- W empik go
Taki Dziki Zachód. Antologia westernowa - ebook
Taki Dziki Zachód. Antologia westernowa - ebook
Dziki Zachód od wielu lat fascynował malarzy, pisarzy i filmowców. W Polsce największą popularnością cieszył się w czasach PRL-u, kiedy to amerykańskie westerny przyciągały przed ekrany widzów spragnionych przygód. To właśnie te produkcje na długie lata stały się symbolami wolności, którą oferowała preria, sprawiedliwości, którą wymierzali dzielni szeryfowie oraz przygody, która była domeną Indian, kowbojów i rewolwerowców. Z upływem czasu charakter tych filmów zmienił się, adaptując do czasów i oczekiwań odbiorców. Stopniowo czarno-biali bohaterowie odeszli do lamusa, a wkrótce doświadczył tego sam gatunek. Dlatego tym bardziej cieszymy się, mogąc Wam przedstawić nadciągającą antologię, która raz jeszcze przeniesie wszystkich w czasy „Bonanzy” czy „Winnetou” i pozwoli przeżyć przygody, o jakich wam się nie śniło oraz choć trochę przybliżyć… „Taki Dziki Zachód”.
„Kiedy byłem mały, moją wyobraźnię rozpalali wspaniali faceci, ubrani w wielkie kapelusze, galopujący na spienionych koniach przez srebrzysty wieczorny ekran czarno-białego Neptuna. Robert Mitchum, John Wayne, Yul Brynner czy Clint Eastwood z Gregorym Peckiem pod ramię w samo południe przekraczali w bród Rzekę Czerwoną, aby zdążyć na pociąg o 15:10 do Yumy, którym jechali wprowadzać prawo na zachód od Pecos. Czasy czarno-białych filmów minęły bezpowrotnie, ale zdobywać niezbadane, kiełznać dzikie i rzucać wyzwanie naturze – to fascynacje, które z nami zostały. Dlatego zebrałem tę bandę awanturnic i łotrzyków i pognałem ich ku zachodzącemu słońcu. Słuchajcie, bo w ich radosnych pokrzykiwaniach usłyszycie echa własnych tęsknot i dawno zapominanie strzały z Winchesterów”.
Bartek Biedrzycki
Spis treści
Emilian Wojnowski Ci, którzy na czterech chodzą
Paweł Korzeniewski Czwarta kawa Willy’ego Hopstera
Mariusz Pieniążek Zegarek Washingtona
Agnieszka Kasprzyk Spojrzenie równinnego słońca
Łukasz Migura Złoto Alaski
Barbara Krupa Porachunki
Helena Leblanc Nawet na Dzikim Zachodzie
Martyna Wróbel Billa Whartona droga na stryczek
Grzegorz Gilewicz Proch
Anna Tomaszewska Ballada o zemście
Jacek Fleiszfreser Taniec Manitou
Mateusz Korzeniewski Sto dolarów
Maria Peplińska Skarb
Bruno Schwarz Bon tony, bon moty i bon tarde, czyli o tym, jak przekroczyłem Rubikon nieznajomości tematu
Wojciech Lewandowski Szczerząc kły przeciw nietolerancji agrarnej
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67482-35-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Nie ma czegoś takiego, jak „dziki zachód”, podobnie, jak nie ma takiego miasta „Londyn”. Jest Lądek. Lądek Zdrój. Owszem, istniał taki okres w XIX wieku, a niektórzy ludzie lepiej ode mnie umocowani merytorycznie do szafowania ocenami twierdzą, że nawet do pierwszej dekady XX wieku i odnosił się on do szeroko pojętych zachodnich rubieży Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. W rzeczywistości jednak nie miał wiele wspólnego z tym, co staje nam przed oczami, kiedy słyszymy ten termin.
