- W empik go
Tak trzymać tom 3: Niepokonani, niepokorni - ebook
Tak trzymać tom 3: Niepokonani, niepokorni - ebook
Ostatnia część trylogii o dziejach Gdyni i jej mieszkańcach. Tak trzymać! – komenda, która ma na celu utrzymanie obranego kursu jest moralnym kompasem dla bohaterów rzuconych w wir historii pierwszej połowy XX wieku.
Łącznie na prawie dwóch tysiącach stron autorka opowiada historię rodzącego się portu i rozwoju osady w miasto. Niezwykle poruszająca opowieść o ludzkich dramatach i konsekwencjach trudnych decyzji. Literacka fabuła miesza się z faktami, a postacie fikcyjne z realnymi bohaterami historycznych wydarzeń. Fleszarowa-Muskat stworzyła wciągającą opowieść o przestrzeni, nie zapominając przy tym o jednostkach, od których zależał los przyszłych pokoleń.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8831-5 |
Rozmiar pliku: | 676 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto miało teraz jakby inną twarz.
Dawna – znajoma, dobra i szczęśliwa – przykryta została maską, którą chciało się z niej zerwać każdego ranka, gdy tylko pierwszy brzask wydobywał z mroku i narzucał oczom szyderczą wrogość ulic, przybranych czerwienią i czernią – ale nikt, nikt nie podniósł ręki, żeby to uczynić. Tej jesieni i nadchodzącej zimy trzeba było czekać. Zbierać siły i czekać – czekać na wiosnę, która miała odmienić losy wojny.
Tak myślano, przyjęto ten rodzaj myślenia z powszechną nadzieją, a nawet ze szczególną odmianą dumy z zawartego w nim rozsądku, nie za często, objawiającego się w tragicznej gwałtowności polskich dziejów. Głównym zadaniem Polaków miało więc być tej jesieni i zimy czekanie. Przyczajone, mądre i obronne, wszędzie i we wszystkich wypadkach, gdy można się było jeszcze bronić: przebiegłością, ucieczką, myleniem gończych psów, które gubiąc ślad, stawały z głupawym wyrazem na pyskach przed nieprzeniknioną ścianą bezimiennego oporu, o którą raz po raz rozbijały sobie nosy na tej ziemi. Jawnie jednak nikt nie podnosił ręki. Tylko myślom przyzwalano na tę nierozważną zuchwałość, na którą trzeba było jeszcze czekać, czekać, czekać.
Łucka po wyjściu z portu chyłkiem i w pośpiechu przemierzała ulice, którymi dawniej chodziła z niewyczerpującą się w ciągu lat radością. Teraz mijała je, nie przyglądając się domom i nie wspominając już, że każdy – jak jej własny – piętro po piętrze powstawał w jej oczach. Gdyby się nie bała, że zwróci na siebie uwagę patroli żandarmerii, biegłaby co tchu, żeby jak najprędzej znaleźć się w swoim mieszkaniu, zamknąć drzwi na wszystkie zamki i łańcuch, odgrodzić się nimi od zmienionego życia miasta. Ale zmiany nie ominęły i tego miejsca, które uważała za najbardziej własne. Przypominało o tym puste krzesło przy stole, puste łóżko w sypialni, brak maszynki do golenia w łazience, wszystkie nieobecne zwyczaje dawnej codzienności, których nie można było przywołać i przywrócić, jak długo nie mógł wrócić ten, przez którego i dla którego istniały. Ale nie była to jeszcze rozpacz i żałoba, i trzeba się było z tym godzić dziękczynnie, jak mówiła jej co dnia matka: inne rodziny spotkał gorszy los. Wiedziała, że Krzysztof żyje, mogła go widywać przynajmniej raz na tydzień, docierając pod pozorami szukania żywności do jego nowego ukrycia – to musiało jej wystarczyć, o Boże, to jej wystarczało: w bezustannym lęku, żeby nie wyzywać losu, powtarzała sobie, że nie pragnie nic więcej, do końca wojny nie pragnie nic więcej.
Kupiła po drodze chleb, rada, że dostał jej się bochenek dobrze wyrośnięty i wypieczony. O dobry chleb było coraz trudniej, a dzieci – zwłaszcza Tomaszek – potrzebowały teraz dużo chleba. Jadło się go zamiast mięsa i nabiału, napełniało się nim żołądek, żeby nie burczała w nim pustka, i znowu był główną wartością, jak za chudych lat tej wsi, zanim jeszcze stała się miastem.
– Zobaczcie, co wam przyniosłam! – zawołała od progu. Nie strząsnęła z płaszcza mokrego śniegu, nie zdjęła, nawet nie wytarła śniegowców. Weszła w nich do pokoju, żeby od razu pokazać dzieciom przyrumieniony i parujący cudowną chlebową wonią bochenek. Ale siedziały przy stole pilnie czymś zajęte i nie zwróciły nawet ku niej głowy.
– Zobaczcie, co przyniosłam – powtórzyła ciszej. Już wiedziała, że coś się stało i ta nikła, mała radość, jaką chciała im sprawić, nie zostanie zauważona.
Trzymając wciąż chleb w rękach, podeszła do stołu. Leżała na nim sterta zeszytów szkolnych z kilku ostatnich lat. Składano je w pawlaczu nad szafą w przedpokoju, babka Konkowa nie pozwalała ich niszczyć, dumna z dobrych stopni, które zawierały. Prawnukom będę je pokazywać, mówiła ze śmiechem. Teraz pochylała się nad nimi Julitka z nożyczkami w ręku, a Tomaszek śledził w napięciu każdy ich ruch.
– Co robicie? – spytała matka cicho.
Julitka odgarnęła włosy z czoła, ale nie podniosła głowy.
– Przecież widzisz – powiedziała z obojętnością zbyt usilną, aby matce mogła wydać się zwykła.
Po wrześniowej nieobecności Julitki w domu i po jej milczącym powrocie przypatrywała się jej z bolesną czujnością, ale wciąż doznawała uczucia kołatania do szczelnie zamkniętej bramy.
– Nie, nie widzę – szepnęła prawie zawstydzona tym, że ta brama znowu nie uchyla się nawet na milimetr. – A jeśli nawet widzę, to nie rozumiem...
Julitka wreszcie podniosła głowę. Twarz miała szarą, jakby nie spała od kilku dni, ale tak właśnie wyglądała tej jesieni.
– Mogą nas za to wysiedlić – powiedziała znowu tym boleśnie obojętnym tonem, który ranił serce Łucki bardziej niż płacz. – Gdyby tu weszli i znaleźli to w zeszytach...
Trzymała w palcach wycięte z zeszytów kolorowe znaczki, które dzieci w szkołach otrzymywały za wpłaty na FOM. Fundusz Obrony Morskiej rósł także z takich groszowych składek, a kiedy podczas Święta Morza Krzysztof prowadził dzieci do portu, żeby mogły obejrzeć przycumowane przy nabrzeżu okręty, przekrzykiwały się wzajemnie, pokazując sobie „Orła”, „Groma”, „Błyskawicę” czy „Gryfa”. To za moje lody! Ża moje rurki z kremem. Za wycieczkę do Jastrzębiej Góry! Za Cyrk „Medrano”!
– Kto ci o tym powiedział?
– O czym?
– O tym... wysiedlaniu. I o znaczkach...
Julitka patrzyła na matkę wzrokiem nieruchomym, powracała z trudem i bardzo powoli z odległych swoich myśli, które na chwilę rozjaśniły jej twarz dawnym blaskiem.
– Ach, o tym... – szepnęła wreszcie.
