- W empik go
Taktylne - ebook
Taktylne - ebook
UWAGA! WULGARNY JĘZYK — KSIĄŻKA JEST PRZEZNACZONA DLA OSÓB PEŁNOLETNICH „Taktylne”, znaczy dotykowe, to współczesna do bólu opowieść o młodej dziewczynie szukającej miłości w średnim mieście i o jej schorowanej babce. To literatura lesbijska z wachlarzem relacji międzyludzkimi, historią ich uzależnień, ze złożonością wspomnień i tym, co powraca w ich wspólnych koszmarach — z historią rodzinną.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-338-6 |
Rozmiar pliku: | 557 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nocny dostawca przyniósł paczkę z paroma produktami zamówionymi rano chwilę przed jedenastą. Nie pukał, nie dzwonił, umówili się, że da znać przez komunikator.
Na górze paczki, tak jak prosiła, były orzechy cashew ułożone na pierzynce z wełny drzewnej.
Nożem nacięła opakowanie i wysypała tuzin orzechów na czarny, marmurowy blat.
Od roku wynajmowała to mieszkanie w centrum miasta. Mieszkanie w kamienicy o powierzchni ponad stu trzydziestu metrów kwadratowych. Całkowicie odrestaurowane w trzynastym roku. Czynsz czterysta, wynajem dziewięć tysięcy siedemset. Umeblowane.
Na czarnym blacie migotały światła z kryształowego żyrandola, prawdopodobnie starszego od niej, który wyrastał groźnie z sufitu — wysoko, wysoko nad nią.
Na stole w jadalni z otwartą kuchnią zauważyła okrągłe ślady wódki, które zostały po kieliszkach. W piekarniku, którego nie używała jeszcze, odkąd tu zamieszkała, znalazła szmatę, którą wrzucił dzień wcześniej jakiś nieznajomy.
Znajomy dla jej znajomych.
Zwilżyła szmatę pod czarnym kranem, wykręciła ją nad czarną umywalką i wytarła stół, wokół którego stało osiem krzeseł dla ośmiu gości mniej lub bardziej znajomych.
Pod stołem leżało kilka białych pereł, które rozsypały się podczas wczorajszego spotkania, w którego trakcie bawiła się naszyjnikiem.
Dużo się wczoraj całowała, wypiła butelkę burbona z koleżanką. Całowała tę koleżankę i co najmniej dwóch mężczyzn, którzy wydali jej się młodsi. Zrezygnowała ze swojego kawałka pizzy.
Zwymiotowała w tak zwanym międzyczasie.
Jeden z chłopaków miał lekki zarost i włosy zasłaniające i tak odstające uszy. Tyle zapamiętała. Nic nie ukradli.
W całym mieszkaniu są niskie komody i szafy, niczego nie ma na wierzchu. Muzyka i książki schowane są pod kluczem. Nie był to jej pomysł, tak już było. Zaprojektowane i urządzone, cudze pomysły.
Obiad zjadła na fotelu, który stoi w łazience. To najchłodniejsze pomieszczenie. Inny dostawca przyniósł pudełko przed dwunastą, jeszcze przed południem. Potem, do piątej po południu, wypiła tylko niesłodzoną kawę. Bez mleka.
Nie dała namówić się na imprezowanie w klubach. Ściany mieszkania są wygłuszone, można tu słuchać muzyki, pić, tańczyć i uprawiać seks w łazience. Dokładnie tak, jak w klubie. Łazienka ma osiemnaście metrów kwadratowych. Mieści wannę i prysznic za szklaną ścianką.
Drugi, z którym się całowała obserwował ją najpierw przez pół wieczoru zza kuchennej wyspy, przy której siedział z kolegą — obu nie znała. Nieśmiało zerkał na nią. Miał czarną koszulkę, kołnierz z tatuaży, wzorów których nie zdołała spamiętać i szarą czapkę. Kolczyk w nosie i tunele w uszach, ale tych nie była pewna.
Dwóch przystojnych i niezwykle grzecznych gości z obsługi zwinęło się przed północą. Odpowiedzialni byli za catering i podawanie. Była wtedy w łóżku, kiedy wychodzili. Pachnąca musującym winem, z ręką w majtkach koleżanki albo jej koleżanki. Postanowiła, że podziękuje, odprowadzi i odwiezie panów.
Pomogli jej założyć płaszcz i zejść po schodach niemal bezszelestnie. W ciszy. O czym miałaby mówić? Zaprowadzili ją do swojego auta. Zrobili kółko wokół kamienicy, dziękując, że ich odwozi. Potem wysadzili pod kamienicą i pojechali do siebie, gdziekolwiek miałoby to być. Uznała, że tę część nocy przyśniła.
Nie obudziła się w łóżku z obcymi ani bliskimi. Całe szczęście. Rozeszli się.