Oto bowiem gwałtowne a bohaterskie zmagania samotnych sprawiedliwych, doświadczonych (przez los) stróżów prawa, niecnych, lecz też bywa szlachetne podstępnych czerwonoskórych i pełnych dezynwoltury i pogardy dla życia oraz zasad wyjętych spod prawa są w dużej mierze romantyczną, przygodową wersją, jaką dała nam najpierw literatura, potem zaś film. Media te w odróżnieniu od nauki, nieco bardziej skupionej na docieraniu do prawdy, opierają się na pewnych założeniach. Przede wszystkim, muszą skupiać uwagę odbiorcy oraz, jak starszy brat – teatr, winny zapewnić katharsis. Stąd też pierwszy okres istnienia gatunku zwanego u nas (i na zachodzie) „western”, gdzie zło było złe, dobro było dobre, a walka między nimi bezwzględna.
Potem oczywiście przyszła dekonstrukcja i Włosi, a wiadomo – ci to wszystko potrafią pokręcić. Pokręcić i nakręcić. I to jak nakręcić!
Dziś western jako gatunek raczej odłożony został do lamusa. Pojedyncze przypadki, kiedy któryś z uznanych twórców sięgnie po ten sztafaż, zwykle, chociaż zapewniają satysfakcję, niewiele mają wspólnego z klasycznymi opowieściami jak „Biały kanion” czy wariacja na temat pół tuzina roninów w Meksyku.
A jednak moje pokolenie wzrosło na westernach. Spływaliśmy rzeką bez powrotu, dołączaliśmy do dzikiej bandy, braliśmy udział w strzelaninie w pewnej zagrodzie w samo południe. Żyliśmy wśród Indian niczym zwierzęta pociągowe albo wreszcie urządzając sobie zabawy z miejscowymi drapieżnikami. A w tym wszystkim zaczytywaliśmy się w opowieściach o Paunisach, Dakotach czy przygodach Ryśka Kosa.
Odszedłem od dzikiego zachodu, prawda? Prawda. Ale to dlatego, że coś takiego jak dziki zachód nie istnieje. Nie bardziej niż Ziemiomorze czy Arda. Nie bardziej niż odległa galaktyka albo te miejsca, gdzie nikt dotąd nie dotarł. Dziki zachód to sztafaż, literacki i filmowy kraj za siódmą górą, za wielką sadzawką sprzed stulecia z okładem. Dla mnie, moich rówieśników, ale także wielu osób młodszych i starszych to trochę taka kraina dzieciństwa. W końcu ile można było bawić się w Hansa Klossa albo Janka Kosa?
W wasze ręce oddajemy zbiór opowiadań z tej właśnie krainy. Niejedna Annie Oakley i niejeden Sunkawakan z uznaniem popatrzyłby na to, co musieli przejść autorki i autorzy, nim się na tych kartach znaleźli. Ale łączyło ich wszystkich jedno – umiłowanie przygody. I westernu. Pewność swego, zawziętość, wola walki. Wybraliśmy z Pawłem te opowiadania dla was, bo podobały się dla nas. Liczę, że podzielicie naszą frajdę z ich czytania.EMILIAN WOJNOWSKI
CI, KTÓRZY NA CZTERECH CHODZĄ
Było ledwie po czwartej po południu, kiedy nagle poszarzało jak przed burzą.
Emma Ast, do niedawna McFarland, kręciła się po domu. Sprzątnęła kuchnię, a potem chodziła wte i wewte, przyglądając się nowym meblom oraz zerkając przez okno pokryte warstewką beżowo-różowego pyłu.
Oprócz książek męża, zabierających mu czas, najbardziej denerwowały ją deski podłogowe. Trzeszczały bowiem przy każdym kroku. Stojąc przy garnkach, miała czasem nawet wrażenie, że skrzypią same z siebie, jakby ze sobą rozmawiały.
Poprzedni właściciele nie mieszkali tu długo; podobno przeprowadzili się, jak tylko usłyszeli słowo „złoto”.
Kiedy więc całkiem niedawno wprowadzali się Astowie, nie przyszło Emmie do głowy, że kiedykolwiek będzie zwracać uwagę na to skrzypienie. Tym bardziej nie podejrzewała, że deski poluzują się i z czasem będą jęczeć głośniej. Robiły to już od ponad tygodnia.