– Kto?! – krzyknęła Łucka.
– Dziewczyny mówią. Wszyscy mówią. To tylko ty siedzisz wśród tych swoich Niemców i nic nie wiesz.
Łucka położyła chleb na zeszytach, oparła się o brzeg stołu. Śnieg topniał na jej płaszczu; na lśniącym niegdyś parkiecie utworzyły się wokół śniegowców mokre plamy.
– Co to znaczy: siedzisz wśród tych swoich Niemców? – zapytała prawie groźnie. – Przecież muszę pracować. Gdzieś muszę pracować. A teraz wszędzie są Niemcy.
Julitka znowu opuściła głowę, włosy – od dawna nie strzyżone – opadły jej na czoło.
– Przepraszam – powiedziała. W jej głosie był jednak znów ten ton obraźliwej obojętności, którym podawała w wątpliwość każde swoje słowo, i Łucka wcale nie miała uczucia, że została przeproszona.
– A skąd bralibyśmy pieniądze na życie? – zawołała, nie mogąc pohamować żalu i rozgoryczenia. – Choćby na ten chleb?
– Przecież i tak sprzedajemy rzeczy – bąknęła Julitka.
– Ale trzeba by sprzedawać więcej, trzeba by się wyprzedać do gołych desek w szafie. A idzie zima, myślało się o wszystkim tego lata, tylko nie o tym, żeby się na nią zabezpieczyć. A niszczycie rzeczy tak szybko...
– Właśnie – odezwał się Tomaszek nieśmiało, z trudem odrywając wzrok od chleba, którego zapach rozszedł się już po całym pokoju. – Buty mi dziś przemokły. Jest dziura w podeszwie.
– O Boże! – jęknęła Łucka. Wszystkie braki w garderobie dzieci napełniały ją przerażeniem. Ale teraz się z niego otrząsnęła. – Widzisz – zwróciła się do Julitki z gorzkim triumfem.
– Nic nie widzę – mruknęła. – Jeszcze mi tej dziury w podeszwie nie pokazał.
– Przestań w ten sposób ze mną rozmawiać! Słyszysz? Zakazuję ci raz na zawsze! – Łucka nie panowała nad sobą i to właśnie było najgorsze, to mogło ją ośmieszyć w oczach dzieci. Więc jeszcze i taką trudność miała przed sobą – sama jedna musiała nie tylko utrzymać dom, ale i udźwignąć rodzicielski autorytet, który w obliczu tego, co się dokonało, nie był już taką oczywistością jak dawniej. Zaczerpnęła tchu i przetrzymywała go przez chwilę w piersiach, bojąc się, że jeśli tylko otworzy usta, nie zdoła już nic powiedzieć i zaraz zacznie płakać.
– Och, mamo! – jęknął Tomaszek z niezadowoleniem.
– Powinniście... powinniście mi pomagać – zaczęła dziwnie wysoko, prawie piskliwie, ale tylko ona to spostrzegła. Dzieci wróciły do swego zajęcia, wyrywały sobie zeszyty i nożyczki. – Powinniście mi pomagać, a nie stwarzać trudności.
– A jakie my ci stwarzamy trudności? – spytała Julitka z kamiennym spokojem, przestawszy na chwilę szarpać się z bratem. – Jakie? Proszę, wymień!
– Jakie? – wykrztusiła Łucka. – Jeszcze się pytasz jakie!
Ale nie wiedziała jakie i od razu ogarnęła ją panika. Pod wyczekującym spojrzeniem Julitki daremnie usiłowała sobie coś przypomnieć – jakieś uchybienie, zaniedbanie, zuchwalstwo – żeby nie zaczynać od tego jedynego, które ją tak zabolało.
– No bo cóż to za wytykanie mi pracy u Niemców! A gdzie jest inna? Przynajmniej pracuję na swoim dawnym miejscu... Może uda mi się na nim przeczekać jakoś to wszystko... obronić mieszkanie... i dom... Bez zaświadczenia, które dał mi pan Lohmann...
– Mam nadzieję, że nie będzie dziś na obiedzie – przerwała matce Julitka. Szczękała nożyczkami, wycinała pilnie znaczki FOM z zeszytów, układała je w pudełku, nie podnosząc na matkę oczu.
Tomaszek zaśmiał się nagle głupio i prostacko. Ale zaraz zamilkł.
Łucka dotknęła palcami chleba, przesunęła nimi po jego spieczonym, chropawym wierzchu i już ich od niego nie odjęła. Znowu nabrała w płuca powietrza i przetrzymała je długą chwilę. Potrzebowała siły, dużo siły. Na teraz i na potem. Od pewnego czasu jasno i dotkliwie zdawała sobie z tego sprawę.
– Pan Lohmann był tutaj tylko raz – powiedziała. – Tylko jeden raz. Dobrze o tym wiecie. Co miałam zrobić, skoro prawie sam... prawie sam się zaprosił...? Pamiętał, że jeszcze w maju – powiedziała „w maju”, a nie „przed wojną”, jak teraz wszyscy mówili, i zobaczyła, że Julitka od razu to odnotowała spojrzeniem, ale właśnie dlatego powtórzyła jeszcze raz: – tak, w maju mówił mi, że nie jadł jeszcze nigdy świeżych śledzi. Obiecałam mu, że go na nie zaproszę... – Ale wtedy, w maju, ojciec się na to nie zgodził.
Łucka nie zaprzeczyła, choć przypomnienie owej niezgody Krzysztofa na zaproszenie gościa ze Śląska boleśnie ją ugodziło. Nie uszanowała jej bowiem i to teraz, kiedy nieobecność męża wzmagała wagę wszystkiego, co mówił i robił w tym domu.
– Tak – potwierdziła cicho. – Ojciec się na to nie zgodził... Ale wtedy. Wtedy! Teraz sytuacja jest inna... chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że sytuacja jest inna...
Dzieci milczały. Te dwa jej własne istnienia, teraz prawie wrogo osobne, milczały. Dotkliwie wyraźnie słychać było szczęk nożyczek, szelest papieru. W pudełku rosła sterta wyciętych znaczków – był w nich inny czas; dawny czas, zamknięty w jednym ze swoich pięknych znaczeń – i Łuckę ogarnęło nagłe zawstydzenie, że właśnie w obliczu tego wspomnienia, które chciały zachować jej dzieci, mówi, musi mówić o obmierzłej nadziei, pokładanej w osobie jej nowego szefa, o zabiegach wokół pozyskania jego przychylności. Ale wiedziała, że musi. Że w tym wszystkim, co się stało, niespodziane i niepojęte, jej w udziale przypadły nie zaciekłe i dumne zamilknięcia, nie luksus ambicji i honoru, ale zapobiegliwa i zakazująca prawdy w spojrzeniach i słowach pospolitość codziennych starań o chleb, o ziemniaki, o zelówki do butów, o dom – o uratowanie domu. Dzień za oknem kończył się szaro. Śnieg przestał padać i deszcz zaczął teraz bębnić o blachy okiennych parapetów, nad dachem przeciwległej kamienicy wisiał skrawek brudnego nieba. O Boże! – pomyślała Łucka – dlaczego nie mogę się zbudzić, dlaczego wciąż trwa ten straszny, męczący sen?
Zabrała chleb ze stołu, ciężko ruszyła ku drzwiom. Ale w progu odwróciła się i powiedziała:
– Teraz sytuacja jest inna i bardzo was proszę, żebyście o tym pamiętali. A panu Lohmannowi powinniście być wdzięczni choćby za to, że to on, a nie Joe-mikser, dostał mieszkanie po panu Słubickim.
