- promocja
- W empik go
Tal - ebook
Tal - ebook
Sosnowieccy intryganci, śmiertelna trucizna z Katowic, warszawski as palestry i przytulny krakowski hotelik… prawdziwa mieszanka wybuchowa.
W Drugiej Rzeczpospolitej dwa procesy wstrząsnęły opinią publiczną: „sprawa Gorgonowej” oraz zagadkowa „sprawa Grzeszolskiego”. Tal jest pierwszą współczesną próbą rekonstrukcji zdumiewających wydarzeń, które doprowadziły do wielu osobistych tragedii i do kompromitacji sądownictwa, mimo że nie wiadomo do dziś, czy w ogóle popełniono zbrodnie przypisywane oskarżonemu.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-335-0 |
Rozmiar pliku: | 716 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Winien jestem kilka słów wprowadzenia Czytelnikom, których, być może, przyzwyczaiłem do charakterystycznej atmosfery Korzeńca oraz Pudru i pyłu. Ta książka – przynajmniej w moim założeniu – tak różni się od wcześniejszych powieści, jak lata trzydzieste różniły się od lat poprzedzających pierwszą wojnę światową i następujących tuż po niej.
Tal jest wytworem mojej wyobraźni, ale opiera się na autentycznych wydarzeniach. Nie zmieniłem nazwisk głównych bohaterów, ponieważ i tak są one podawane w prasie z lat 1936–1939. Pragnę jednak podkreślić, że chociaż żadna z postaci w tej książce nie jest zmyślona, Czytelnik trzyma w dłoniach powieść, a nie reportaż. Truman Capote używał terminu „non-fiction novel” i zapewne w takich kategoriach gatunkowych należałoby postrzegać Tal.
Wydarzenia opisane w tej książce, wbrew temu, co sugeruje przyśpiewka:
Na ulicy Rybnej, pod numerem trzecim,
Zabił pan Grzeszolski żonę z dwójką dzieci…
miały miejsce przy ulicy Rybnej 8, ale dom pod ósemką już nie istnieje, pozwoliłem więc sobie użyczyć spod trójki część umeblowania, kolory ścian itp., skoro folklor uliczny złączył te dwa budynki w jednej historii.
Korzystałem z wszystkich dostępnych mi relacji dotyczących sprawy Grzeszolskiego, tak jak były one przedstawiane w „Ilustrowanej Republice”, „Gońcu Częstochowskim”, „Echu”, „Orędowniku”, „Expressie Wieczornym Ilustrowanym”, „Siedmiu groszach” i „Polonii” (chociaż niektóre z tych relacji wykluczają się wzajemnie i generalnie zawierają sporo nieścisłości). Korzystałem z Sosnowieckiej Encyklopedii Historycznej Jana Przemszy Zielińskiego, Chrześcijańskiego Informatora Zagłębia Dąbrowskiego na rok 1938, z książek telefonicznych i teleadresowych z lat trzydziestych. Dziękuję serdecznie Panu Januszowi Szaleckiemu za udostępnienie mi cennych materiałów i za życzliwe wskazówki. Dziękuję także panu Kazimierzowi Żmii za zdobycie dla mnie archiwalnych danych meldunkowych z ulicy Rybnej.
W powieści tej nie feruję żadnych wyroków, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących i wydarzeń współczesnych jest zupełnie przypadkowe.ROZDZIAŁ 1
ANNA
Krótki styczniowy dzień dogorywał bez konwulsji. Miasto – krucha układanka, wielka rupieciarnia, wylęgarnia bakcyli – pogrążało się w mroku, a nad brunatniejącymi podwórkami gęstniał smród. Fasady domów ciemniały od sadzy, okna wystaw matowiały. Od wiosny do jesieni myło się szyby szmatami nasączonymi spirytusem, ale zimą nikt nie zajmował się takimi sprawami. Drzwi sklepów pozamykano już na kłódki, a w podmuchach lekkiego wiatru kołysały się skrzypiące szyldy. Na klatkach schodowych pachnących pastą oraz w sieniach cuchnących stęchlizną wiszące na kablach żarówki dawały mdłe, żółtawe światło.
Bogobojne wdowy wracały z kościołów, tocząc przyciszone rozmowy w oparach ciepłych oddechów. W domach i mieszkaniach ludzie zasiadali do późnego obiadu.
Tu i ówdzie trzaskały drzwi.
W dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Rybnej 8a, w mieszkaniu na pierwszym piętrze Maria Cabajówna, służąca państwa Grzeszolskich, rozłożyła talerze i podała tacę z parującą zupą. Kobieta pochodziła ze wsi, ze świata buraczanych liści, i pracowała dopiero od dwóch miesięcy, ale co tam, na wsi czy w mieście jednakowo ciężko sennymi rękami rozpala się o świcie pod blachą. Jednakowo się ugniata gotowane kartofle w korycie i w garnku na kuchni.
Maria zajmowała służbowe mieszkanko na parterze. W pokoju, w którym spała, ściany były różowe, a w rogu stał niski, ciemnobrązowy piec kaflowy. W drugim pokoju, o seledynowych ścianach, przy białym piecu kuchennym zamontowano zlew. Na potrzeby prostej kobiety – aż za duże luksusy.
W lewo od sieni wąskie, strome schodki prowadziły w dół, do piwnicy, gdzie harcowały myszy i szczury. Przestraszone, chowały się w trocinach zebranych na rozpałkę.
Ciągle trzeba było wykładać trutkę. Szczególnie teraz, bo gryzonie nie zamierzały opuszczać domu przynajmniej do wiosny. Głodne, próbowały wchodzić na górę i zakradać się do mieszkania Marii. Dlatego trucizna musiała leżeć na najwyższym schodku piwnicy, najlepiej na małym talerzu, żeby gryzoń myślał, iż pokonał już wszystkie przeszkody i dobiera się do ludzkiego jedzenia. Tyle że po pewnym czasie szczury i myszy mądrzały, uczyły się rozpoznawać słodkawą woń trutki i trzymały się od niej z daleka. Zwierzęta są sprytne. Czasami nawet sprytniejsze od ludzi.
Mieszkanie na pierwszym piętrze, z fortepianem w dużym pokoju, było najładniejsze w całej kamienicy. Zajmowała je żona pana inżyniera, Anna, z dziećmi: Lucyną i Jurkiem. Dwuskrzydłowe drzwi mogłyby wychodzić na balkon, ale balkonu nie było; nad ulicą sterczały tylko dwie żelazne szyny. Widocznie nie dokończono budowy. Balkon był za to w mieszkaniu na drugim piętrze, „na górce”, tam gdzie pan inżynier urządził swoją pracownię, laboratorium i małą sypialnię. Piętro niżej nie mógł pracować, ponieważ tam pani i Lucyna ćwiczyły na fortepianie.
Drzwi mieszkań miały duże okrągłe judasze. Można było przez nie obserwować wszystko, co działo się na korytarzu, kto przychodził, kto wychodził, i z kim.
Z jednej strony do domu przylegały murowane warsztaty „Pegeya”, których właścicielem był zatrudniający Marię pan inżynier, a z drugiej, na rogu Rybnej i Poprzecznej, stał jednopiętrowy dom Bugajów, teściów pana Grzeszolskiego. Ten budynek miał numer 8b. Można by powiedzieć, że warsztaty i dom Bugajów brały kamienicę 8a w kleszcze, ale takie porównanie nie przyszłoby Marii do głowy.