Przetarła kurz tu i ówdzie, po czym poukładała figurki tipi. Jej mąż, Esau Ast, denerwował się, gdy odkładała na półkę książki, które aktualnie czytał, więc nie dotykała szafeczki nocnej. Ostatnio ślęczał nocami nad jakimś opasłym woluminem, na którego skórzanej okładce czas rozmył tytuł. Książka ta, jak i zresztą cała biblioteczka, traktowała o wierzeniach Indian, ich kulturze i legendach.
Stanęła przed oknem, przysłoniętym po bokach zakurzonymi zasłonkami, które kupiła po trzydzieści pięć centów za komplet. Pochyliła się i wsparła dłońmi o parapet.
Nieliczne promienie słońca, przebiwszy się przez chmury, odbiły się od lusterka i oślepiły ją. Lusterko, podłużne i spękane, wisiało przed domem, na drzewie, przy którym codziennie rano golił się mąż, używając do tego brzytwy, mydła z Wyoming, kupowanego w paczkach po dziesięć kostek, i metalowego wiadra, do którego dolewał wody tylko wtedy, kiedy już całkiem wyparowała.
Westchnęła, mrugając, po czym delektowała się widokiem. W oddali spieszył dokądś kojot. Ziemia Astów ciągnęła się aż po horyzont. W gorące dni zdawała się falować jak ledwo wzburzone morze.
Emma uwielbiała ten widok, za to nie przepadała za tym z drugiej strony posiadłości. Sprawne oko dostrzegało bowiem w oddali ciemniejszą plamę, z której wystawały kamienie. Cmentarz.
— Och — westchnęła, widząc jeźdźca, który zmierzał w ich stronę. Wyszła na werandę i złapała się pod boki. Zgadywała, że to szeryf, Rosendo Lashell. Słyszała ostatnio o szajkach bezdomnych Szoszonów kręcących się w okolicy. Może chciał ich ostrzec. Miała rację, przynajmniej w kwestii tożsamości gościa.
— Emma. — Skinął głową, nim zsiadł z konia.
— Szeryf Lashell. Witamy, witamy. — Poprawiła włosy.
Szeryf rozejrzał się za koniowiązem, ale ostatecznie przywiązał wierzchowca do najniższej gałęzi, na której właśnie usiadła wrona, i odsunął wiadro, żeby zwierzę nie napiło się przypadkiem wody po goleniu. Z wiadra jednak wszystko zdążyło wyparować.
— Coś się stało?
Westchnął.
— Czy to coś poważnego? — Zbiegła ze schodków. — Poważnego, tak?
— Nienawidzę tego robić, pani Ast, ale pomyślałem sobie, że lepiej, żebym to był ja niż… niż ci smutni panowie.
Myśli Emmy zmieniły tor. Jej mąż, jako jeden z trójki rodzeństwa, otrzymał od rodziców kilka pokoi w pensjonacie, zbudowanym podczas powstawania jednej z linii sieci Union Pacific. Średnio co sześć tygodni, mimo że wcale się tymi sprawami nie zajmował, dostawał pieniądze za wynajem rzeczonych pokoi. Rodzeństwo burzyło się, że mu się nie należą, że robi im złą reklamę i w dodatku nie okazuje żadnej wdzięczności. Dlatego Emma przeczuwała, że w końcu dojdzie do rodzinnej utarczki.
— Proszę nie trzymać mnie w niepewności. Czy to coś w związku z mężem?
— Pani już wie?
— Nie, co najwyżej mogę się domyślać.
Szeryf zdjął kapelusz, położył jej rękę na ramieniu i zaczął:
— Najszczersze wyrazy współczucia. Proszę przyjąć moje kondolencje.
— Nie rozumiem.
— Przyjechałem zawiadomić panią o śmierci Esau Asta.
— Słucham?
— Zginął… w wypadku. Wypadł z pociągu, doznał pęknięcia czaszki, miał oderwany palec u prawej ręki. Wykrwawił się w piątkową noc o siódmej, niedaleko skrzyżowania Hartville. Został przewieziony do szpitala St. John’s w Cheyenne.