– Bardzo jesteśmy mu wdzięczni – mruknęła Julitka.
– Ale cieszyliście się, kiedy w ciągu jednego dnia wyrzucił go z tego mieszkania.
Julitka rzuciła na stół nożyczki, zsunęły się z zeszytów i spadły na podłogę. Nie schyliła się, żeby je podnieść. Patrzyła na matkę.
– Cieszyliśmy się. Tylko że zaraz potem trzeba było się zastanawiać, kim musi być pan Lohmann, skoro dał radę Joe-mikserowi. Kim jest on sam!
– Milcz! – krzyknęła Łucka. I od razu zaczęła płakać. Z bezsilności i żalu, z całej tej udręki, która osaczała ją zewsząd i przed którą nie widziała ratunku.
Julitka przyglądała się jej płaczowi najpierw ż pobłażliwym, a potem zniecierpliwionym zdumieniem, w końcu jednak podeszła do matki, objęła ją i – równa już jej wzrostem – przyciągnęła do siebie.
– Och, mamusiu! – szepnęła. – Cóż ty wyprawiasz?
– Co ja wyprawiam? – rozpłakała się na dobre Łucka. – Mówisz mi nagle coś tak niegodziwego... Coś tak strasznego...
– Ależ nie powiedziałam tego, żeby cię straszyć. Musisz się jednak zastanowić...
– Wciąż się zastanawiam, od rana do nocy się zastanawiam nad sprawami, o które was głowa nie boli: skąd wziąć jedzenie, buty, w jaki sposób zabezpieczyć się na zimę w razie...
Julitka zacisnęła powieki, przytuliła twarz do zalanego łzami policzka matki.
– Mamo, nie bądź taka praktyczna. Proszę cię. Bardzo cię proszę...
Płakały teraz obydwie, ciasno objęte, aż przerażony tym Tomaszek pobiegł do kuchni i sprowadził babkę.
– Co się tu dzieje? – zawołała, wycierając w pośpiechu o fartuch mokre dłonie. – Stało się co?
– Nie, nic – Łucka zawstydzona odsunęła Julitkę i zaczęła szukać chusteczki w kieszeni płaszcza. – Dostałam taki ładny chleb i tak się cieszyłam, kiedy go niosłam do domu... tak się cieszyłam...
– I dlatego płaczesz?
– Nie dlatego. – Łucka znalazła chustkę i gorliwie wytarła nią zaczerwienioną od płaczu twarz. – Ale myślałam, że wszyscy się ucieszą... a oni, właściwie Tomaszek nie... chociaż powiedział o tych butach akurat w momencie...
– Im obojgu jeszcze się bieda do tyłka nie dobrała – ucięła żale córki Konkowa. – A ty się od razu tymi wszystkimi głupstwami przejmujesz. Chodź tu lepiej i zobacz, kto trzepie persa pana Słubickiego.
Łucka – wcale tego nieciekawa – poszła za matką ku oknu w kuchni i posłusznie wyjrzała na podwórze. Potem szybko odwróciła głowę i spojrzała na matkę z niedowierzaniem, oczekując od niej potwierdzenia.
– Tak, tak – pokiwała głową Konkowa.
– Karol? Naprawdę Karol?
– Przecież widzisz!
– Wrócił? I zgodził się do pana Lohmanna?
– Przecież widzisz! – powtórzyła Konkowa. Patrzyły teraz razem na rosłą postać Karola, uwijającego się przy trzepaku. Z ogromnego dywanu unosiły się w powietrze chmury kurzu – dawno widać nie trzepany, doczekał się wreszcie silnej ręki. Pora była co prawda na trzepanie nieodpowiednia, ale Karol wyzywająco spoglądał w okna kamienicy, prawie czekając na to, żeby mu ktoś zwrócił uwagę.
– Rozmawiała z nim mama? – spytała Łucka.
– Tylko przez chwilę na schodach.
– Co mówił?
– Nic. Że w Wiedniu nudno.
– Nudno?
– Nudno.
– Zawołam go do nas.
– Po co?
– Jak to po co? – gorączkowała się Łucka. – Ciekawa jestem, co powie. Tak nagle się zjawił i prosto tutaj...? Panie Karolu! – zawołała, uchyliwszy okna. – Niech pan wstąpi na chwilkę!
Nie zdziwił się zaproszeniem, oparł trzepaczkę o sięgający prawie ziemi dywan, i niespiesznie podążył ku wejściu do sieni. Łucka wybiegła mu naprzeciw i wprowadziła do kuchni.
– Panie Karolu! Co za niespodzianka!
Usiadł na podsuniętym mu taborecie, z kieszonki kamizelki w beżowo-wiśniowe pasy wyjął cygaro. Łucka natychmiast poznała gatunek, który palił Lohmann.
– Jaka niespodzianka? – Karol wzruszył ramionami. – Przecież powiedziałem, że wrócę.
– A starsza pani Słubicka... – spytała Konkowa ostrożnie – starsza pani nie potrzebowała pana Karola?
– Starsza pani także jest zdania, że powinienem być tutaj.
– Zdrowa?
– Zdrowa. I mówi, że doczeka.
Nie zapytały czego, tylko Konkowa odpędziła od drzwi Tomaszka, gdy stanął w nich, przysłuchując się rozmowie.
– Teraz dzieci nie powinny wszystkiego wiedzieć – powiedziała nie wiadomo dlaczego, i to bardziej do Karola niż do Łucki, wciąż rozgorączkowanej i nie dowierzającej własnym oczom.
– Wrócił pan Karol! – powtarzała. – Wrócił pan Karol!
– Co miałem się po świecie włóczyć – mruknął nowy służący nowego lokatora z pierwszego piętra, nie wypuszczając z ust cygara. – Tu moje miejsce.
– Ale że pan Lohmann... że pan Lohmann – zaczęła Konkowa powoli, szukając odpowiedniego słowa – akurat pana Karola potrzebował... I że pan Karol nie przyszedł trochę wcześniej, kiedy w tym mieszkaniu...
Karol patrzył w okno. I z tej strony domu widać było nad dachami sąsiednich kamienic brudne, niskie niebo.
– Nie przyszedłem tutaj od razu. Zatrzymałem się najpierw u znajomego na Lipowej. Zaznajomiliśmy się zeszłego roku przez psy. – Karol zamilkł na chwilę. – Bo ja wychodziłem na spacer z Lordem, a on ze swoim jamnikiem. Śmieszne to było, jak te dwa psy się ze sobą bawiły, jeden taki duży, a drugi mały. Ludzie przystawali, żeby na to popatrzeć. No i ja się z tym Gołdzikowskim zaprzyjaźniłem. Nawet mi wtedy przez myśl nie przeszło, jak będzie mi potrzebna ta przyjaźń. Przetrzymał mnie przez te dni, kiedy jeszcze nie mogłem tu przyjść...
– To pan Karol wiedział – spytała cicho Konkowa – że w waszym mieszkaniu... Że w mieszkaniu pana Słubickiego mieszka Joe-mikser?
– Wiedziałem.
– Ale gdyby się tak szczęśliwie nie złożyło, że pan Lohmann... że akurat pan Lohmann – zaplątała się Łucka.
Karol wyjął na chwilę z ust cygaro, obracał je w palcach.
– To musiałbym czekać gdzie indziej.
– Gdzie indziej?
– Gdzieś w pobliżu.
– Ale jak to dobrze, że pan Karol jest znowu tutaj! – zawołała ze szczerą radością Konkowa. – Że pan Lohmann zgodził się pana Karola przyjąć...