Pan, poza tym, że miał warsztat, pracował jako zastępca kierownika działu sprzedaży w Rurkowni Huldczyńskiego przy ulicy Nowopogońskiej – niedaleko, dziesięć minut piechotą przez Racławicką albo, jeśli iść bliżej rzeki, przez Wodną, prawie tak samo blisko.
Bugajowie nie mieli służącej, bo podobno nie było ich stać. A tak naprawdę to byłoby ich stać – tak sobie myślała Maria – ale chytrość u nich przeważała i dlatego Bugajowa u siebie w domu sama myła schody i podest w sieni, tylko czasem pomagała jej jedna z córek, Genka. Ta córka po mężu nazywała się Kuczalska, ale poza nazwiskiem niczego jej chłop nie dał. Nikt też nie wiedział, gdzie się gałgan podziewał, a Genka mieszkała u rodziców.
Z powodu chytrości Bugajów kuchnia, która u nich znajdowała się na parterze, była ciągle zaparowana od gotującego się prania. Czasem Bugajowa z Kuczalską wspinały się na piętro z miednicami pełnymi mokrych szmat, a później jeszcze po drewnianych schodkach na mały stryszek i tam wieszały rzeczy. Gdyby nie były skąpe, robiłaby to jakaś dziewczyna. Maria też by mogła, ale za darmo to nie ma głupich, palcem nie kiwnie, ile by tam Bugajowa z Kuczalską nie stękały.
Oba domy mieszkalne, podobnie jak warsztaty, zbudowane były z surowej, ciemnoczerwonej, niezbyt eleganckiej cegły. Za ciężkimi drewnianymi drzwiami sieni domu Grzeszolskich, tuż za progiem, jakiś majster osadził firmowy kafelek „A. Korzeniec. Sosnowice”. Pan inżynier powiedział Marii, że to było dawno temu, bodajże trzydzieści lat wstecz, kiedy on tu jeszcze nie mieszkał, więc nic mu o tym człowieku nie wiadomo. W innych kamienicach na Rybnej też były takie kafelki, ale Cabajówna nie chodziła po domach; no, owszem, pod trójką u Kozłowskiej rzeczywiście widziała taki kafelek, też w wejściu.
– Co dziś za zupa, Marysiu? – zapytał pan Grzeszolski. Był szczupły, schludny, łysawy, średniego wzrostu. Miał precyzyjnie przycięty mały wąsik.
– Krupnik.
Pan inżynier złożył gazetę i wsunął ją do kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. Gotów do kolacji, uniósł kufel z piwem i pociągnął duży łyk.
– Właśnie czytałem, jaki bandytyzm szerzy się na Modrzejowskiej. Joszka Frimorgen zeznał, że mu Bekermajstrowie grozili urżnięciem łba, jeśli nie zapłaci haraczu.
Grzeszolski kwestię tę wygłosił w powietrze, bo nikt z członków rodziny go nie słuchał. Nie przejął się tym jednak i dodał:
– Takie zeznania są, rzecz jasna, niewiele warte, bo wszyscy wiedzą, że Frimorgen to lichwiarz, a w dodatku okazało się, że był właścicielem domu rozpusty w Argentynie.
Od 10 stycznia w sądzie okręgowym toczył się proces szajki terroryzującej ulicę Modrzejowską. Jeśli któryś kupiec nie chciał płacić haraczu, był zastraszany, a ci, co płacili, często bankrutowali, tak wysokie stawki bandyci ustalali. Przez kilka lat wokół całego procederu panowała zmowa milczenia, a nóż i pięść stanowiły podstawowe argumenty handlowe. Żyd Żydowi oko wykole, i owszem. Miejscem porachunków był Hotel Angielski, ale nie można się było spodziewać elegancji tylko dlatego, że do dintojry dochodziło w przyzwoitym lokalu. Wszystkich bandytów nikt by nie spamiętał, ale poza hersztem Moszkiem Bekermajstrem byli jego liczni bracia i kuzyni: Aszyk, Szmul, Iser, Szlama i Eliasz, byli też Fiszel Kurcweld, Herbert Judka, Judka Hipszer, Mordka Bartkiewicz i Abram Kupka. Byli Zawadowie, był Wolf, w sumie sądzono aż dwudziestu siedmiu zbirów.
Ponieważ ani żona, ani dzieci Grzeszolskiego nie wykazywali zainteresowania tą historią, pan inżynier zmienił temat rozmowy.
– Powietrze jakieś ciężkie – powiedział, spoglądając w stronę ciemnego okna. – Nie zdziwi mnie, jeśli rozpęta się burza.
Tego dnia niebo od rana miało barwę popiołu.
– Zimą? Wykluczone – wymamrotała pani Anna. Siedziała przy stole w liliowym watowanym szlafroku i bamboszach.
Od dwóch tygodni czuła się fatalnie. Ostatnio trochę jej się jakby polepszyło, ale znów wracały wszystkie dolegliwości i to ze zdwojoną mocą.
– Zdarzają się czasem burze zimą. – Grzeszolski odstawił kufel.
Pani Anna nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w talerz. Nie mogła jeść.
Mąż przyglądał jej się z niechęcią. Niska, gruba, z cofniętym podbródkiem… nawet piersi nie miała takich jak należy, tylko jakieś ciężkie zwały opadały jej pod szlafrokiem na brzuch.
– Czemu tak na mnie patrzysz? – zapytała.
– Jak?
– No, tak. Z ukosa. Wrogo. Ostatnio na mnie dziwnie patrzysz.
Wzruszył ramionami.
– Masz chyba przywidzenia.
– Nie mam przywidzeń. Patrzysz groźnie. Nic do mnie nie mówisz.
– Jak to nie? Przecież cały czas mówię.
– Mówisz w powietrze. Jakieś bzdury o zbirach z Modrzejowskiej. A nie do mnie.
Uśmiechnął się do dzieci:
– Co za głupoty mama wygaduje, prawda?
Córka i syn jedli w milczeniu. Grzeszolski znów spojrzał w okno.
– O, coś błysnęło i huknęło – powiedział.
– To od po-pociągu. Łoskot. I i-iskry z lo-lokomotywy – mruknął Jurek. Czasami się jąkał.
– Pewnie, że od pociągu – zawtórowała Lucyna.
– Może tak. – Grzeszolski się nie upierał. – Jak się mieszka niedaleko torów, to człowiek tak przywyka do iskier i łoskotu, że nie zauważa nawet…
W witrynie lekko zadźwięczały szklanki i serwis do herbaty.
– To też od pociągu – powiedziała Lucyna.
Grzeszolski zwrócił się do żony. Niech nie mówi, że ją ignoruje.
– Byłaś dzisiaj u Sowy?
– Byłam na herbacie.