— A że… czy… dlacz…
— Nie wiem, dlaczego wypadł. Najprawdopodobniej osoba odpowiedzialna za wyhamowywanie pociągów poślizgnęła się przy pociąganiu za dźwignię i poleciała na pani męża. Wykluczamy samobójstwo. Próbował się ratować, o czym świadczą rany na nogach. Jakiś czas przeleżał żywy, zanim go znaleziono. Harry T. Lee, lekarz zakładowy w Sunrise, został wezwany, by się nim zająć. Esau nie odzyskał jednak przytomności. Zbyt poważny uraz głowy. Szanse na wyzdrowienie od początku były niewielkie. Bardzo mi przykro, pani Emmo.
Kobieta stała bez ruchu. Milczała. Szeryf Lashell, pozostawiwszy jej chwilę do namysłu, spuścił wzrok na glebę. Odtrącał czubkiem buta co większe kamyczki.
Emma – zamiast rzucać hasła „Jak to?”, „Dlaczego?”, „To niemożliwe” – odwróciła głowę, lekko stając na palcach, żeby zajrzeć do domu przez okno.
Jej mąż siedział w środku, przy stole. Jeszcze dojadał zupę z bawolego ogona i czerwonej papryki, zagęszczoną skrobią kukurydzianą, którą mu przed chwilą podała. Wachlował łyżką, rozparty, jak przystało na potomka Skandynawów.
Esau puścił do niej oko. Zmarszczki z twarzy znikały mu bardzo powoli.
— Naprawdę mi przykro — powtórzył szeryf Lashell.
Zauważyła kątem oka, że jej mąż, podnosząc głowę znad miski, posłał też uśmiech, dość łagodny, ale jakby nie do niej.
— Proszę. — Szeryf Lashell wyciągnął z kieszeni zmięty dokument. — To ze szpitala. Dokument poświadczający zgon pani męża.
Kiedy szeryf, gładząc wąsy, znowu spuścił wzrok, by dać Emmie chwilę na przetrawienie złych wiadomości, ona odwróciła się, po czym stanęła na palcach, żeby ponownie zajrzeć do domu.
Dojadłszy zupę, Esau oblizał usta. Uśmiechnął się – a uśmiech ten był… bardzo dziwny, jakby wyhaftowany grubą nicią w bawolej skórze – i pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Wszystko jest dla pani jasne, pani Emmo?
— Tak, tak. — Odwróciła się i potrząsnęła dokumentem. Nim na dobre jednak zagłębiła się w jego treść, podniosła jeszcze wzrok. Szeryf Lashell uśmiechnął się, ale nie do niej, tylko jakby do kogoś za nią.
— Wiem, że to jeszcze do pani nie dochodzi. Że ciężko przetrawić to w tak krótkim czasie, ale skoro już tu jestem, chciałbym wręczyć pani pieniądze z ubezpieczenia. Mąż był ubezpieczony, pamięta pani, prawda?
— Nie rozumiem. — Emma zdziwiła się, bo jej mąż nie posiadał żadnego ubezpieczenia.
— Ubezpieczenie na życie. Tak samo jak ubezpieczenie domu w razie, na przykład, pożaru, rozumie pani?
— Tak, ale… nie rozumiem, jak…
Szeryf wyjął z kamizelki rulon banknotów. Same setki.
Kobieta zamilkła.
— Rozumiem — przerwała ciszę. — Mój mąż nie żyje. Nie żyje, tak. Mogło tak się wydarzyć, mógł wypaść. Ostatnimi czasy był nieostrożny. Ale i mógł mieć z kimś na pieńku. Któregoś razu wrócił z samym siodłem i nie pamiętał, czy zgubił konia czy znalazł siodło.
— Poczekam tu na panią.
— Słucham?
— Radzę spakować się i znaleźć, przynajmniej na kilka dni, inne miejsce do mieszkania. Słyszała pani o plemionach czerwonoskórych, które napadają ostatnio na podróżnych?
— Tak, słyszałam.
— Właśnie. Dlatego mówię, że poczekam na panią. Proszę wziąć najpotrzebniejsze rzeczy. Rzeczy męża też.
Emma wbiegła na werandę, a potem do domu i zaczęła wrzucać do walizki najpotrzebniejsze rzeczy. Starała się nie zwracać uwagi na męża, który siedział przy stole nad pustą miską.