– Przedstawiłem mu swoje kwa-li-fi-ka-cje – przerwał jej z godnością Karol. – I w końcu to dobrze o nim świadczy, że się na nich poznał. Pan Lohmann na swoim obecnym stanowisku także będzie musiał prowadzić otwarty dom i powinien mieć kogoś, kto by się na tym znał. Już dziś wieczorem mają być goście.
– Już dziś wieczorem? – zachłysnęła się Łucka.
– Tak. Nawet jakiś dowódca okrętu podwodnego, który po raz pierwszy wszedł do Gotenhafen.
– Do... Gotenhafen? – szepnęła ze zgrozą Konkowa.
– Do Gotenhafen – powtórzył Karol. Nie patrzył na żadną z kobiet. – Tak powiedział pan Lohmann. I ja tylko powtarzam. Do Gotenhafen...
Minęła bardzo długa chwila, zanim zwrócił się do Łucki z przyciszonym pytaniem:
– A szanowny małżonek... w domu?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie... wrócił?
– Nie.
Karol nie wiedział, w jaki sposób sformułować następne pytanie, uniósł się nieco na krześle w niezręcznym geście, którego intencja przeraziła Konkową.
– Panu Karolowi możesz przecież powiedzieć – zganiła Łuckę.
– Mogę powiedzieć tylko to, co mówię wszystkim: że z wojny nie wrócił.
Karola nie odstraszyła rezerwa w jej głosie. Zapytał cicho:
– Ale wie pani, że żyje?
– Wiem – odpowiedziała Łucka równie cicho, jakby ich ktoś podsłuchiwał, jakby ta najradośniejsza w jej życiu pewność była równocześnie jej największym niebezpieczeństwem.
– To chwała Bogu – powiedział Karol. – Chwała Bogu!
Odprowadziły go obydwie do drzwi i obydwie – jedna przez drugą – zapraszały do częstych odwiedzin. Konkowa nigdy jeszcze w ciągu całego swego długiego życia nie była dla nikogo tak serdeczna. Uzmysłowiła to sobie, bo spojrzała na Łuckę prawie zawstydzona.
– Zawsze to jakiś polski mężczyzna w tym strasznym domu.
Tak się teraz mówiło – i tak się teraz myślało – o tej największej dumie rodziny Konków, o pięciopiętrowej kamienicy, którą obydwie z Łucką wzniosły na skrawku Augustynowego pola i cieszyły się nią, dopóki nie stała się jedną z wojennych udręk. Zajmowali ją teraz Niemcy od parteru po dach i obecność w niej polskich właścicieli mogła wydawać się równie tymczasowa, co zgoła podejrzana.
Z dołu ktoś wolno szedł po schodach. Zostawiły szparę w drzwiach, żeby zobaczyć, kto to taki, i poszerzyły ją dopiero wtedy, gdy kobieta o szarej, zapadłej twarzy zatrzymała się przed ich progiem, usiłując odczytać słabo widoczną w mroku wizytówkę.
– Kogo pani szuka? – spytała Konkowa, choć powinna się domyślić, że ktoś tak wyglądający nie przybył w odwiedziny do niemieckich lokatorów domu.
– Julitki – szepnęła kobieta. – Julitki Grabieniówny.
– O co chodzi? – Łucka odsunęła matkę od progu. Niepokój, który od razu nią owładnął, nie pozwolił jej na cień uprzejmości w głosie. Sercem targnęło przypomnienie niezbyt odległych chwil, gdy opuściła ją matczyna czujność, gdy zabrano jej z domu dziecko, jakby ktoś miał większe prawo... – O co chodzi? – powtórzyła prawie groźnie.
– Jestem Powsiałowiczowa – przedstawiła się kobieta, wyjmując z torby gruby brulion, starannie owinięty papierem. – Matka Jerzyka Powsiałowicza. Proszę oddać ten zeszyt Julitce.
Ale Julitka już biegła do progu, odtrąciła prawie matkę i babkę od drzwi, blada, z płonącymi oczyma.
– Jestem! – krzyknęła boleśnie. – Przecież jestem!
– To są te wiersze – szepnęła kobieta; ledwie widoczny, czuły uśmiech złagodził na chwilę gorzki wyraz jej ust. Pochyliła się i szybko pocałowała Julitkę w czoło. – Te wiersze, o których ci mówiłam. Znalazłam je wśród rzeczy Jerzyka. Przeczytaj je, może zechcesz je sobie przepisać.
– Tak – powtarzała Julitka żarliwie. – Tak. Przepiszę wszystkie.
– A potem mi je oddasz. Bo... chcielibyśmy je mieć...
– Niechże pani wejdzie – odezwała się Konkowa, speszona zaniedbaniem obowiązków gospodyni.
Łucka milczała. Znowu poraziła ją świadomość, że coś przed nią zatajono, że o czymś nie wie, czegoś nie rozumie.
– Nie, dziękuję – przybyła nie skorzystała z zaproszenia. – Męża zostawiłam samego w domu. A wciąż choruje. Nie może przyjść do siebie, od kiedy dowiedzieliśmy się, że Jerzyk... że Jerzyka... Muszę zaraz wracać.
– Ja ten zeszyt odniosę – szepnęła Julitka. Trzymała brulion oburącz przy piersi. – Ale trochę chciałabym go mieć... Czy mogę? Czy mogę go trochę mieć?
– Ależ tak – matka Jerzyka Powsiałowicza znowu pocałowała ją w czoło. – Po to go przyniosłam.
Gdy zaczęła schodzić po schodach, Łucka zbyt pośpiesznie i zbyt głośno zatrzasnęła drzwi.
– Co to znaczy? – zwróciła się do Julitki. – Mów zaraz, co to znaczy?
– Mamo... – Julitka cofała się w głąb mieszkania, wciąż trzymając brulion oburącz przy piersi. – Muszę teraz zostać sama. Proszę...
– Co to za tajemnice? Dlaczego mi wszystkiego nie mówisz? Wciąż czegoś nie wiem...
– Proszę... – szeptała Julitka. – Powiem ci... Potem ci powiem... Ale teraz... pozwól mi, muszę zostać sama.
– Sama? – krzyknęła Łucka, ugodzona boleśnie. – Dlaczego sama?
Rzuciła się ku córce, ale Julitka była szybsza. Wpadła do pokoju, zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz. Tych kluczy w zamkach wewnętrznych drzwi nigdy się nie używało. Tkwiły w nich po to, żeby się gdzieś nie zagubiły w szufladach – i oto Łucka usłyszała, jak jeden z nich przekręca jej dziecko, żeby uciec od niej, żeby się od niej odgrodzić szczelnymi deskami drzwi.
Zabębniła pięściami o ich powierzchnię...
– Natychmiast otwórz! Słyszysz? Masz natychmiast otworzyć! Za drzwiami trwała cisza.
– Słyszysz? – krzyknęła Łucka głośniej. – Powiem jutro o wszystkim ojcu, ucieszy się, jak się o tym dowie.
Konkowa położyła jej dłoń na ramieniu.
– Zostaw ją – powiedziała cicho.
– Co mama? – żachnęła się Łucka. – Mam pozwolić, żeby mi zamykano drzwi przed nosem?
– Zostaw ją – powtórzyła matka. – I może byś wreszcie zjadła obiad, wciąż go tylko przygrzewam. Dzieci już jadły.
Pochylona nad talerzem kartoflanki Łucka ledwo powstrzymywała łzy.
– Żeby tak nic nie wiedzieć o własnym dziecku...