Jeździła często tramwajem do miasta i skarżyła się znajomej. W głębi duszy wiedziała, że opowiadała rzeczy, których nie powinna mówić. Ale przed kimś trzeba się wygadać. Mogłaby się wygadać przed siostrą, ale to nie to samo. Na przykład wtedy, gdy nie chciała sprzedać placu, a Paweł ją namawiał, poskarżyła się Sowie, że zagroził: „Ja się was chamy i tak pozbędę”. Chociaż chyba nie tak powiedział, to znaczy nie w takich ostrych słowach. Może raczej: „Ja i tak zrobię po swojemu”? Potem było jej nieswojo, że tak to przedstawiła, ale już nie sprostowała. Sowa, jak zwykle, częstowała kawą przy stole przykrytym ceratą, ale Anna nie chciała kawy, bo tak się czuła, jakby jej ktoś ołowiu do żołądka nalał. Powiedziała o tym ołowiu, a znajoma się zatroskała. Coraz gorzej wyglądacie, powinnyście, Anno, do doktora pójść. Może i powinnam. Ostatnio mi zaczęły wypadać włosy. Pokażcie. O, proszę spojrzeć, Grzeszolska nachyliła głowę. Boże, tutaj się pani rzeczywiście porobiły łyse placki. Trzeba to leczyć. Ale czym? No, jakimiś odżywkami ziołowymi albo czymś takim. Grzeszolska westchnęła. Muszę zadbać o siebie, bo czasem myślę, że gdyby mi się coś stało, jakbym, nie daj Boże, umarła, to by się mój mąż ożenił z tą młodą lafiryndą, Staciwińską, a z moimi dziećmi byłoby całkiem jak z dziećmi Zarębów, wie pani, tych od Gorgonowej.
Grzeszolska z wypiekami na twarzy czytała w prasie relacje z procesu Gorgonowej. Wszyscy czytali. I wszyscy mieli wyrobione zdanie o tym, kto ponosił winę.
A teraz żona pana inżyniera siedziała przy stole i tępo wpatrywała się w talerz z krupnikiem.
– Tak się niby źle czujesz, ale masz siłę, żeby do tego babska na skargę ciągle latać. W domu nie usiedzisz? Nie masz się czym zająć?
Grzeszolski przerwał, bo Cabajówna weszła do pokoju po wazę z zupą.
– Jak umyję naczynia i zdejmę ze strychu pranie, to pójdę na dół poprasować. Bo na dzisiaj to chyba wszystko?
Grzeszolski skinął głową.
Cabajówna przeszła do kuchni, a on mówił dalej, patrząc w stół:
– Są tacy ludzie, którzy się dobrze czują tylko wtedy, kiedy marnują czas. Ja do nich nie należę. Nie zostałbym kierownikiem działu w Rurkowni, gdybym do takich należał…
Znowu zwrócił się do dzieci:
– Oczywiście nie o to chodzi, żeby cały czas coś robić fizycznie. Mówię też o nauce… U nas, w Szkole Handlowej w Będzinie, była organizacja, Dąbrowskie Koło Wycieczkowe, założona jeszcze przed wojną, za cara. Ale to nie było żadne koło wycieczkowe, tylko takie towarzystwo jak kiedyś filomaci i filareci. De. Ka. Wu. Wiecie dlaczego De. Ka. Wu?
– Jakie Dekawu?
– No ten skrót, De. Ka. Wu. Dąbrowskie Koło Wycieczkowe.
– Ale że co?
– No, bo to było tylko na niby, a chodziło o coś innego.
Nikt nie zapytał, o co, ale Grzeszolski podniósł palec do góry i wydeklamował:
– Dzieła Kochaj Wielkie, Duszę Kształć Własną, Dąż Ku Wiedzy, Dobro Krajowe Wznoś, rozumiecie?
Znowu nikt się nie odezwał.
– Dąż Ku Wiedzy. De. Ka. Wu. – Pokiwał głową.
Anna skrzywiła się i odłożyła łyżkę.
– Nie mogę jeść. Z tej grypy to mi się chyba w końcu zapalenie płuc zrobi. Czuję, jak mnie pali twarz… i w płucach ciśnie… Mam chyba gorączkę.
– To po co z domu dzisiaj wychodziłaś, skoro jesteś po chorobie? – Mąż przyglądał jej się z uwagą, ale bez współczucia.
Dzieci patrzyły na matkę zaniepokojone.
– A dlaczego w dawnych meblach, przede wszystkim w szafach, nogi były okrągłe? – zapytał Grzeszolski.
– Ok-k-krągłe? – mruknął Jurek bez większego zainteresowania.
– No, nie okrągłe, ale kuliste. Nogi szafy miały kształt kuli – doprecyzował.
– Nie w-wiem – Jurek od razu zrezygnował z rozwiązywania zagadki.
Lucyna wzruszyła ramionami i nie odezwała się.
– Bo po takiej nodze mysz nie umiałaby się wspiąć do szafy. Po prostej by się wspięła, a po kulistej nie. Widzicie, to też jest inżynieria. Starodawna, ale inżynieria. Mechanika, geometria i biologia w jednym…
– A u nas p-przed domem leży z-zdechły szczur… – wtrącił Jurek.
– Nie przerywa się ojcu wpół zdania… – Grzeszolski zmarszczył brwi.
– …a na-a-sza ulica p-p-powinna się nazywać ulicą Z-z-zdechłych Sz-szczurów, a nie Rybna…
– Widziałam tego szczura – potwierdziła Lucyna.
– A wiecie chociaż, skąd się wzięła nazwa naszej ulicy?
– Od ryb. – Dzieci powiedziały to razem.
– Trzydzieści lat temu biegła tędy droga w kierunku łowisk i brodu na rzece, tam, gdzie teraz jest most…
– Ha, ha, ło-ło-łowiska na Czarnej P-p-przemszy – roześmiał się Jurek.
– Mówiłem, że nie przerywa się ojcu wpół…
Anna wstała od stołu i niepewnym krokiem, opierając się o meble, wyszła z pokoju.
Wróciła kilka minut później. Miała zlepione włosy, pot spływał z jej pozieleniałej twarzy, a ręce i kolana drżały. Z trudem zginała nogi w stawach. Szła niepewnie, jakby szukając ściany. Czepiając się mebli, dotarła do krzesła. Runęła na nie ciężko.
– Czy mam ci w czymś pomóc? – zapytał Grzeszolski. Patrzył nie tyle na nią, ile przez nią, w okno.
Chciała coś powiedzieć, ale zarzęziła tylko, szarpnęła szlafrok na piersi, zaczęła toczyć ślinę i wybałuszała oczy w kierunku męża.
– Serce… – tyle zdołała wybełkotać, zanim osunęła się na podłogę. Grzeszolski dopiero teraz wstał z krzesła i podszedł do żony. Na tak grubej szyi nie dało się wyczuć pulsującego tętna. Przycupnął. Poczuł kwaśny zapach potu.
– Mama dostała jakiegoś… eee… bicia serca. Trzeba wezwać lekarza – powiedział.
Dzieci zesztywniały w krzesłach. Prawie nie poznawały matki: twarz dziwnie groźna, kąciki ust opadające w dół, opuchlizna…
Pan inżynier telefonuje po pomoc.
Przyjechał doktor Stanisław Starzyński. (Adres: ulica 3 Maja 32. Chrześcijanin z urodzenia. Polak leczy się tylko u lekarza Polaka!) Miał czerwony nos, mętne oczy, rzadkie siwe włosy i ołowianą cerę. Na wskazującym palcu, żółtym od nikotyny, nosił duży złoty pierścień.
Chora kładzie się do łóżka. Lekarz wyciąga stetoskop, osłuchuje. Domownicy stoją w krąg.