Kobieta zamyśliła się nad wyprowadzką. Nad tym, że przecież daleko miała do miasta. Że brakowało jej też znajomych i większość czasu spędzała i tak sama. Nie przeszkadzało jej zatem, że dostali szansę, by się wyprowadzić – tym bardziej, że wiązały się z tym najwyraźniej niemałe pieniądze z rzekomego ubezpieczenia.
— Nie wiem, o co chodzi — szeptała, wciąż udając, że nie widzi męża — ale mam nadzieję, że niedługo do mnie dołączysz.
Esau, ze wzrokiem utopionym w pustej misce, bujał się na krzesełku. Usłyszała, jak się uśmiecha. Uśmiech ten… jakby zaskrzypiał. Z początku zamyśliła się i wrzucała do walizki co popadnie. Dopiero potem opamiętała się i zapakowała kosmetyki, ubrania, buty i kilka kobiecych ozdóbek do włosów.
Kiedy sięgała po ulubioną figurkę, z półki spadły miniaturowe tipi oraz książki. Te z zakładkami otworzyły się na konkretnych stronach – jedna na postaci umięśnionego mężczyzny, z głową kozy o płonących oczach, druga zaś na haśle „teriantropia”.
Resztę miejsca w walizce zapełniła rzeczami męża, a książkę, którą aktualnie czytał, zamknęła na zakładce i wzięła pod pachę.
Szarpnęła drzwiami, przyłapując szeryfa Lashella na tym samym uśmiechu – bardzo podobnym do tego, który rzucił jej niedawno mąż. Uśmiechu jakby wyszytym grubą nicią na bydlęcej skórze.
— Damy radę z tą walizką? — Szarpnęła pudło.
— Tak. Silny jest mój konik, silny. — Poklepał zwierzę po pysku. — Zaraz cię odwiążę, poczekaj. Wezmę ją — stęknął, podnosząc walizkę — przed siebie, w porządku?
— Tak, tak. — Pytanie wyrwało ją z zamyślenia.
Zawiesił walizkę na gałęzi, płosząc przy okazji przebrzydłą wronę.
— Pani pozwoli, pomogę.
— Dziękuję. — Podała mu rękę.
Wsiadła na konia całkiem spokojna: przecież jej mąż żyje, niedługo do niej dołączy, dostali pieniądze, koniec ze skrzypiącą podłogą, z brakiem życia towarzyskiego. Zdawało jej się, że jest porcelanową lalką, pustą w środku, niezdolną zmienić minę ani oprzeć się czemukolwiek, za to zdolną pęknąć w każdej chwili, nawet pod najmniejszym naciskiem nędznego losu.
Szeryf wskoczył na konia.
Emma przełknęła ślinę, ściskając książkę pod pachą. W lusterku zawieszonym na drzewie odbił się nie tylko jej mąż wciąż obecny w domu, ale i postać łudząco podobna do niej. Stała nad mężem. Podniosła miskę po zupie i przetarła ścierką drewniany stół.
Kiedy szeryf Lashell ściągnął walizkę z drzewa, koń cofnął się powoli.
Widziała, jak jej mąż i ona sama odrywają sobie z twarzy… skórę. Całe płaty skóry, niby maski. Widać im było czaszki, oblepione ciągnącymi się żyłkami, jakąś mazią. Potem Esau poprawił sobie kapelusz, spod którego wyjrzała dodatkowa para oczu.
Sparaliżowana, niezdolna drgnąć niczym we śnie, nie zeskoczyła z konia, nie krzyknęła. Pytania napęczniały w niej tak, że niemal rozsadzały głowę.
Oddalali się od domu coraz szybciej.
— Pani Emmo?
— Tak?
— Wygodnie pani?
Niezbyt wygodnie było jej bez siodła, ale skłamała, że tak.
Nie mogła pozbyć się sprzed oczu obrazu tego, jak jej mąż zrywa sobie skórę z twarzy. Aż do kości. I tego, jak wygląda potem… Te okropne, drobne ząbki, ciągle na wierzchu. I te niekształtne dziurki w nosie, te żyłki.
— Niech pani otworzy książkę.
— Słucham?