– A ja o tobie co wiedziałam? – uspokoiła ją Konkowa niespodziewanym argumentem. – I nie było wtedy wojny.
– Przecież ja... – zaczęła Łucka od razu zapłoniona, ale już łagodniejsza, łagodniejąca z każdą chwilą. – Ja... – Nie dokończyła, zamilkła, gorliwie wyławiając ziemniaki z rzadkiej zupy. Kiedy ukazało się dno talerza, odsunęła się od stołu i oparta plecami o ścianę, przymknęła na chwilę oczy. Od świtu nie zaznała odpoczynku i teraz wreszcie dopadło ją umęczenie, przygnębiające zmęczenie tych, którzy stracili nadzieję na prawdziwe odzyskanie sił.
– Połóż się – szepnęła matka.
– Nie, nie – zaprotestowała. – Tak tu sobie tylko trochę z mamą posiedzę.
– Musisz jeszcze gdzieś iść?
– Zaraz mamie powiem – szepnęła.
Jeszcze trochę, myślała, jeszcze trochę tej ciszy, tego spokoju, tego ciepła. Brudne niebo ociekało wciąż deszczem, wiatr – któremu raz po raz udawało się w silnych porywach od morza pokonywać zaporę Kamiennej Góry – uderzał w szyby, w dzwoniące blachy okapów i rynien. Ale tu było zacisznie i ciepło, w tej kuchni, w której królowała matka i gdzie zawsze na małym gazowym płomyku cichutko śpiewał czajnik. Niechby nie było świata poza tymi czterema ścianami, pomyślała, niechby... Przeraziło ją bluźnierstwo tego pragnienia i to, że zapomniała o Krzysztofie, że na krótką choćby chwilę potrafiła jednak o nim zapomnieć. Zerwała się ze stołka, rozejrzała za chustką na głowę.
– I dokąd to? – krzyknęła matka.
– Przecież jutro zaraz po pracy jadę do Krzysztofa.
– No to jutro. A co dziś?
– Dziś... – Łucka odwróciła wzrok od pytających oczu matki – dziś muszę pójść na Kamienną Górę.
– Do Tereszkowej?
– Tak. Do pani Heleny.
– I po co?
– Zapyta o nią – powiedziała cicho.
– Krzysztof...?
– Zapyta o nią – powtórzyła Łucka.
Zamilkły na długo. Konkowa chwyciła miotłę, zgarnęła jakieś pyłki, prawie niewidzialne, z podłogi, przejechała mokrą ścierką po białych kaflach.
– Czym ty sobie głowę nabijasz, dziewczyno – powiedziała wreszcie.
Łucka wiązała chustkę na głowie, tak samo jak przed laty zaciekle ściągając jej końce pod brodą.
– Za każdym razem tak jest – szepnęła – zawsze o nią pyta.
– Podle by było z jego strony – krzyknęła Konkowa – gdyby nie pytał. Uratowała mu życie, przetransportowała go nieprzytomnego do siebie, sprowadziła do niego doktora, przetrzymała w swoim domu, aż wyzdrowiał, i miałby teraz o nią nawet nie zapytać?
Łucka potrząsnęła gwałtownie głową.
– Ale pyta nie z wdzięczności.
– Nie... z wdzięczności?
– Nie.
– Łucka! – krzyknęła znowu matka. Patrzyła ze zgrozą w oczach. – W taki czas... w taki czas... przychodzi ci do głowy...
– Ale to prawda.
– Skąd wiesz, że prawda?
– Czuję.
– Aha, czujesz! – Konkowa zerwała z wieszaka swój płaszcz, zadzwoniła kluczami.
– Co... chce mama zrobić? – przestraszyła się Łucka.
– Idę z tobą.
– Ale po co? Po co?
– Chcę na nią popatrzeć. Chcę się jej przyjrzeć. I dopiero ci powiem, czy to prawda.
– Ale to nie ona... – jęknęła Łucka. – Czy ja mówię, że ona...?
– Idziemy! – warknęła Konkowa. – Tomaszek! – zawołała w głąb mieszkania. – Uważaj! Zostajecie sami w domu! – Była już w progu, ale zawróciła i załomotała dłonią w drzwi, zamknięte przez Julitkę, zza których wciąż nie dochodził najlżejszy szmer. – A ty może wreszcie otworzysz! Boże, co za dom! – szepnęła do siebie. – Co za straszny dom!
– Tylko niech mama... – zaczęła Łucka w popłochu, gdy tylko znalazły się na ulicy – niech mama, broń Boże, nie da odczuć pani Helenie...
Konkowa szarpnęła ramieniem, żeby je wyswobodzić z kurczowego uścisku Łucki.
– Za kogo mnie masz!
Na Kamienną Górę zaszły milcząco. Dom Tereszków stał ciemny, jak inne domy w całym mieście – brak zasłon zaciemniających na oknach karany był bardzo surowo – ta ciemność jednak wydała im się tak intensywna, że obydwie pomyślały o tym samym.
Przystanęły, spojrzały na siebie.
– Pójdziemy tam? – szepnęła Łucka. Trzymała dłoń na furtce, ale nie otwierała jej. Wiatr huczał w gałęziach sosen, musiała powtórzyć głośniej: – Pójdziemy tam? Mamo!
– Przecież po to tu przyszłyśmy – warknęła Konkowa.
– Ale ja się czegoś boję...
– Czego się boisz? – głos Konkowej brzmiał wciąż ostro i nieprzyjaźnie. – Jeśli jej tu nie ma, jeśli ją wysiedlono, może przestaną cię dręczyć te twoje głupie myśli...
Łucka znowu uwiesiła się u ramienia matki. Poczuła się prawie winna za tę pustą i cichą ciemność domu, przed którym stały. Ledwie pohamowała płacz, zaciskający jej gardło.
– A czy ja mówiłam, że to pani Helena, że to z jej strony...
– Cicho – przerwała jej matka. Pchnęła furtkę i ruszyła stromą ścieżką pod górę. Pokrywał ją śnieg. Na dole w mieście rozdeptywały go na brudną masę nogi przechodniów, tu leżał puszysty i nie tknięty ludzką stopą, rozjaśniając mrok.
– Mamo – szeptała wciąż Łucka. – Ja się boję... Wolę powiedzieć Krzysztofowi, że tu nie byłam, że nic nie wiem...
Matka jej nie słuchała. Pokonując zadyszkę, pięła się wciąż w górę, aż wreszcie stanęła na ganku i nie otrzepawszy nóg ze śniegu, jakby to była zrobiła, wiedząc, że wejdzie do środka, zbliżyła się do drzwi. Widniała na nich biała kartka.
Nie trzeba było zapoznawać się z jej treścią, żeby wiedzieć, co oznacza. Na setkach mieszkań naklejono w ostatnich tygodniach takie kartki. Co dnia odchodziły z gdyńskiego dworca transporty wysiedlonych. Z pięćdziesięciokilogramowym bagażem opuszczali miasto, w którym wszystko było ich dorobkiem; nie tylko to, co kryło się w ścianach ich mieszkań.
– Widzisz – powiedziała Konkowa. Już mogła zaoszczędzić tego Łucce, ale wściekła była na nią, że to jej domysły, niegodne i pospolite w czas tak nieodpowiedni, były powodem, że tu przyszła, że zobaczyła tę kartkę na drzwiach. Nie ulegała łatwo wzruszeniom, ale od dziecka chwytało ją coś za gardło na widok opuszczonych ptasich gniazd.