– Chwytała się za serce. Chyba to był atak, panie doktorze.
Przerażona Cabajówna pokiwała głową.
– Tak było – potwierdziła. – Nawet wołała: „serce!”.
Lekarz wstał już od łoża chorej. Spojrzał na służącą.
– Mnie to raczej wygląda na zatrucie pokarmowe.
Cabajówna zarumieniła się.
– W domu się nie zatruła. Zresztą wszyscy jedli to samo.
– Żona słabuje od dwóch tygodni. Miała grypę – dodał Grzeszolski. – Ja też uważam, że to nie zatrucie.
– Może zjadła coś poza domem – powiedział doktor Starzyński, składając spokojnie stetoskop do pokrowca. – Nie wychodziła nigdzie?
– Wychodziła – potwierdziła uspokojona służąca. – Do znajomej.
– Jadła tam coś?
– Chyba tak.
– Gdzie mogę umyć ręce?
Grzeszolski wskazał zlew.
Doktor Starzyński mył ręce i mówił:
– Pamiętam, byłem u pana żony. Chyba w zeszłym roku.
– Półtora roku temu. – Pan inżynier był bardzo precyzyjny. – Latem, w trzydziestym pierwszym.
– Aż tak dokładnie nie pamiętam. Chorowała na pokrzywkę, prawda?
Grzeszolski kiwnął głową, ale nic nie powiedział.
Cabajówna podała doktorowi świeży ręcznik.
Ten przed wyjściem pożegnał się grzecznie. Jego dłoń spoczęła na chwilę w kościstej dłoni Grzeszolskiego.
– Proszę się nie martwić. Żona jest chora, ale nie trzeba się od razu spodziewać najgorszego, wie pan…
Grzeszolski znów kiwnął głową.
– Marysiu, sprowadź pana doktora na dół.
– Nie trzeba, proszę się nie fatygować, zejdę sam – powiedział lekarz. Po chwili jego kroki słychać było na ulicy.
– Może ja bym dzisiaj spała tu na kozetce… gdyby pani potrzebowała pomocy – zaproponowała Cabajówna.
– Dobrze – zgodził się Grzeszolski. – Rozłóż sobie pościel w saloniku.
– Eee, będę tam pościel rozkładać. Kocem się przykryję. I tak na pewno oka nie zmrużę.
– Jak wolisz. Ja pójdę do siebie. Gdyby się coś gorzej działo, od razu mnie obudź.
Grzeszolski poszedł na górkę, a dzieci zostały odesłane do swoich pokojów. Pani Anna znalazła siłę, żeby wstać z łóżka i obmyć spoconą twarz. Zbliżyła się do Cabajówny skulonej na zbyt małej kozetce. Służąca leżała z otwartymi oczami. Widząc, że pani do niej podchodzi, zerwała się na równe nogi.
– Lepiej się pani czuje? – zapytała.
Grzeszolska położyła dłoń na jej policzku, pocałowała ją i powiedziała drżącym głosem:
– Dobranoc, Maryniu, ja się już położę.
Poczłapała do sypialni. Służąca wkrótce usnęła. W środku nocy obudziły ją hałasy. Grzeszolska wymiotowała, a jej mąż w kuchni nalewał wodę z czajnika do emaliowanego kubka. Chwilę potem wrócił i mruknął do żony:
– Połknij, to ci dobrze zrobi.
Cabajówna stała za jego plecami. Jak to możliwe, że się nie obudziła, kiedy pan zszedł z górki?
– Pomogę.
– Nie trzeba, Marysiu – powiedział.
I znowu wszyscy się położyli. Jeszcze nie świtało, kiedy Maria obudziła się, otworzyła drzwi do pokoju pani i podeszła cicho do jej łóżka. Nie usłyszała chrapania. Nachyliła się nad twarzą Grzeszolskiej. Nie wyczuła oddechu. Zgięte palce prawej dłoni kobiety podejrzanie sztywno sterczały do góry. Dotknęła czoła Grzeszolskiej. Było lodowate.
Serce uderzyło w niej jak młotem. Na krótką chwilę zmąciło jej się w oczach, ale zaraz opanowała strach. Pobiegła na górę i zastukała do drzwi Grzeszolskiego.
– Proszę pana…
Wyszedł od razu. Był w ubraniu, widocznie nie spał.
– …Trzeba natychmiast wezwać doktora!
Grzeszolski potarł dłonią twarz.
– Który teraz nad ranem przyjdzie? Do Starzyńskiego jest za daleko.
– Anisfeld? Blisko mieszka, chytry jest, może przyjdzie? Lecieć?
– Sam pójdę – powiedział Grzeszolski i już narzucał płaszcz. – Ty pilnuj pani. Aha, obudź dzieci, a Jurek niech skoczy po Bugajów.
Pan inżynier puka do Anisfelda, który zaspany staje w progu. (Nie jest wymieniony w Spisie Chrześcijańskim Zagłębia Dąbrowskiego). Panie doktorze, chora chyba umiera, stan ciężki bardzo, objawy takie to a takie, pilnie trzeba, żeby pan przybył. Jeśli stan beznadziejny jest, mówi Anisfeld niezbyt dobrą polszczyzną, to ja muszę mieć zastrzyki na wzmocnienie serca, od razu. Dużo gestykuluje, połowę ustami chudymi mówi, a połowę rękami. Skąd teraz zastrzyki wziąć? Apteka nocna, dyżur, kupić. Panie doktorze, nie ma czasu! No, w porządku, ja chyba w domu zastrzyk mam, wezmę, ale zapłacić trzeba będzie dodatkowo.
– Dobrze, dobrze, tylko spieszmy się.
Świt się zapala. Nocna dorożka wraca pusta na postój pod dworcem. Chudy, niepozorny Anisfeld biegnie drobnym truchtem na ulicę Rybną. Szybko przebiera nogami, by nadążyć za Grzeszolskim. Przemykają wzdłuż fasad budynków, kołnierze mają postawione wysoko, stukają butami.
Cabajówna tymczasem wyrwała dzieci z oparów snu.
– Jurek, leć po Bugajów. Powiedz, że z mamą bardzo źle.
Chłopiec usiadł na łóżku. Chociaż nierozbudzona głowa kiwała mu się jeszcze to w jedną, to w drugą stronę, wzuł buty, narzucił palto na piżamę i wybiegł na dwór. Po paru minutach słychać było gęsty tupot nóg, a do mieszkania na pierwszym piętrze wpadli teściowie i Genka Kuczalska. Bugajowa przyniosła jakąś maść. Drżącymi rękami odkręciła wieczko, przycupnęła przy najstarszej córce i zaczęła energicznie nacierać jej skronie oraz stopy. Po paru minutach przestała, usiadła ciężko na skraju łóżka i rozpłakała się.
– To już chyba na nic – chlipała.
Kiedy pan inżynier wrócił z Anisfeldem, Cabajówna stała w progu mieszkania. Po jej minie i po szlochach dochodzących z pokoju Grzeszolski domyślił się wszystkiego. Stanął nad żoną i przez chwilę wpatrywał się w jej stężałą twarz.
Anisfeld tymczasem zdjął płaszcz i rozglądał się, gdzie go położyć. W końcu rzucił na krzesło, a wszyscy rozstąpili się przed lekarzem i jego majestatem. Przystąpił do Grzeszolskiej, przyłożył stetoskop, nasłuchiwał długo. Miał przed sobą nieboszczkę, medycyna nic tu już nie mogła zdziałać.