— Niech pani otworzy książkę na zaznaczonej stronie. Tam, gdzie zakładka.
Napis na okładce głosił: _Kultura Navajo – czyli w co trudno uwierzyć ludziom z Nowego Świata_. Otworzyła ją trzęsącymi się rękoma. Prawie wypadła zakładka – pocztówka od siostry Esaua z nakreślonymi sercami przy pozdrowieniach.
Na zaznaczonej stronie widniał rysunek postaci o ciemniejszej karnacji; mężczyzna był żylasty, miejscami mocniej owłosiony, przykryty skórą wilka bądź kojota, którego dziki pysk znajdował się na czubku głowy człowieka. Na górze strony było umieszone hasło „skórozmienni”, zaś pod spodem wyjaśnienie.
Przeczytała fragmenty podkreślone ołówkiem:
_Skórozmienni to osoby, które potrafią zmieniać się w zwierzęta. Najczęściej spotykani są jako kojoty, wilki, lisy, orły, sowy lub wrony. Bardzo często mają zdeformowane, animalistyczne ciało, niewyraźną twarz i płonące na żółto oczy. Przez wielu Indian, co nie do końca jest słuszne, uważani są za szkodliwych. Za pomocą wzroku potrafią również przejmować kontrolę nad ciałem żywego zwierzęcia lub człowieka (mówi się, że „kradną twarze”). Mówi się też, że skórozmienni werbują do swoich grup nowych członków, lecz co do tego istnieją wątpliwości (niektórzy twierdzą, że ma miejsce oficjalna ceremonia, na której śpiewają konkretne piosenki, a swoją formę przyjmują tylko wtedy, gdy zgromadzą odpowiednią liczbę ludzi). Najczęściej można ich spotkać w okolicach cmentarzy; sami potrafią wykopywać groby z nieprawdopodobną prędkością. Można zabić skórozmiennego, gdy nazwie się go jego prawdziwym (ludzkim) imieniem._
— Nie chcemy dużo — odezwał się szeryf, jakby skończył czytać pierwszy akapit równo z Emmą. — Chcemy tylko tego, co nasze. Chcemy naszych ziem. Chcemy, aby każdy Indianin, bo każdy na to zasłużył, doczekał się godnego pochówku.
— Słucham?
Szeryf odwrócił głowę do Emmy, oderwał sobie kawałek policzka i rzucił na wyschniętą kępkę trawy. Kobieta wzdrygnęła się z obrzydzenia; chciała go odepchnąć, ale musiała jakoś siedzieć.
— Przecież nie mogliśmy wyciągnąć was stamtąd siłą. Nie chcemy hałasu, brudów, problemów. Nie chcemy waszych trupów na naszej ziemi. Tym bardziej pogrzebanych w naszej ziemi. Navajo chcą spokoju. Tego, co ich. Tego, co nasze.
Koń przebierał nogami coraz szybciej. Emma spojrzała za siebie, na dom, nad którym krążył orzeł.
— Twój mąż, jak wiesz, uparł się, żeby kupić ten dom, to ranczo. Upatrzył sobie to siedlisko i kupił je właśnie, między innymi, ze względu na swoje zainteresowania, prawda? Sprytny ten twój Esau. Zazwyczaj można spotkać nas na południowym zachodzie, ale zawędrowaliśmy i tu. Jesteśmy tu potrzebni. Szkoda, że nie umiecie zaakceptować tego, że również potrzebujemy miejsca. Że to, co nasze, nie jest wasze. A co dopiero faktu, że tacy jak my, skórozmienni, istnieją.
— O Boże, o Boże. — Wszystko to docierało do niej powoli; złapała się za głowę, wzywając imię swojego Boga, niekoniecznie nadaremno. — Jezusie kochany.
— Właśnie. — Mężczyzna oderwał sobie powiekę i rzucił pod końskie kopyta. — To nie są rzeczy, które powinny być omawiane przez osoby z zewnątrz. Wybacz, jeśli wydaje ci się to, tak jak twojemu mężowi, w jakiś sposób niesprawiedliwe, ale tylko tak może przetrwać nasza kultura.