Obudziła się z bólem głowy. Otworzyła puszkę napoju. Rozpuściła białe witaminy w szklance coli, w niskiej szklance po burbonie. Zmyła makijaż.
Na szyi miała małe krwiaki po pocałunkach. Szyja i ramiona bolały.
Dużo się śmiała, ale nie tańczyła. Śmiała, piła, całowała ludzi i zwymiotowała. Trafiła do łazienki. Zawsze trafiała.
Ktoś bawił się jej uchem, ktoś inny językiem. Ktoś, jak zawsze, naćpał się i wyszedł oknem. Mieszkała na parterze. Nikt nie przytrzymał jej włosów nad kiblem. Dużo przepłakała tej nocy.
To samo mogła robić w klubie, jednym, drugim. Wtedy osób dramatu byłoby więcej.
Kiedy zamykała oczy i tak była sama. I głośniej grała muzyka…
Zamawia auto, jedzie przed siebie. Nie odzywa się, nie musi, płatność dokona się automatycznie. Pociągną z konta. Na klatce schodowej pachnie ładnie, cała kamienica jest śliczna.
W aucie zaczyna się śmiać. Przypomina sobie, że kogoś spoliczkowała, a zaraz potem myśli, jak zachowałby się kierowca, gdyby wsadziła mu palec w usta. Wysiada przy barze. Żołądek wciąż daje o sobie znać, długo nie będzie spokojny.
Ona też jest przez to niespokojna. Zamawia piwo z cienką pianką…
Zwymiotowała do wanny albo do umywalki, nie trafiła tym razem do kibla. Fiasko.
Wypiła jedno piwo. Nawet na nikogo nie spojrzała. Zapaliła jednego papierosa i wsiadła do kolejnego zamówionego w aplikacji auta.
Do domu.2
Całkiem naga.
Nie było co do tego wątpliwości, gdyż pozbawiono ją wszystkiego oprócz butów i małych kolczyków na uszach. Jej ubrania zniknęły, podobnie jak wszystkie inne rzeczy, które mogła mieć przy sobie. Stała w kącie, na wpół ukryta pod zasłoną.
Jej włosy były splątane od potu i brudu, jej skóra pokryta była skaleczeniami i siniakami. Ślady liny, którą przywiązano jej nadgarstki do kostek, wciąż były widoczne na skórze. Wydawało się nieprawdopodobne, że kiedykolwiek ucieknie od tych więzów. Jej oczy biegały tam i z powrotem, badając małą przestrzeń, w której się znalazła, próbując znaleźć odpowiedź na to, co się z nią stało.
Znała tę przestrzeń. Wyglądała zawsze tak samo.
Nie minęło dużo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
Mężczyzna siedział na stołku obok drzwi, z nogami na stole zaśmieconym butelkami i szklankami. Był niewiele większy od niej, ubrany w poszarpane spodnie i ciemnoszarą bluzę poplamioną starym winem. Jego ramiona zwisały bezwładnie, wyglądał na śpiącego, a może nawet martwego.
Coś tu było nie tak.
Wyglądał nie bardziej i nie więcej jak ciało na krześle. Ale było w nim coś znajomego, coś, czego nie potrafiła określić.
Wczoraj śmiała się i całowała dziewczyny, nie licząc kilku nieznajomych chłopaków.
— Cześć — powiedział cicho. Jego głos był zachrypnięty, słowa wydobywały się z głębi jego obolałej piersi. — Jestem twoim ojcem.
Bzdura. Nigdy go nie poznała.
Krzyknęła i próbowała uciekać, ale nie bardzo wiedziała jak i gdzie. Kiedy to zrobiła, postać nagle zaczęła wznosić się w powietrze, odrywając się od krzesła. Był to mężczyzna — powtórzyła w myślach — który wcześniej siedział na krześle. Jego ciało unosiło się teraz kilka centymetrów nad kuchennym blatem.
— Wszystko się zgadza — powiedział. — Jestem twoim ojcem. Zawsze nim byłem. Jestem twoim tatą.
Potrząsnęła gwałtownie głową. Nie! To nie może się dziać!
— Jesteś moją córką, prawda?
Ale, ale…
— Masz na imię… — niedosłyszała — prawda? To twoje imię. Nie musisz mi odpowiadać, jeśli nie chcesz.
Ja…
— Spokojnie. Niedługo wszystko się ułoży i będzie dobrze.
Podpłynął delikatnie do kobiety, wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. Bolało. Potem odwrócił się w stronę okna i położył dłonie na parapecie.
Próbowała się oswobodzić z więzów, ale zawiązane były mocno. Mężczyzna patrzył na jej odbicie w szybie. Nie wydawał się szczególnie silny. W zasadzie wydawał się wątły.
— Dlaczego to robisz?! — spytała.
— Chciałem cię tylko zobaczyć. Ostatni raz.
Z tego koszmaru wybudził ją kurier.3
Jej piersi pachniały musującym szampanem, bolały jakby tamtej nocy wykarmiła kilkoro prosiąt. Skórę miała świńską, różową. Najpiękniejszy odcień różu.