W Łucce jednak ostatnie słowo matki wzbudziło gwałtowne pragnienie sprzeciwu. Z niezrozumiałą nadzieją przypomniało jej się, jak to już raz była pewna, że pani Heleny od dawna nie ma w jej domu i jak Krzysztof, prawie nieprzytomny po odniesionej na Oksywiu ranie, kazał jej tu przyjść, kazał jej tu szukać ratunku. – Ona jednak może tu być – powiedziała.
– Zwariowałaś?
– Można przecież zadzwonić i przekonać się...
– A jeśli otworzą Niemcy?
– Od razu nas przecież nie rozstrzelają.
Konkowej nie ucieszyła nagła odwaga i energia Łucki. Wciąż patrzyła na nią z nie ukrywanym niezadowoleniem.
– Widzę, że chcesz wiedzieć na pewno.
– No więc dobrze – krzyknęła – niech mama tak myśli! – Podniosła rękę do dzwonka i nie odjęła jej, dopóki z głębi domu nie nadpłynął odgłos zmierzających ku drzwiom kroków.
Matka patrzyła na nią ze zgrozą. Cofnęła się ku krawędzi ganku, oparła o poręcz schodów.
Ale drzwi otworzyła, jak zwykle, Weronika. Widać ją było wyraźnie w blasku bijącym od śniegu na tle ciemności domu, z których się wyłoniła.
– O Boże! – zawołała. – To wy! To pani Łucka? Pani Konkowa!
– Jesteście? – roześmiała się Łucka triumfalnie. Ten śmiech, jego ton szczególny, mógłby zdumieć Weronikę, więc dodała niezręcznie: – Bo matka, jak zobaczyła tę kartkę na drzwiach...
– Co ja...? – zaczęła się bronić Konkowa. – Każdy by tak pomyślał...
– Ona tu wisi od tygodnia – wyjaśniła Weronika, zamykając za nimi drzwi. – Dom zajęty dla marynarki. Dla u-bootów. Tak powiedzieli, kiedy naklejali tę kartkę. Siedzimy na walizkach, śpimy w ubraniach.
– Z domu nie wychodzicie? – zdumiała się boleśnie Konkowa. – Śnieg na ścieżce nietknięty...
Weronika ściszyła głos:
– Bo pani się boi, że każdej chwili mogą przyjść. Że każdej chwili mogą nas stąd zabrać. Lepiej, żeby wtedy wszyscy byli w domu. Jak byśmy się potem odnaleźli?
– Kto przyszedł? – zawołała pani Helena z góry.
– Pani Grabieniowa z matką! – odkrzyknęła Weronika. – Zaraz spuszczę zasłony i zapalę światło.
– Tak siedzicie po ciemku? – szepnęła Łucka.
– Położyłam się trochę – tłumaczyła się pani Helena, schodząc ze schodów. – Wisia przy mnie... Weronika odmawia różaniec po ciemku, a Marynka chyba siedzi przy oknie.
– Już do was schodzę – odezwała się z piętra panna Blok sztucznie ożywionym tonem.
– Ja także! – krzyknęła Wisia.
Gdy Weronika uporała się wreszcie z zasłonami i zapaliła światło, były już wszystkie na dole. Pani Helena porządkowała w pośpiechu potargane włosy, wygładzała dłońmi pognieciony szlafrok.
– Przepraszam – szepnęła zawstydzona. – Nie powinnam przyjmować tak gości.
Łucce zdawało się, że mówiąc to, patrzy tylko na nią, że to przed nią przede wszystkim wstydzi się swego domowego zaniedbania i że ma ku temu swój kobiecy powód. Bo Marynka Blok nie sprawiała wrażenia zmieszanej, choć i jej wygląd daleki był od dawnej elegancji i świeżości. A i Wisi nie peszyła przykrótka sukienczyna, odsłaniająca jej zbyt chude i zbyt długie nogi. O Boże – pomyślała Łucka, zapominając na chwilę o swoim strapieniu – to dziecko znowu wyrosło! Zaczynała się już przyzwyczajać do tego, że Julitka dorównuje jej wzrostem, na Julitkę patrzyła co dnia i nie widziała, jak rośnie, Wisia podczas każdej wizyty w domu Tereszków przyprawiała ją o bolesne zdumienie. Dlaczego one tak rosną? – myślała w popłochu. – Dlaczego te dzieci tak rosną? I akurat teraz! Nie mogły wybrać sobie innego czasu na wyrastanie z odzieży i butów, na nadmierny apetyt, na eksplodującą nagle, nieustępliwą, manifestacyjną samodzielność, która podczas bezsennych nocy wydawała jej się największym wojennym niebezpieczeństwem? Powiem o tym Krzysztofowi – pomyślała, ale nie znalazła w tym pocieszenia. Przypomniał się tylko powód, dla którego tu przyszła, miast stać przy zamkniętych przez Julitkę drzwiach, walić w nie pięścią i czołem, i prosić, żeby otworzyła...
– Jadę jutro do Krzysztofa – zaczęła z nieuprzejmym prawie pośpiechem, jakby jej wizyta w domu Tereszkowej nie mogła mieć innej przyczyny. – Jadę do Krzysztofa... Na pewno ciekaw będzie, co u pani słychać.
– Co słychać! – Pani Helena uczyniła zrezygnowany ruch ręką ku drzwiom wejściowym. – Widziałyście tę kartkę?
Łucka i Konkowa skinęły w milczeniu głową.
– Każdej chwili możemy być stąd wyrzucone. Zostawili nas na razie chyba po to, żeby dom był ogrzany, gdy zjawią się nowi lokatorzy.
– A dostarczyli przynajmniej koksu? – spytała trzeźwo Łucka. – W piwnicach kamienicy przy Świętojańskiej niemieccy lokatorzy zgromadzili koksu na cały rok.
– Tak – potwierdziła pani Helena. – Tego samego dnia, kiedy naklejono tę kartkę, marynarze przywieźli całą platformę koksu. Ależ proszę usiąść! – zawołała, podsuwając Łucce i Konkowej poszarzałe od kurzu fotele. Pokój, lśniący zawsze czystością, nie był chyba sprzątany od długich tygodni.
– My tylko na chwileczkę – sumitowała się Łucka, przysiadłszy na brzegu fotela. Splatała i rozplatała palce. Powrócił jej nagle dawny sposób bycia i dawny, zawsze skrępowany ton rozmów z panią Heleną, gdy przydźwigawszy do jej „Pawilonu” kosz ryb, czekała na zapłatę. Pamiętała jeszcze dudnienie swoich bosych pięt o drewniane schodki przed werandą, stąpanie po lnianym chodniku ku kontuarowi i zawsze to samo objawienie, jakim była dla niej piękność i obcość tej kobiety, wyczuwalna mimo jej dobroci, mimo wdzięczności, jaką musieli mieć dla niej. – My tylko na chwileczkę – powtórzyła, opuściwszy głowę.
– Ależ dlaczego? – zaprotestowała pani Helena. – Tak się cieszymy, że jesteście. Wciąż tylko ze sobą rozmawiamy. Już nie mamy o czym.
– O Boże! – odezwała się nagle Marynka. – Same baby!
Patrzyły na siebie, jakby widziały się po raz pierwszy. Zapadła cisza, którą dopiero po bardzo długiej chwili przerwała Weronika.
– Jak w każdą wojnę – powiedziała.
Pani Helena sprawdziła, czy zaciemnienie okien jest szczelne, dopiero potem odwróciła się powoli.
– Tylko że właśnie dla kobiet ta wojna będzie trudniejsza od poprzednich.