— Czyli gdzie… — łamał jej się głos — nie… nie… nie żyje? — Emmie zrobiło się słabo. Uleciały z niej wszelkie siły i nadzieja. Pilnowała się tylko, żeby nie spaść z konia.
— Twój mąż… można tak powiedzieć… był uciążliwy. Ale załatwiliśmy tę sprawę po cichu. Dobrze, że udało mi się ciebie stamtąd zabrać. — Oderwał sobie dolną wargę i cisnął za siebie. — Słyszałaś przecież, jak rusza się coś pod podłogą, prawda?
W umyśle Emmy błysnęły setki pytań. Nie żyje od ponad tygodnia? Wypchnęliście go z pociągu? Zakopaliście pod domem? To wy? I z ubezpieczenia macie pie…
— …niądze? — wydukała.
— Pieniądze? Mniejsza o pieniądze. Skoro potrafimy ukraść czyjąś twarz, to i potrafimy obrabować bank. Zainteresowania twojego męża można uznać za dość intratne. Emmo, słyszałaś, co przed chwilą mówiłem?
— Hmm?
— Pytałem o miejsce do spania. Przynajmniej na kilka dni. W domu — zaśmiał się — nawet byś nie usnęła. Zaczęliśmy już pod nim kopać. Poszerzamy cmentarz. No więc, macie gdzie przenocować?
— Mamy — odpowiedział męski głos.
Koń zatrzymał się.
Esau Ast leżał oparty o głaz, ubrany w ciemną koszulę, z siodłem pod pachą i dłońmi splecionymi na pępku.
— Es? — zapytała, zsuwając się niezamierzenie z konia.
Esau wstał i wychyliwszy się, zdążył ją złapać.
— Es? — Nie dowierzała.
— Wyprowadzamy się. Dostaliśmy zaproszenie od mojej siostry. — Uśmiechnął się łagodnie, naturalnie. — Takie ładne, z serduszkami. Po drodze do niej zatrzymamy się u siebie w pensjonacie. Znajdzie się dla nas wolny pokój. Potem kupimy nowy dom, lepszy, bliżej miasta. Nie martw się: poprzedni właściciele też nie wytrzymali tu za długo.
Stanęła wreszcie sztywno na nogach. Dotyk męża jakby ją odmroził.
Esau odwrócił się do skórozmiennego, wciąż będącego pod postacią szeryfa Rosendo Lashella. Stał przygarbiony i odrywał sobie twarz, kawałek po kawałku. Ast podszedł do niego i rzekł:
— Dziękuję, Ka…
Skórozmienny powstrzymał go uniesieniem dłoni przed wypowiedzeniem jego imienia.
— Ja również. Za to, że zgodziłeś się na taki układ. Jak mówiłem, nie lubimy bałaganu. Nie powinni cię szukać. — Pokazał za siebie, na dom. — Dokumenty ze szpitala o twojej śmierci wyślę na ten adres. Żeby się dowiedzieli. Zapomnij o tym miejscu, zapomnij moje imię. I nie proś o więcej pieniędzy. I żeby nie przyszło ci do głowy podsłuchiwać Indian. Teraz ci się udało, ale nic dobrego z tego więcej nie wyniknie.
— Pieniędzy wystarczy mi na długo.
Uścisnęli sobie dłonie – w podziękowaniu i na pożegnanie.
— I tak macie więcej szczęścia niż poprzedni lokatorzy.
Esau pokiwał głową.
Twarz skórozmiennego zaczęła się rozmazywać, jak na niewyraźnej fotografii. Miejscami wyrosły mu kępki sierści. W końcu ruszył z powrotem na ranczo na czterech łapach. Odszedł w swoją stronę, na swoje ziemie.
Poszarzało jeszcze bardziej i zaraz potem zaczęło siąpić. Esau zarzucił siodło na konia i dźwignął walizkę.
Odjechali na zachód, w swoją stronę, na swoje ziemie. Dopóki nie zniknęli za horyzontem, deszcz zamazywał ich sylwetki, tak że nie był w stanie wypatrzeć ich nawet orzeł ani wywąchać żaden kojot czy wilk.
_Dla Maćka,
który szuka swojego miejsca._