnięty włosem gęstym i kędzierzawym, posrebrzonym już na skroniach pierwszą siwizną, ale to wcale nie przywodziło na myśl skojarzeń ze starością. Całe miasto pamiętało – i mógłby dokonać nie wiadomo czego, a całe miasto pamiętałoby przede wszystkim to – jak zgniótł, skruszył w palcach poręcz krzesła w „Pawilonie”, kiedy pierwszego zaraz dnia oświadczył się wdowie i nie został przyjęty.
Krzysztof, patrząc teraz na niego, widząc go trzymającego żonę pod rękę, także myślał o tym. Zawsze tak było, z wszystkimi mężczyznami, nie potrafili być przy niej blisko i nie dotykać jej, nie mieć pewności, że jest. I Lebrac, Francuz, który tu się zjawił na początku budowy portu i którego sobie wzięła z całą otwartością, i nikt jej tego nie miał za złe, i komendant policji, przysunąwszy ku niej swój potężny, chrzęszczący skórzanym pasem bok, gdy siadywali razem w ciasnym rogu pierwszej salki „Pawilonu”. A teraz trzymał ją Tereszko, od czternastu lat ją tak trzymał, blisko, jak najbliżej, jakby jego krew miała ją ożywiać i ogrzewać, jakby bez niego mogło zamrzeć w niej życie. Przez te czternaście lat Krzysztof kłaniał się jej tylko na ulicy, czując za każdym razem, jak płomień uderza mu na twarz. Nie zamienili nigdy ze sobą ani słowa.
– Uklęknij! – syknęła Łucka. – Przecież podniesienie! Ukląkł, ale stałw tej chwili przed kontuarem, za którym barwiły się nikle w słabym świetle naftowej lampy kolorowe etykiety wódek, dostarczanych przed Wołodię od gdańskich przemytników, stał przed kontuarem, a ona mówiła: „Ależ ja go panu daję. Daję panu ten brezent...” Spali jeszcze wtedy w łodzi, wyrzuconej na brzeg – on, Seweryn Turek, Gerard Schulz i Leon Majka, a każdej nocy mógł przyjść deszcz i każdego ranka nadpływał od morza przenikliwy chłód. „Ależ ja go panu daję”, powiedziała. Chciał zapłacić za ten pierwszy tu dach nad głową, nie od razu – bo pieniądze posłał już matce – ale ratami, począwszy od następnej pensji, spłaciłby jej wszystko co do grosza, ale ona od razu powiedziała: „Daję go panu w prezencie”. Nie obraził się nie dlatego, że był biedny i że tak bardzo potrzebna im była ta osłona przed deszczem i chłodem, ale dlatego, że ten głos brzmiał tak słodko i takim swojskim, rozlewnym zaśpiewem wśród twardej północnej mowy. Więc najpierw był chyba ten głos, nie twarz, nie oczy i usta, nie włosy, połyskujące w świetle lampy, ale głos śpiewający mu w duszy, gdy niósł potem ten zwój brezentu przez piasek, skradając się cicho, aby tym większą sprawić niespodziankę Sewerynowi i chłopcom.
– Och, Boże! Co za słońce! – jęczała Łucka, gdy msza się skończyła i wszyscy zaczęli cisnąć się ku bramie; chciała jak najprędzej schronić się w cień najbliższego domu, ale nie wiedziała, w którą stronę Krzysztof ją pociągnie. – Idziemy na kawę?
Po mszy chodziło się na kawę, głównie do Fangrata przy Skwerze Kościuszki, u którego spotykało się całe towarzystwo i gdzie wymieniano resztki niedzielnych ukłonów, jeśli ktoś nie zdołał powitać wszystkich znajomych przed kościołem. U Fangrata nie tylko piło się kawę, u Fangrata się „bywało”, i to „bywanie” należało do towarzyskich wtajemniczeń; nie wszyscy co prawda brali je na serio, ale i nie dla wszystkich było ono dostępne. Krzysztof niezbyt dobrze się tam czuł, nie należał do ludzi, którzy łatwo dorabiają się pewności siebie, wciąż go gnębiły jakieś własne braki, zwłaszcza że w mieście, które do niedawna było torfem i piaskiem, zaroiło się od tytułów naukowych, o tym mówiło się, że „antwerpijczyk”, o owym, że ma za sobą instytut w Petersburgu, wymieniano uniwersytety, zagraniczne praktyki, a on „miał” Gimnazjum Polskie w Gdańsku, dwa lata Instytutu Handlu Morskiego i Techniki Portowej w Gdyni i całą życiową praktykę w powstającym porcie, który centymetr po centymetrze przemierzył własnymi stopami. Gzy to była edukacja wystarczająca, żeby umieć rozmawiać z ludźmi, którzy z niejednego pieca chleb jedli, zanim znaleźli się za tym „piecem u Pana Boga”, jakim dla nich wszystkich okazała się Gdynia? Wolał nie pchać się wyżej, niż stał, uważał swoje miejsce za piękne i cieszące serce spokojną ważnością, jeśli się tylko naprawdę rozumiało, co jest ważne, a co nie.
– Idziemy na kawę? – powtórzyła Łucka. Zaczęła się już niecierpliwić, stała wciąż przy kościelnej bramie, potrącana przez tłum, który wydostawał się na ulicę, już jej dwa razy nastąpił ktoś na buty, a buty miała nowe, białe, nawet trochę przyciasne, i po tym staniu przez całą mszę dobrze by było gdzieś wreszcie usiąść albo z ulgą zdjąć je w domu.
– Ja ci powiem – zaczął Krzysztof ostrożnie – za gorąco dziś na kawę.
– Możemy zjeść lody.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.