Wisia objęła matkę za szyję.
– Ale skończy się niedługo. Zima szybko przejdzie. Jeśli nawet nas stąd wyrzucą, to przecież...
– Cicho bądź.
– Dlaczego? Wrócimy tu za kilka miesięcy. Najwyżej trzeba będzie kupić nowe meble. Nie mogłabym spać w łóżku, w którym...
– Cicho bądź! – podniosła głos matka.
– Chodź tu do mnie – przywołała Wisię Weronika.
Usiadła w fotelu i pociągnęła ją na swoje kolana. Wisia broniła się przed tym zawstydzona, ale Weronice udało się pokonać jej opór. Kołysała ją na kolanach jak dziecko.
Łucce ten widok wydał się przerażający. Mała Weronika trzymała w ramionach długie, nadmiernie w ciągu tej jesieni wyrośnięte ciało dziewczynki. Nogi Weroniki, zagłębionej w fotelu, nie dostawały do ziemi, ale nogi Wisi opierały się na dywanie, wysunięte daleko na środek pokoju. Nie przestawała nimi wierzgać, wciąż usiłując wydostać się z objęć Weroniki.
– Co ty sobie wyobrażasż? – krzyczała: – Za kogo mnie masz? To ja ciebie mogłabym wziąć na kolana! Chyba to widzisz?
– Widzę – mruknęła Weronika spokojnie. – Ale mnie to nie jest potrzebne.
– A mnie? – spytała Wisia ściszonym nagle głosem. Przestała wyrywać się Weronice, oparła czoło o jej policzek.
– Same baby! – powtórzyła Marynka. Pochylona nad popielniczką, znalazła wreszcie niedopałek, który można było jeszcze włożyć w usta i zapalić bez obawy poparzenia. – Straszne! Same baby!
– My już pójdziemy – Łucka uniosła się z fotela.
– Ach – roześmiała się cierpko panna Blok – niech pani tego tak nie rozumie. Czasem wydaje mi się, że wariuję. Tyle miesięcy i żadnej wiadomości. Wciąż zadaję sobie pytanie, na jakich przesłankach buduję swoją nadzieję. Ci, którzy poszli do niewoli, przysłali kartki z obozów jenieckich. A od Włodka nie ma żadnego znaku życia...
– Ludzie na Helu mówią... – zaczęła Konkowa, a Marynka wpiła w jej twarz rozbłysłe czujnością spojrzenie.
– Co? Co mówią? – zapytała bez tchu.
–...że powiodło się kilka ucieczek do Szwecji. Kiedy jeszcze bitwa trwała i w czasie kapitulacji...
Marynka wrzuciła niedopałek do popielniczki, dopadła Konkowej, chwyciła ją za ręce.
– Kochana pani! Złota moja! Niech mnie pani skontaktuje z tymi ludźmi. Może coś wiedzą? Może słyszeli nazwisko...
– Ja sama pytałam – powiedziała Konkowa powoli, szukając odpowiednich słów dla złej nowiny. – Bo przecież my Wołodię... od tylu lat... Nie było prawie dnia, żeby kapitan nas nie odwiedził. Nawet do mnie zachodził na piąte piętro... „Ale garsoniera!” – mówił. Tak zawsze mówił o tym moim piątaku...
– To nic! To nic, że pani pytała – przerwała jej Marynka, wciąż potrząsając ją za ręce. – Trzeba pytać bezustannie, przecież nie od razu trafi się na ludzi, którzy coś wiedzą. Ale na takim małym kawałku ziemi... na takim małym kawałku powinien ktoś, choćby ktoś jeden... Nie zna tam pani nikogo?
– Nie znam. Wstyd się przyznać, to od nas tak blisko, tylko przez zatokę, a nieczęsto się tam jeździło. Co innego mężczyźni. Gdyby Bernard żył...
Łucka dotknęła ramienia matki. Zbliżała się godzina policyjna, a przypomnienie śmierci stryja rozpoczynało zwykle długą rozmowę o rozstrzelanych w Piaśnicy. Nieobecni mężczyźni – w Gdyni, wśród gdańskiej Polonii, w Wejherowie i Pucku, w Kościerzynie i Kartuzach, we wsiach i osadach Pomorza – dzielili się teraz na tych, którzy zaginęli bez wieści, i tych, o których wiedziało się, że żyją i wrócą, i na tych wreszcie, co do których miało się okrutną pewność, że nie wrócą nigdy. Bernard należał do tych ostatnich. Skromny za żyda, nabrał teraz nawet w oczach bratowej tej ważności największej, jaką pamięci po człowieku przydaje bohaterska śmierć. Bo gdyby się nie upierał przy tym „a” na końcu swego nazwiska, mógłby spokojnie siedzieć w starym domu Konków i może nawet dla Krzysztofa znalazłoby się w nim bezpieczne miejsce. Ale jak człowiek ma coś zapisane w metryce, to już raz na zawsze i nie ma dla niego ratunku, chyba że duszę by swoją zaprzedał, a Bernard nie należał do takich, co by się duszy swojej wyrzekli.
Konkowa nie pozwoliła sobie przerwać. Strzepnęła rękę córki ze swego ramienia i odsunęła się od niej.
– Gdyby Bernard żył – zwróciła się znów do panny Blok – pojechałby na Hel. Zasięgnąłby wśród ludzi języka.
– A przecież my... – Marynka nie dawała za wygraną – my także możemy tam pojechać...
– My? – zdumiała się Konkowa. – To znaczy...
– Pani i ja! – Marynka całowała ją po twarzy i rękach. – Kochana, złota pani! Pojedzie tam pani ze mną?
– Pociągi Niemcy kontrolują – speszyła się Konkowa – trzeba mieć przepustkę...
– Ubierzemy się byle jak, zabierzemy puste kosze, wezmą nas za rybaczki, które jeździły do Gdyni z rybą. Pani Konkowa! – W oczach Marynki zalśniły łzy. – Pojedzie pani ze mną?
– Mamo! – przypomnienie rybackich koszy zawsze budziło w Łucce panikę. Szarpnęła matkę za rękaw. – Idziemy! Zaraz godzina policyjna.
– Pojedzie pani ze mną? – powtórzyła Marynka. Zagrodziła Konkowej drogę, wyczekująco patrzyła jej w oczy.
– Dobrze – powiedziała kobieta z wahaniem. – Niech pani jutro do nas wpadnie. Musimy to omówić.
– Jutro jedziemy do Krzysztofa – powiedziała Łucka, zbliżając się do pani Heleny, żeby się pożegnać. Patrzyła na nią podczas całej przedłużającej się rozmowy matki z panną Blok i powoli zaczął ją ogarniać wstyd. Podejrzenia, które żywiła, wydały się bezsensowne i uwłaczające przede wszystkim jej samej. Pani Helena miała tak znękaną twarz, że litość wydawała się jedynym uczuciem, jakie mogła budzić. Łucka zapragnęła nieledwie uściskać ją na pożegnanie, ale nie wiedziała, jak ta nagła serdeczność będzie przyjęta i czy nie wznieci w pani Helenie obawy, że żegna ją w ten sposób na bardzo długo. W drodze do drzwi zatrzymała się na chwilę i odwróciła ku niej głowę. – Może oni wcale tu nie przyjdą – powiedziała z niemal prawdziwą nadzieją. – Może wcale do tego nie dojdzie. Zajęli w mieście wiele mieszkań dla załóg okrętów podwodnych, które mają wejść do Gdyni. Ale może się coś zmieni. Może nie zdecydują się na wprowadzenie okrętów na Bałtyk. Bądź co bądź cieśniny duńskie... – Przypomniało jej się, że onegdaj mówili właśnie o tym Niemcy w Hanie, nie krępując się jej obecnością. Postanowiła pocieszyć tym panią Helenę, ale spostrzegła, że ta jej wcale nie słucha.