Przybrał poważną minę.
– Za późno – oznajmił.
– Nie może być za późno! – krzyknęła Bugajowa, jakby zapomniała, iż przed chwilą labiedziła, że wszystko już na nic. Stała bezradnie z pudełkiem maści w dłoniach. – Jeszcze wczoraj córka była zdrowa! Niech pan szybko da zastrzyk!
Anisfeld popatrzył na nią ze zdziwieniem.
– Zastrzyk?
– Niech pan da szybko zastrzyk na serce, to pomoże!
Lekarz mruknął coś pod nosem. Chcą zastrzyk? Proszę bardzo. Nieboszczka od zastrzyku nie ożyje. Za proste by to było.
Wbił igłę w martwe ciało.
Wszyscy w napięciu wpatrywali się w leżącą. Cud zmartwychwstania nie nastąpił.
Kuczalska uklękła przed siostrą i złożyła dłonie jak do modlitwy. Zawyła:
– Przysięgam ci, Aniu, że dzieci nie pozwolę skrzywdzić!
Odwróciła się do Grzeszolskiego:
– Ty też przysięgaj! – krzyknęła szalonym głosem.
– Co mam przysięgać? – Grzeszolski był wyraźnie zdezorientowany.
– Przysięgaj, że dzieciom nie zrobisz krzywdy i że się nimi zaopiekujesz!
– A dajże mi spokój! W takiej chwili!? Przecież ojcem jestem, żadnej łaski im nie robię, że ich nie skrzywdzę!
– Przysięgnij, że się drugi raz wbrew ich woli nie ożenisz! – wołała zapłakana.
Dzieci też zaczęły szlochać, nie wiadomo, czy z powodu śmierci matki, czy sceny urządzanej przez klęczącą przy łóżku, rozhisteryzowaną ciotkę.
– Patrz, jak rozpaczają! – lamentowała Kuczalska. Zerwała się z kolan i złapała Jurka za ramię.
– Błagaj ojca, błagaj, żeby przysiągł…
– Ta-ta-tatusiuuuuuuuuuuuuuu… – jęknął przerażony Jurek.
Anisfeld najchętniej zatkałby uszy rękami, ale nie wypadało.
Pierwszy oprzytomniał Bugaj, teść Grzeszolskiego.
– Przestańcie wrzeszczeć! Skoro Anna nie żyje, to potrzebne jest świadectwo zgonu.
– Panie doktorze, no, właśnie… – Grzeszolski zwrócił się do Anisfelda – …należy wystawić świadectwo zgonu. Lekarz nie zareagował. Przyglądał się uważnie nieboszczce. Zdziwiło go, że miała czerwoną twarz. Odezwał się dopiero po chwili:
– Ja wystawić świadectwo zgonu teraz, od ręki, nie mogę. Pokręcił energicznie głową.
– Dlaczego nie? Skoro pan stwierdza zgon, to dlaczego nie może pan wystawić świadectwa?
– Nie mogę. Nie tak szybko. Bo ja nie znam, jaka jest przyczyna zgonu.
Grzeszolski spochmurniał.
– Pan ma stwierdzić fakt zgonu, a nie przyczynę.
– Nie, nie. Porządny lekarz w świadectwie musi przypuszczalna przyczyna podać. Nie mogę wystawić teraz.
– Skoro pan nie może wystawić świadectwa zgonu, chociaż ma pan przed sobą nieboszczkę, jak pan sam utrzymuje, i leczyć jej nie ma możliwości, to za co ja właściwie miałbym panu zapłacić?
– Jak to za co? Za wizytę zapłacić, nad ranem, za wyrwanie mnie zimą z łóżka, za poświęcenie, za diagnozę. – Anisfeld wymachiwał chudymi ramionami.
– Hm… ale wie pan… ja nie byłem przygotowany na taki wydatek i nie mam przy sobie pieniędzy. Niech panu moi teściowie zapłacą – Grzeszolski zwrócił się do Bugajów. – Albo pani Kuczalska.
– Nie mamy pieniędzy – odparła chórem cała trójka.
– Ale jak, jak? – gorączkował się Anisfeld. – Za wizyta w środku nocy, nagła wizyta, należy się trzydzieści złotych. Taka jest taryfa i ja będę windykował. Świadkowie są, jest was tu tylu, że się nie wywiniecie. To jest draństwo.
– Licz się pan ze słowami! – krzyknął inżynier.
– Panie! – Lekarz nie posiadał się z oburzenia. Zaczął wywijać małą pięścią przed oczami Grzeszolskiego. – Płać pan, bo policję zawołam. Jak pan nie masz dziś, przyjdę jutro.
Grzeszolski ustąpił, ale chyba nie ze strachu przed tą piąstką.
– Dobrze, niech pan przyjdzie jutro – powiedział chłodno.
Anisfeld założył palto i wyszedł roztrzęsiony. Nawet nie spojrzał w stronę łóżka, gdzie leżała zmarła.
Bugajowie zaczęli zajmować się innymi sprawami, żeby nie uczestniczyć w tych poniżających targach.
– Pogrzeb trzeba zamawiać – powiedziała teściowa Grzeszolskiego do męża.
W południe wrócił Anisfeld. Był w towarzystwie policjantów z Trzeciego Komisariatu na Pogoni. Sam Kierownik Payonk pofatygował się osobiście. Oraz komisarz Wydziału Śledczego Ciesielski. Oraz podkomisarz Kardasiewicz. No, to żartów nie ma, proszę państwa. Na widok trójki umundurowanych funkcjonariuszy Grzeszolski od razu sięgnął do portfela i wręczył Anisfeldowi dwadzieścia złotych.
– Mówiłem trzydzieści – upomniał się lekarz.
– Nie żeruj pan, z łaski swojej, na mojej żałobie – skrzywił się świeżo upieczony wdowiec.
Payonk chodził po mieszkaniu i rozglądał się. Słyszało się to i owo o stosunkach panujących w tej rodzinie, więc lepiej na zimne dmuchać.
– Kto ostatni widział nieboszczkę żywą? – zapytał, bo tak należało rozpoczynać śledztwo.
– Ona. – Bugajowie jednocześnie wskazali na Cabajównę.
Payonk podszedł do służącej. Nerwowo ściskała przód fartucha.
– Gdzie możemy spokojnie porozmawiać?
– U mnie w pokoju, na dole – powiedziała przerażona.
Zeszli.
Jej łóżko go zdziwiło. Kokardy, kwiaty, koronki. Elegancko zasłane.
– Tu mieszkasz?
– Tak.
– Sama?
– Tak.
– I to jest twoje łóżko?
– Tak.
– Czemu nietknięte? Nie spałaś w nocy?
– Spałam na piętrze, na kozetce, bo się bałam o panią.
– Jak widać, słusznie.
Payonk usiadł na krześle, wyjął służbowy notes, wskazał Cabajównie brzeg łóżka.
– Siadaj.
Usiadła posłusznie. Na podłogę spadł obszyty koronką jasiek. Schyliła się, podniosła go i położyła sobie na kolanach, jakby dawał jej poczucie bezpieczeństwa.
– No, mów.
– Ale co?