We włosach czuła whisky kukurydziane. Zęby miała czyste. Śnieżnobiałe implanty płukała słodkim, czarnym odrdzewiaczem. Już nie miała ochoty się cieszyć, chociaż nie miała też powodu do smutków i nieradości.
W zlewie znalazła niedopite pomarańczowe drinki. Dopiła. Wódka z sokiem mango i sokiem pomarańczowym. Ciepłe i niesmaczne.
Czemu płakała tamtej nocy? Nie spaliła chaty. Nicpoń zawsze wie, że jest nicponiem, choćby udawał, że nie wie, co czyni.
Wie to doskonale.
Po południu uganiała się za muchą, co nie było zadaniem łatwym w tak wielkim mieszkaniu. Przeleżała trochę na zimnej podłodze. Złapała muchę, gdy ta uległa ciekawości. A może myślała, że na podłodze leży już tylko ciało.
Trzymała ją w dłoni i opowiedziała o ostatnim mężczyźnie, którego miała. Potem ją zgniotła z uśmiechem.
Plugawa dziwka. Już jest martwa.
Komu mogła się wygadać? Ten ostatni lubił kochać ją podczas tych dni. Mówił, że lubi krew.
Smak krwi jej nie przeszkadzał, nigdy nie skomentowała tego. Nie rozmawiali o tym szczególnie. Nie przejęła się tym zwierzeniem jakoś specjalnie, bo mucha słuchała uważnie.
Coś jej się śniło, ale nie mogła sobie przypomnieć, co. Czuła, że to nie był banalny sen, ale cóż zrobić, jeśli zaginął nad ranem wśród innych myśli.
Chciała stanąć na balkonie i krzyczeć na miasto lub w miasto. W mieszkaniu brakowało telewizora.
Nicpoń zawsze łaknie krwi. Uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. Zdezynfekowała dłonie wódką. Zjadła obiad z pudełka.
sąsiedzi
Paweł i Gaweł w jednym stali domu,
Paweł na górze, a Gaweł na dole;
Paweł spokojny, nie wadził nikomu,
Gaweł najdziksze wymyślał swawole.
Ciągle polował po swoim pokoju:
To pies, to zając — między stoły, stołki,
Gonił, uciekał, wywracał koziołki,
Strzelał, i trąbił, i krzyczał do znoju.
Znosił to Paweł, nareszcie nie może;
Schodzi do Gawła i prosi w pokorze:
„Zmiłuj się waćpan, poluj ciszej nieco,
Bo mi na górze szyby z okien lecą!“.
A na to Gaweł: „Wolnoć Tomku
W swoim domku“.
Cóż było mówić? Paweł ani pisnął,
Wrócił do siebie i czapkę nacisnął.
Nazajutrz Gaweł jeszcze smacznie chrapie,
A tu z powały coś mu na nos kapie.
Zerwał się z łóżka i pędzi na górę.
Stuk, puk! — Zamknięto.
Spogląda przez dziurę,
I widzi — Cóż tam? Cały pokój w wodzie,
A Paweł z wędką siedzi na komodzie.
— Co waćpan robisz? — „Ryby sobie łowię“.
— „Ależ mospanie, mnie kapie po głowie!“.
A Paweł na to: „Wolnoć Tomku
W swoim domku“.
Z tej to powiastki morał w tym sposobie:
Jak ty komu, tak on tobie.4
Opowieść jej babci była nierzadko bardzo emocjonalna. Zapamiętała dokładnie, że ósmego kwietnia 1973 roku, jej pierwszy mąż zasadził w ich wspólnym ogrodzie róże tak krwiście czerwone, że mogłyby posłużyć jako dowody domowej przemocy. Stara pierdoliła jak zawsze.
Kwiaty kwitły, według niej, wyjątkowo obficie. Dziś, gdy patrzę na krzak, wydaje mi się, że kobiety mają czasami tendencję do wyolbrzymiania, równą dziecięcej.
Dziecko widzi wszystko inaczej, bo samo jest małe, a kobieta też kurczy się z wiekiem. Wszystko ma, kurwa, sens. Babka udaje, że wraca do stanu sprzed lat, dziecinnieje.
Sadził przed południem, a ona całe życie o nie dbała, jakby z obowiązku. Mężczyzny się pozbyła, a może umarł obok niej. Poradziła sobie z nim. Często mówiła, że sobie z czym poradziła. Aspekt dokonany. Kropka. Radziła sobie z chwastem, z przesolonym garnkiem zupy, z pieniędzmi i z księżmi. Radziła sobie z każdym i z wszystkim innym.
Sadził przed południem, a ona całe życie będzie o tym pierdolić. Jej pamięć była całkiem dobra.
— Dlaczego więc zapomniałaś o własnym synu?
Właśnie to młoda chciała wiedzieć.