W głębi pokoju Konkowa umawiała się jeszcze z panną Blok, Wisia wyrywała się znów z objęć Weroniki, a one obydwie stały przy drzwiach w ciszy, która zapadła po zamilknięciu Łucki.
I nagle pani Helena powiedziała, chwytając ją gwałtownie za ręce:
– Ale jemu proszę nic nie mówić!
– Komu? – zapytała cicho Łucka. Czuła się jak po uderzeniu w piersi, w sam ich środek, w miejsce, w którym gromadziły się wszystkie udręki, zmieniając się nocami w głuchy, przewlekły ból. – Komu? – powtórzyła.
– Krzysztofowi. Niech nie wie o tej kartce na drzwiach. Niech się nie martwi.
– Niech się nie... martwi...
– Tak. Wiem, że bardzo by się tym przejął. Po co mu jeszcze to zmartwienie? Lepiej mu go zaoszczędzić. Niech myśli tylko o sobie. Tylko o sobie. Żeby przetrwał. Żeby przeżył!
– Po to wywiozłam go na wieś – powiedziała Łucka twardo. Odsunęła panią Helenę od siebie, żarliwość jej głosu, jej gorący oddech przyprawiały ją o zawrót głowy. – Po to wywiozłam go na wieś – powiedziała z naciskiem jeszcze raz. – I postarałam się, żeby go tam w gemeindeamcie zapisali na męża Anuli. I umieściłam go w domu jej rodziców. Wszystko po to, żeby przeżył. Bo żeby przeżyły dzieci i ja, muszę martwić się sama.
– Ale wam na szczęście nic nie grozi – szepnęła pani Helena.
Patrzyła na Łuckę zdumiona.
– A skąd można wiedzieć, co komu grozi? I komu najpierw? I komu bardziej? Dobrze, jeśli pani nie chce, nie powiem mu o tej kartce na drzwiach.
– Sądzę, że tak będzie lepiej.
– Oczywiście.
– Proszę go tylko ode mnie pozdrowić!
– Zrobię to. Dziękuję.
– I proszę przyjść, jak pani od niego wróci. Proszę przyjść koniecznie i opowiedzieć, jak mu tam jest... czy sobie radzi... Bo, zdaje się, pracuje w... stajni? – spytała pani Helena struchlałym głosem.
– W stajni – potwierdziła Łucka. I dodała: – W majątku pana Laubnitza. Pan Laubnitz bardzo dba o konie, więc i ludziom, którzy przy nich pracują, nie jest źle! Mógł trafić gorzej.
– Mógł trafić gorzej... – powtórzyła pani Helena, ale w widoczny sposób jej to nie pocieszyło. – Może głoduje? – zapytała. – Bo mamy trochę zapasów...
– Nie głoduje – przerwała jej Łucka. – Mamo! – zawołała zaraz. – Mama naprawdę chce, żeby zatrzymał nas na ulicy patrol i żeby wlepili nam po trzydzieści pałek na żandarmerii. Trzydzieści pałek na goły tyłek. – Mówiła głośno, ordynarnie, w gardle czuła łzy.
Zdołała je jednak powstrzymać. Nie rozpłakała się także na ulicy, choć mogła w mroku ukryć twarz, choć od razu poza bramą ogrodu Tereszków wyprzedziła matkę i dla uniknięcia rozmowy szła kilka kroków przed nią.
Konkowa ją jednak dogoniła.
– No widzisz – powiedziała pogodnie – że ubzdurałaś sobie to wszystko. Jakżeby teraz, w taki czas... rozsądni ludzie...
– Mamo! Czy musimy o tym mówić? – krzyknęła Łucka.
– Nie musimy, jeśli nie chcesz. To dobrze, że się wstydzisz swoich głupich myśli. Powiem ci, że i mnie było wstyd przez cały czas, jak patrzyłam na panią Helenę, wstyd mi było, że musiałam aż przyjść i spojrzeć na nią, żeby się przekonać, że teraz takie rzeczy ludziom nie w głowie.
– Niech się mamą pospieszy! – krzyknęła Łucka.
– Zdążymy. Już szybciej nie mogę. Więc mówię ci, że mi było wstyd. I żal. Bo co z tego, że piękna jak zawsze? Co jej teraz po urodzie? Wszystkie troski na jej głowie i ani jednego chłopa wokoło, żeby je odjął albo zmniejszył. A ona to przede wszystkim ceniła zawsze w mężczyznach. Przypomnij sobie: Lebrac dobudował jej drugą salę w „Pawilonie”, a Tereszko dom jej wystawił w najładniejszym miejscu Kamiennej Góry...
– Mamo, co to mnie obchodzi?
– Tak mówię. Bo przy takim Tereszce kim jest dla przykładu twój Krzysztof? Nie mam nic przeciw niemu, uchowaj Boże, ale to nie on dla ciebie, tylko ty dla niego dom wybudowałaś, tak jak Tereszko dla swojej żony. Tego kobieta nigdy nie zapomina. Tej chwili, w której mężczyzna wprowadza ją do wzniesionego dla niej domu. Kiedy mnie Augustyn, twój ojciec...
– Mamo! – krzyknęła po raz drugi Łucka.
– Czy i to cię nie obchodzi? Twój ojciec darował mi tę piękną chwilę i nie zapomniałam mu tego, i szanowałam go za to do śmierci. Więc i ona tak myśli o Tereszce. I jest pewna, że do niej wróci, i jeszcze pieniędzy nawiezie z tej zagranicy, bo taki chłop jak on nigdzie nie siedzi z założonymi rękami. Ona o tym wie i czeka na niego, a jak czeka, to jej się nikt inny nie przywiduje, a już na pewno nie ten twój nieborak, którego wyrwała śmierci. Dobrze, że to zrozumiałaś.
– Zrozumiałam – powtórzyła Łucka cicho.
Konkowa z trudem dotrzymywała jej kroku.
– Co mówisz?
– Mówię, że zrozumiałam.
– No, widzisz. Dobrze, że tam poszłyśmy. Bo byś się dalej trapiła swoją głupotą. Nie pędź tak, tchu nie mogę złapać.
– Nie pędzę – Łucka zwolniła kroku.
Zwykle, wychodząc od Tereszków, schodziły w dół po zboczu i skręcały w lewo, żeby – nadkładając drogi – wyminąć dom, w którym na Kamiennej Górze mieściło się gestapo. Teraz nie było na to czasu i oto znalazły się właśnie przed budynkiem z czarną wartą przy wejściu.
Było coś ze złego snu w widoku tych dwóch nieruchomych, ostro od bieli śniegu odbijających postaci. Twarze ginęły w cieniu czapek, ale w złożonych na broni rękach czuło się natychmiastową gotowość do gestów, które poznało już to miasto. Łuckę jednak przeraziło coś innego. Przeraziło ją to, że się nie bała. Udręka, którą niosła w sobie, udręka podwójna, bo zatajona nawet przed matką, uodporniła ją w jednej chwili na wszystko, co mogło przyjść z zewnątrz. Była nawet w tym jakaś ulga, groźna i bolesna, ale jednak ulga, odczuwała ją w sposób wyraźny i przejmujący. Nic nie wiemy o ludziach, myślała ze zdumieniem. Nic nie wiemy o ludziach. Ani o sobie.