Ze zdziwieniem taksował wzrokiem jej poczciwą twarz.
– Jak to co? Po kolei. Mów, jak wszystko wyglądało. Ostatnie chwile twojej pani przed śmiercią.
Cabajówna opowiedziała o przebiegu wieczoru i nocy. Payonka najbardziej zainteresował moment, w którym służąca obudziła się i widziała, jak pan podawał pani wodę w kubku.
– Mówisz, że nie pozwolił sobie pomóc?
– Nie. Powiedział, że nie trzeba.
– A skąd wiesz, że w kubku była woda?
– Właściwie to nie wiem. Może herbata. Bo teraz mi się przypomina, że tam były dwa plasterki cytryny. Ale nie zauważyłam, czy to była woda z cytryną czy herbata. Byłam bardzo zdenerwowana.
– Pani wszystko wypiła?
– Nie.
– Gdzie jest reszta tej wody? Czy też herbaty?
– Pan od razu wylał do wiadra.
Payonk zamyślił się.
– Wylał od razu…
– Powiedział, że nie chce, żeby po matce dzieci się przypadkiem napiły, bo mogą jakieś choróbsko zakaźne złapać.
– Gdzie to wiadro?
– Już opróżniłam. Skąd miałam wiedzieć…
– Zawsze trzeba myśleć – powiedział Payonk.
Nagle zapytał:
– Jakim Grzeszolski był mężem?
– Wzorowym, panie komisarzu.
Patrzył na nią długo.
– Jesteś pewna?
– Tak.
Przez chwilę bawił się notesem, kręcąc nim w różne strony. Ona nie odrywała od tego wzroku.
Siedziała oto Cabajówna z jaśkiem na kolanach, na skraju nietkniętego łóżka, a gdyby ją pchnąć… w te koronki, kokardy… Kierownik Payonk przywołał się do porządku.
– Posłuchaj… będziesz musiała podpisać protokół. Przyjdź na komisariat za parę dni, ale nie jutro ani nie pojutrze, bo nie będziemy jeszcze gotowi.
Kiwnęła głową.
– Zrobić panom herbaty…?
Wstał z krzesła.
– Nie mamy czasu. – A po chwili dodał. – Dziękuję.
Może potrzebna byłaby sekcja zwłok? Trzeba koniecznie porozmawiać z Bugajami, bo jeśli ktoś miałby żywić podejrzenia, to najpewniej rodzice zmarłej.
Payonk wrócił na górę i poprosił Bugajów oraz Kuczalską, żeby przeszli z nim i z policjantami do domu przy Rybnej 8b. Tam od razu zapytał o stosunki w rodzinie Grzeszolskich. Nie miał czasu, żeby bawić się w subtelności.
Bugajowa nie dopuściła męża do głosu.
– Jak najlepsze stosunki, panie komendancie, jak najlepsze, złego słowa na zięcia nie możemy powiedzieć, to była wzorowa rodzina, mąż, żona, dwójka udanych dzieci. My mieszkamy przecież po sąsiedzku, wszystko widzimy, o wszystkim wiemy, a pani Kuczalska, tu obecna nasza córka, też może potwierdzić, że stosunki u starszej siostry były znakomite. No, potwierdź, Genia! A pan komendant by może wpłynął na to, żeby doktor wypisał świadectwo zgonu, bo my zamówiliśmy pogrzeb. A ten doktor chyba chce sekcję zwłok robić, że niby ludzie gadali o jakichś konfliktach w rodzinie zięcia i że taka nagła śmierć jest dziwna, no, jakże to tak, z powodu ludzkiej zawiści naszą córkę kroić, świadectwo zgonu wstrzymywać, pogrzeb przekładać, to my byśmy musieli dodatkowe koszta ponosić, na pomówienia i plotki porządną rodzinę się w ten sposób naraża. No, zmarło się córce, chorowała ostatnio, Bóg dał, Bóg wziął. Może by pan komendant porozmawiał z doktorem i niech panowie policjanci też nie stwarzają incydentów. Co sąsiedzi powiedzą? Pogrzeb już zamówiony.
Kierownik Payonk zdziwił się.
– Tak szybko pogrzeb załatwiliście?
– Jakoś tak się udało uwinąć – powiedziała Bugajowa. – Zięć ma telefon – dodała, jakby to coś wyjaśniało.
Payonk postanowił wrócić do domu Grzeszolskich. Bugajowa ruszyła za nim.
– A pani po co? – zirytował się.
– Do pomocy. Nie wolno?
– Wolno. – Payonk chciał już mieć to wszystko za sobą.
– Czy życzy pan sobie, żeby przeprowadzono sekcję zwłok żony? – Policjant zwrócił się do Grzeszolskiego.
– A występuje taka potrzeba?
Policjant spojrzał na Anisfelda. Lekarz chrząknął.
– Hm… To by z pewnością oczyściło atmosferę.
– Panie doktorze – krzyknęła Bugajowa zza pleców komendanta. – Atmosfera jest czysta jak łza! Zięć jest porządnym człowiekiem. Przykładny ojciec, przykładny mąż, głowa rodziny! – A w desperackim przypływie inwencji rzuciła jeszcze argument najsilniejszy: – Żarliwy katolik!
Kierownik komisariatu żachnął się.
– Proszę, niech nas pani już zostawi i wraca do siebie, bo tak to się doprawdy nie da pracować.
Po przeprowadzeniu przewidzianych regulaminem czynności Payonk zgarnął swoich śledczych i zarządził powrót do komisariatu, zniechęcony całą tą rodziną i w ogóle wszystkim. Żyć się odechciewa przy takich ludziach, pomyślał.
Kiedy Anisfeld wyszedł z kamienicy przy Rybnej 8a i mijał przylegający do niej dom, Wincenty Bugaj wychynął z niszy przy zewnętrznych schodkach i pociągnął lekarza za rękaw. „Panie doktorze”, szepnął. „Co jeszcze?” Bugaj wyszedł na ulicę, chociaż był bez płaszcza. „Przeziębi się pan”, powiedział Anisfeld z lekarskiego obowiązku. „Nieważne”, machnął ręką teść Grzeszolskiego. Oglądając się, czy żona z Genką go nie słyszą, dodał: „Bo według mnie cała ta sprawa jest mocno podejrzana! Czy córka czasem nie została otruta?”. Anisfeld zirytował się. „Teraz mi pan to mówi?”, burknął. „Trzeba było przy policjantach gadać”. Bugaj obrażony wrócił do domu.
Jednak rumieńce na twarzy nieboszczki nie dawały doktorowi spokoju. To nie jest przecież naturalne. W domu zaczął wertować podręczniki medycyny sądowej. Po paru godzinach wiedział wszystko. Grzeszolski mógł otruć żonę chloral hydratem. Anisfeld zaznaczył ołówkiem stosowne fragmenty w dwóch książkach.
Następnego dnia Grzeszolski pojawił się w mieszkaniu doktora.
– Przyszedłem po świadectwo zgonu – warknął.
Nawet „dzień dobry” nie powiedział.
– Słyszałem, że policji coś się nie podoba – mruknął lekarz.
Grzeszolski spurpurowiał.
– Świadectwo zgonu!
Anisfeld wpatrywał się w twarz wdowca.
– Panie Grzeszolski, pan jest chemik?
– Tak.
– Wie pan co to chloral hydrat?
– A co panu do tego? Ja nie mam ochoty z panem o chemii rozmawiać. Przyszedłem, żeby pan wreszcie wypisał świadectwo zgonu żony, do ciężkiej cholery, czy ja mam za mało problemów?
– Ma pan dużo. A będzie pan miał jeszcze więcej. Ja zwróciłem uwagę. Pana żona była nienaturalnie czerwona na twarzy, już po śmierci. To jest mocno podejrzane, panie Grzeszolski.
– Bugajowa przed naszym przyjściem nacierała twarz żony maścią. Robiła to jeszcze, jak pan zdejmował płaszcz. Wszyscy to widzieli. Pan też.
Anisfeld podrapał się w głowę. O tym zapomniał. Rzeczywiście, Bugajowa miała jakąś maść….
– Ile ważyła pana żona? – zapytał.
– Prawie sto kilogramów.
– Dobrze – Anisfeld ustąpił po chwili wahania. – Wypiszę świadectwo zgonu.
Wypisał.
Grzeszolski wyciągnął rękę, ale lekarz pokręcił głową.
– O, nie, nie. Szanowny panie. O nie, do ręki ja nie wydaję panu. Ja świadectwo muszę odesłać do magistratu. Przepis taki jest, że jeśli zgon dla lekarza podejrzany, nie wolno wręczać świadectwa zgonu członkom rodziny.
– Zgon podejrzany?
– A owszem.
Grzeszolski otworzył szeroko oczy.
– Czy pan może chce ode mnie pieniędzy za świadectwo zgonu? Pan mnie szantażuje?
– Panie Grzeszolski, jak pan śmie! Ja tylko wiem, że Trzeci Komisariat sprawą się bardzo interesuje, więc chyba w pana interesie jest dostać dobre świadectwo zgonu, prawda?
– Niech mnie pan komisariatem nie straszy, bo ja się niczego nie boję. Jeśli pan wpisze diabli wiedzą co w świadectwie, jeśli się nawet do mnie prokurator przyczepi, to ja protekcję mam, niech pan sobie nie myśli.
– Panie Grzeszolski, pan jest w agitacji, pan szybko mówi, ja nie rozumiem po polsku szybko mówienie, ja w świadectwo zgonu wpisałem otłuszczenie serca, choć pan mi za fatygę w nocy tylko dwadzieścia złotych dał zamiast należnych trzydziestu – zaskrzeczał Anisfeld. – A za tuszowanie sprawy to bym od pana i pięć tysięcy dolarów żądać mógł, gdybym nie był uczciwy. Ale niech mi pan nie daje nic, niech pan lepiej od razu prokuratorowi wręczy, tylko jak przyjdzie co do czego, to żeby mnie pan na świadka swojego nie podawał, bo nic korzystnego dla pana ja nie zeznam, ponieważ… – urwał na chwilę, a potem wypalił Grzeszolskiemu prosto w twarz – …ja podejrzewam, że pan otruł żonę chloral hydratem. To zaczerwienienie na twarzy po zgonie to od chloral hydratu jest, a nie od nacierania maścią przez pana teściową. Tak wynika z książek naukowych, ot co.
Grzeszolski długo spoglądał na Anisfelda, a potem roześmiał się.
– Ho, ho, świetny z pana lekarz, że się pan tak na tym poznał. Chyba nikt poza panem by tego nie wykrył, no… gratuluję, doprawdy, jaki pan przenikliwy…
Teraz to Anisfeld wpatrywał się w Grzeszolskiego z uwagą.
– Ale – kontynuował Grzeszolski – jeśli pan mnie ma za mordercę żony, to nie boi się pan mnie?
Mierzyli się obaj wzrokiem. Obaj chudzi, jak dwa małe koguty przed walką.
– Nie boję się – wydyszał mu w twarz Anisfeld. – To pan powinien bać się mnie.
– Anisfeld – Grzeszolski zbliżył jeszcze bardziej twarz do twarzy lekarza. – Niech pana diabli wezmą, a świadectwo zgonu niech pan sobie do dupy wsadzi. Nie dostaniesz ode mnie człowieku ani złotówki.
– Grosza od pana nie chcę – syknął Anisfeld. – Ale ile by mi pan nie zapłacił, byłoby dużo taniej niż ta cena, jaką pan na koniec zapłaci.
***
Z Czeladzi przyjechała Józefa Grzeszolska, matka wdowca. Cabajówna wpuściła starszą panią na górę. Ta, opierając się o poręcz, weszła powoli po schodach. Zapukała do mieszkania na pierwszym piętrze. Drzwi otworzyła Kuczalska. Miała mocno uszminkowane usta. Matka Grzeszolskiego stanęła niepewnie w progu.
– Dzień dobry… Ja do Pawła… Wie pani, gdzie on jest?
Kuczalska pochyliła się przed starszą kobietą i pocałowała ją w dłoń, chociaż matka Grzeszolskiego próbowała rękę cofnąć.
– Proszę nie mówić do mnie „pani”, tylko „Genka”…
– Ale gdzie tam od razu…
– Tak, tak... – Kuczalska nie wypuszczała dłoni kobiety. – Bo my się teraz musimy z Pawłem trzymać razem… żeby wychować te biedne dzieci…
Stara Grzeszolska spurpurowiała i wyrwała rękę z uścisku Kuczalskiej. Nerwowo pocierała skórę, żeby zmazać czerwoną smugę – ślad po szmince, po judaszowym pocałunku.
– Niech pani Pawłowi głowy nie zawraca – zawołała ze złością. – Ma pani własnego męża.
W oczach Kuczalskiej zamigotał lodowaty błysk.
– Ja z mężem jestem od lat w separacji.
– Tego nie wiem. Słyszałam, że od pani uciekł, ale o żadnej separacji nie słyszałam.
– Nic pani do mojego małżeństwa! – krzyknęła Kuczalska.
Z drugiego pokoju wyjrzały dzieci.
– O, babcia – powiedziała Lucyna. Jurek tylko coś mruknął.
– Gdzie ojciec? – zapytała Grzeszolska.
– Na górce.
Starsza kobieta weszła piętro wyżej. Odpoczęła chwilę i nacisnęła klamkę. Syn leżał na łóżku i studiował jakąś opasłą książkę.
– Paweł – matka nawet się nie przywitała. – Co ci ta Kuczalska tak nadskakuje? Jej siostra jeszcze niepochowana, a ona… tfu… Uważaj na tę fałszywą babę. Dobrze pamiętam, ile razy nieboszczka Anna przez nią płakała i żaliła się, że Kuczalska wiecznie jej dokucza, a raz to podobno powiedziała, że ją do grobu wpędzi, z Lucyny zrobi ulicznicę, a z Jerzego bandytę.
Grzeszolski odłożył książkę na stolik przy łóżku, usiadł i mruknął:
– Niech mama da mi spokój.
– Jak mam ci spokój dać? Nie znoszę tej kobiety. Pewnego razu usłyszałam z ust Lucyny ordynarne słowo i ją skarciłam, a Lucyna powiedziała, że nauczyła się tego od ciotki… Teraz Kuczalska chce ci dzieci wychowywać? Wiesz, co mi Jan powiedział?
Jan był bratem Grzeszolskiego.
– No, cóż mądrego powiedział?
– Że kiedyś przechodził koło jej mieszkania i widział, jak ci się Kuczalska rzucała na szyję.
– Jan by się lepiej swoimi sprawami zajmował – skrzywił się Grzeszolski. Matka dodała:
– A nieboszczka Anna jeszcze wtedy żyła… Strasznie podła jest ta Kuczalska… Nic dziwnego, że mąż z nią nie wytrzymał... Jan mówił też, że stary Bugaj się skarżył, że Kuczalska go bije. Jakże to, własnego ojca bić?
Grzeszolski złapał się za głowę. Chciało mu się wyć.
– Ja to wszystko przecież wiem! Nie trzeba mi niczego tłumaczyć. Ale teraz muszę się zająć pogrzebem Anny, więc dobrze, że ktoś z dziećmi od czasu do czasu posiedzi.
– Nie widzę, żebyś się pogrzebem zajmował. Leżysz na łóżku i książki czytasz… Że też ty w tę rodzinę Bugajów musiałeś się wżenić – westchnęła ciężko matka. – A w ogóle to byś nie siedział tu ciągle na górze, tylko z dziećmi byś pomieszkał, bo tam rządzą teraz na zmianę Cabajówna z Kuczalską. Całkiem dzieci zmarnują.
Grzeszolski wzruszył ramionami.
– Daleko do mnie dzieci nie mają. A ja palę fajkę, to po co mają dym wdychać? Cherlawe są, lepiej niech płuc nie psują.
***
Po pogrzebie pan inżynier nie poszedł do domu. Przez dłuższy czas spacerował po zaśnieżonych ulicach Pogoni, zostawiał ślady na chodniku, kluczył to w jedną, to w drugą stronę. Płoty, wszędzie płoty, wszędzie takie same krzywe sztachety, odgradzające od ulicy domy, warsztaty i liche, przysypane śniegiem ogródki. Pod płotami beczki, worki, skrzynki, jakieś pojemniki nie wiadomo z czym. A na parkanach reklamy, byle jak przymocowane do sztachet. Tu i ówdzie zwisały smętne strzępy butwiejącego papieru.
Wiał zimny, północny wiatr.
Nie da się uciec od trosk, biegając po Sosnowcu i kopiąc ze złością drobne kamyki, jakby to one były wszystkiemu winne. Pogoń to nie ateńska Akademia, tu nikt nie rozwiązał żadnego problemu, medytując w ciemnych zaułkach.
Na widok restauracji Grzeszolski poczuł, że jest głodny. Zdał sobie sprawę, że ostatni ciepły posiłek jadł tamtego wieczoru z Anną.
Wszedł do środka. Panował tu półmrok, na stołach leżały wypłowiałe obrusy, a dziewczyna o wydatnych atrybutach, która wszakże mogłaby się lepiej uczesać, stała za kontuarem i przecierała szklanki. Grzeszolski spoglądał na nią i zastanawiał się, dlaczego jest rozczochrana. Może zadawała się z kucharzem na zapleczu.
Zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku i usiadł ciężko przy stole. W wazonikach stały sztuczne kwiaty, no, pewnie że muszą być sztuczne, teraz jest zima, skąd mieliby prawdziwe brać? Tyle że te liche kwiatki tak już poszarzały od kurzu, że z pewnością stały tam od kilku lat. Mogłaby panna nie sterczeć za kontuarem ze skwaszoną miną, tylko te sztuczne badyle wymyć, na przykład.
Poza Grzeszolskim w restauracji był jeden klient, starszy siwy pan o twarzy pobrużdżonej zmarszczkami. Był kiedyś prezesem banku spółdzielczego, ale kilka lat temu przeszedł na emeryturę. Znajomi mówili o nim „pan Walenty”, ci, którzy go bliżej nie znali, mówili „prezes Dyrka”.
Starszy człowiek przyglądał się Grzeszolskiemu z uwagą.
– Nie chcę się wtrącać, ale źle pan wygląda – powiedział po chwili z troską w głosie. – Czy coś się stało?
– Od trzech dni nie jadłem – Grzeszolski rozłożył ręce. – Właśnie pochowałem żonę.
Prezes Dyrka zasępił się.
– Może się pan do mnie przysiądzie – powiedział i uczynił zapraszający gest. – Zjemy razem kolację.
Grzeszolski wahał się. Pan Walenty dodał:
– Wychylimy po wódeczce za spokój duszy pańskiej żony. Panu to dobrze zrobi, a żonie ujmy nie przyniesie. Po kolacji pójdzie pan do domu.
Grzeszolski pokiwał głową. Przysiadł się do stolika starszego mężczyzny.
– Fakt, kropla wódki nie zaszkodzi. Wina bym się nie napił, bo wino mnie kwasi. Piwo czasem wypiję, ale nie w taki mroźny dzień. Zimą to chyba tylko wódkę można pić.
– Został pan sam na świecie? – zapytał prezes Dyrka.
– Nie. – Grzeszolski pokręcił głową. – Mam dwójkę dzieci. Bliźniaki. Lucyna i Jerzyk… – Zauważył pytające spojrzenie starszego pana. – Jest z nimi teraz w domu nasza służąca. Są teściowie. Jest siostra żony… Ja po prostu po pogrzebie musiałem uciec od ludzi.
– Rozumiem – pokiwał głową starszy człowiek. – Czy pan czasem nie mieszka na Rybnej?
– Tak.
– Znam pana z widzenia – wyjaśnił prezes Dyrka.
Obiad zjedli niemal w milczeniu. Wznieśli tylko dwa toasty: za spokój duszy nieboszczki i drugi: aby się dalej jakoś ułożyło.
Kieliszki zostawiały na obrusie okrągłe wilgotne ślady.
– Ale żeby wódka miała ładny zapach albo żeby była smaczna, to nie można powiedzieć. – Prezesa otrzepało z lekka.
– To fakt.
Po posiłku pan Walenty zaproponował Grzeszolskiemu papierosa.
– Dziękuję, nie palę papierosów.
– A będzie panu przeszkadzało, jeśli ja zapalę?
– Ależ skąd. – Po chwili dodał. – Ja zapalę fajkę.
Wstał, podszedł do wieszaka i sięgnął do kieszeni palta. Nie wyjął jednak fajki. Na jego dłoni ukazały się dwa podłużne przedmioty. Grzeszolski przyglądał im się ze zdumieniem.
Pan Walenty wytężył wzrok, ale właściciel restauracji oszczędzał prąd, poza tym po paru wódeczkach widzenie się człowiekowi raczej nie poprawia.
– Co to jest? – zapytał.
– Śruby od trumny żony.
Prezes Dyrka wzdrygnął się i spojrzał na rozmówcę z niepokojem.
– Po co to panu?
– Zapomniałem zaśrubować. Cztery zaśrubowałem, ale te dwie mi zostały. A teraz znalazłem je w kieszeni. To zły znak, nie sądzi pan?
– Nie wierzę w znaki. – Jednak na wszelki wypadek starszy pan przeżegnał się.
– Zły znak, mówię panu. Kto wie, co jeszcze z tego będzie? Ludzie gadają, że otrułem żonę.
Prezes Dyrka przez dłuższą chwilę palił papierosa w milczeniu.
– A otruł pan?
Grzeszolski przyglądał się mężczyźnie siedzącemu przy stoliku, a potem kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu.